debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

650 słów o czytaniu

Zofia Jurczak

Głos Zofii Jurczak w debacie „Czytam naturalnie 2017”.

strona debaty

Czytam naturalnie 2017: wprowadzenie

Czytać naturalnie, to po swojemu. We własnym tempie i tylko to, na co właśnie mam ochotę. Nie na akord i bez przymusu posiadania zdania na temat każdej przeczytanej książki. Dla przyjemności i z przyjemnością. Rano w tramwaju, popołudniu na kanapie i obowiązkowo kilka stron na dobry sen. Zawsze w drodze, ale rzadko w podróży. Samotnie.

W czytaniu naturalnym nic nie trzeba, ale wszystko można. Wedle chęci i uznania. Zaciągam więc sieć i szukam lektury. Albo szerzej – czytelniczych inspiracji.

Tymczasem od nadmiaru literackich podniet w księgarniach można do szczętu zgłupieć. Jak łatwo zapomnieć, że w czytaniu naturalnym idzie przecież o to, aby czytać, a nie kontemplować kolejne stosy książek, obkładać się nimi do zdjęć, a potem zsyłać na wieczne nieprzeczytanie. Na czym zresztą sama siebie nie raz przyłapuję. Pokusa wypożyczenia nieplanowanej książki okazuje się silniejsza niż rozsądek oraz moce przerobowe. Po trzech prolongatach nienapoczęta książka wraca do biblioteki.

Przydaje się więc powściągliwość. Nieodzowna jest też szczypta krytycyzmu i rozwagi.

Rekonesans na stronach wydawnictw traktuję ostrożnie. To moje ćwiczenie z niezgody na wciskanie kitu, pustosłowie i marketingową panierkę. To niezgoda na nadużywanie słów olśniewający, oszałamiający, hipnotyzujący i niezwykły. Na rozdawanie etykietki arcydzieła na prawo i lewo. Czy wreszcie na takie koszmarki: ambitny fresk społeczny, z echami Millennium i powieści Zoli, napisany w niezwykłym stylu – żywym, twórczym, bogatym.

Ale rozwaga i powściągliwość to ledwie przygrywka. Najważniejsze, to znać siebie.

To, co budzi masowy zachwyt, mnie zwykle pozostawia obojętną, więc listy bestsellerów odpadają w przedbiegach. Podobnie jak wydania brzydkie, niechlujne, z mikroskopijną czcionką. Niby wiadomo, co w książce ważne i co przeszkadza złej tancerce, ale czytanie naturalne, jeśli ma już być znojem, to tylko intelektualnym.

Opinie krytyków śledzę od święta. Blurby – w żadnym razie. Z premedytacją omijam. Potem tylko smutek i żal, że ktoś, kogo cenię, zachęca do czytania jakiejś chały. Opinie znajomych – owszem – te bywają pomocne. Śledzę więc kilka blogów i basta. Ale ufam tylko sobie. Mojemu czytelniczemu szóstemu zmysłowi. Czy jest niezawodny? Nie zawsze.

Metodą „na oko” literaturę faktu dobieram sobie w punkt. Często jest co najmniej dobrze, co rusz świetnie. A jeśli coś mnie odrzuca, to język i styl autora. Ale z literaturą piękną sprawa już wcale prosta nie jest. Powieściowe radary często mnie zwodzą. Chcę fikcji, raz – pięknie napisanej, dwa – diablo wciągającej, trzy – mądrej. Takiej, która coś mi powie o świecie, zostawi bez kręcenia nosem, ale z jakimś pytaniem.

Tymczasem moje ostatnie spotkania z prozą znaczy pasmo porażek, potknięć i ziewnięcia. Napoczęte, lecz niedokończone Płyń z tonącymi Larsa Myttinga. Ponoć tak dobre, że do zarwania nocy tylko krok. Ponoć, bo odpadłam przed setną stroną.

Ale Mytting dotychczas znany był głównie z rąbania i palenia, a nie pisania powieści, więc oddałam się w ręce sprawdzonego fachowca od prozy – Milana Kundery. Niezobowiązująco i na próbę, bo Powolność to rzecz niewielka. Niezaprzeczalnie czytało się to pięknie i gładko (w czym niemała zasługa błyskotliwego przekładu Marka Bieńczyka). Co drugie zdanie, to gotowy cytat do wpisania w kajet. Ale cóż z tego, skoro nazajutrz niewiele z tej zmyślnej historyjki mogłam sobie przypomnieć. No może prócz roli kobiet, które tu robią za (pardon my French) dekorację do ruchania. Więc nie.

W trzecim akcie główną rolę zagrał klasyczny „półkownik” – efekt wspomnianego już wyżej nieumiarkowania w gromadzeniu i odkładaniu książek na lepszą okazję. Oczekiwania były spore. Raz, że seria KIK (która w przeszłości podarowała mi wiele uciech), dwa, że poprzednia książka Marlen Haushofer mnie zachwyciła. Ale ostatecznie antymieszczański dramacik niespełnionej kury domowej (czyli „Mansarda”) ze Ścianą porównań nie wytrzymuje.

I tak mijają dni, ba, tygodnie na kolejnych rozczarowaniach prozą. Wciąż uporczywie nęka mnie pytanie: czy olśnienia i zachwyty już nie dla mnie? Czy nic już mnie nie (po)ruszy na miarę Anny Kareniny? Nie rozbawi jak Drwal? Wciągnie jak Ziarno prawdy? Gdzie podziały się te wszystkie fabuły, dla których bez wahania zarywa się noce?