25/05/14

Podróż

Małgorzata Kolankowska

Strona cyklu

Ogród kobiety
Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Patrzę na świat przez szyby w pociągu. Dawno nie podróżowałam w ten sposób. Wszyscy narzekają na brudne stacje, niewygodne siedzenia i długi czas jazdy, jednak kiedy wsiada się do pociągu po kilkuletniej przerwie, wszystko może cieszyć.

Dworzec kolejowy, niezależnie od tego, czy jest piękny, zadbany i pachnący, czy też wprost przeciwnie – odrażająco brudny i śmierdzący, przywołuje we mnie dobre wspomnienia. To niepokój związany z wyjazdem na wakacje, początkiem przygody. Kiedy byłam mała, co roku jeździłam z mamą i kuzynką do Międzywodzia, nad polskie morze. To była długa podróż. Ostatni odcinek pokonywało się jeszcze autobusem. Nad ranem człowiek był wycieńczony, ale zmęczenie szybko rekompensował zapach lasu, w którym położony był ośrodek, a chwilę później chłodny, ożywczy wiatr od morza. Jest w nim coś tak niezwykłego, tajemniczego i jednocześnie źródło spokoju. Szum fal ma właściwości kojące. Delikatny piasek (taki jest tylko nad Bałtykiem), w którym zapadają się stopy, masuje je i sprawia, że przyjemny dreszcz przebiega przez system zakończeń nerwowych.

Dzisiaj wyruszam w innym celu. Właściwie nie mam ochoty jechać. Nastrój jakoś nie sprzyja. Przez dwie godziny czytam, uczę się, aż w końcu zmęczona zasypiam. Ze snu wyrywa mnie głos dobiegający z głośnika. Wpadam w panikę, bo muszę wysiąść w Katowicach, a nie w Lublinie! Na szczęście zdążyłam.

Czekam na kolejny pociąg, mile zaskoczona tym, że katowicki dworzec jest taki ładny. Jest nowocześnie – można wypić „w biegu kawę”, zjeść jakieś makświństwo lub „suba” (nauczyłam się nowego słowa), w którym każdy kawałek na kanapce kosztuje złotówkę (Zdzierstwo! Trzynaście złotych za kawałek sfabrykowanej sztucznej bułki z nasyconym chemią plasterkiem wędliny, która, choć apetycznie wygląda, pozbawiona jest smaku. Chyba przeproszę się ze zdrowym żywieniem…).

Pociąg do Ustronia ma charakterystyczne czerwone skóropodobne (to i tak za dużo powiedziane) siedzenia. Tu-tut-tut-tu-tut… Teraz czekam niecierpliwie na wyjazd z przygnębiających okolic. Kiedy zaczną się góry? Po krótkiej drzemce (kołysanie usypia) budzi mnie gwizd pociągu. To one jeszcze gwiżdżą?… Przypomina mi się stara lokomotywa parowa, która czasami zatrzymywała się w pobliżu domu mojej prababci.

Zerkam za okno, a tam zielono. Tak pięknie, tak banalnie pięknie. I spokój. Dzieci spacerują pomiędzy wzbijającymi się łanami zbóż. Banalne, ale możliwe. Naprawdę. Dzieci biegają z psami. Nie mają komórek? PSP? To jeszcze jest możliwe? Patrzę dalej zachwycona prostotą. A więc można jeszcze żyć poza fejsbukiem?

Sarna. Ślicznie wygląda ten jej biały kuperek migający pośród zielonych traw. Gdzieniegdzie przechadzają się ptaki. Są szarobrązowe, wielkości kaczek, ale dzioby mają kurze. Spacerują dumnie jak gdyby były panami (niami?) tych ziem. Uświadamiam sobie, że moja wiedza na temat ptaków jest znikoma. Ptactwo domowe, w granicach drobiu, rozróżniam, do tego można dorzucić wróbla, gołębia i szpaka. I to by było na tyle. To i tak dużo. Przypominam sobie koleżankę, która kiedyś, serwując spaghetti, zaznaczyła, że ze względu na mnie jest z indyka, czyli z małego kurczaka (sic!!!). Z krzaków wynurzają się jeszcze inne ptaki – ze sterczącymi ogonami. Przypuszczam, że to mogą być bażanty, ale nie jestem pewna. Ale jakie to ma znaczenie? Czuję się jak mieszczanka, którą po raz pierwszy wywieziono na wieś, a przecież kiedyś spędzałam na wsi całe tygodnie…

Tuk–tuk–tuk–tuk–tuk… Pociąg z trudem wspina się pod górę. Za oknem coraz ciekawsze obrazy. Góry inne niż Sudety – niższe, zielone, ale tak cudnie zielone. To czas, kiedy jest tyle odcieni tego koloru: soczyste jabłkowe, żółtozielone, ciemnozielone, gdzieniegdzie wpadające w czerń. A to wszystko na tle błękitu nieba. Znowu zachwycam się banałem. Ale czy to właśnie nie o to chodzi, aby odkryć to, co zwykłe?

Urok rzeczy prostych… Tak chętnie uciekam w inne, sztuczne, wirtualne światy… Lajki, hejty, selfie… I świat zredukowany do ekranu Iphone’a, Ipoda, itp. A tutaj tak pięknie. Po prostu. Jeden lajk to za mało. Nie robię zdjęcia na fejsa. Kontempluję sobie (a niech to zabrzmi górnolotnie). Uśmiecham się do tych jelonków – tak beztroskich. Nie zwracają uwagi na wielką maszynę, która przejeżdża obok, a w którym siedzę ja. Nieważne, dokąd jadę i w jakim celu jadę. Ważna jest ta chwila. Inna podróż, ale uczucie zadowolenia, które skądś znam, lecz które gdzieś zakopałam w sobie. Spokój. Wysiadam z pociągu. Pachnie ciszą i mokrą trawą. Ta podróż już jest udana.