debaty / KSIĄŻKI I AUTORZY

Czytać tak, żeby nie pisać

Mikołaj Borkowski

Głos Mikołaja Borkowskiego w debacie „Czytam naturalnie”.

strona debaty

Czytam naturalnie

Znakomicie pasującą do „naturalnego czytania” definicję czytelnika wolnego podał Ryszard Koziołek podczas dyskusji po spotkaniu dotyczącym Dobrze się myśli literaturą: czytelnik wolny to taki, który czyta książki, o których nie musi czegoś później napisać. Mam prawo podejrzewać, że w definicji Koziołka mieszczą się wszelkiego rodzaju książki polecone, książki, którym poświęca się posta na bloga czy chociaż parę minut rozmowy – w przeciwnym razie wolny czytelnik musiały zamienić się w słupnika.

Czytanie naturalne to czytanie niewymuszone, niezależne od kanonu, także miękkiego kanonu inteligenta (por. Koło Prawdziwych Znawców Literatury), spisów lektur i innych instytucjonalnych wydmuszek, które w jakimś stopniu wytrącają z możliwości wolnego, ergo naturalnego czytania. Chyba nigdy nie byłem bliżej tego stanu niż mając osiem-czternaście lat i zaczytując się w Karolu Mayu, Tolkienie i, oczywiście, J. K. Rowling: naturalność pochłaniania literatury wtedy, a żmudne dłubanie w tekstach teraz, od razu każe mi metaforyzować sobie moją czytelniczą postawę jako okratowaną.

Kanon, kanon, kanon – przeklęta kula u nogi, od której nie bardzo jest jak uciec, bo wszędzie wyciąga swoje długie macki. Nie chcę być źle zrozumiany, jeśli ktoś wybiera jako książkę na działkę/łąkę/plażę/taras/jezioro coś kalibru Prousta czy Joyce’a – znakomicie, jeśli robi to z własnej woli rzecz jasna, nie z powodu zaległego egzaminu czy chęci podciągnięcia swojego statusu w gronie kolegów-intelektualistów. No ale właśnie, kiedy układamy swoje listy czytelnicze, bronimy ich zażarcie przed inwazjami rekomendacyj wszelakich, pragniemy przede wszystkim naturalnej przyjemności – znowu Roland Barthes, nieprzypadkowo przywoływany już w poprzednich głosach debaty; pragniemy wolności. Niechętny zinstytucjonalizowanemu czytaniu Barthes docenia czytelnika – warto więc, żeby czytelnik również docenił swoją rolę. Co zresztą nie jest trudne, gdy jest się czytelnikiem młodym, wolnym jeszcze od kulturowych obostrzeń, jakie narzuca szkoła, studia czy praca.

Czytanie naturalne byłoby powrotem (lub próbą powrotu) do tego niewinnego stanu: życia tekstem, który jest przecież żywy – w odróżnieniu od martwego, zinterpretowanego i przeczytanego przez wielu mądrzejszych dzieła. Skoro więc nie chcę skazywać się na drogę przez mękę poczucia niższości wobec (arcy)dzieła, logicznym wydaje się wybór na chybił trafił. Każdy ma taką półkę: książki odkładane na później, na urlop, na wakacje, na po pracy, na po sesji. I nie oszukujmy się: ta półka straszy. Przynajmniej mnie przeraża ogrom tych książek, o których nie mam nawet zielonego pojęcia. Nie wiem, czego się spodziewać. Nie wiem, czy są dobre. I to je właśnie czyta się najbardziej naturalnie: lektura w stanie czystym. Ja-czytelnik i ja-autor odgrywający swoje równoprawne role.

Żeby nie było zupełnie abstrakcyjnie – taką przestrzenią wolności, a co za tym idzie, czytelniczej niepewności, jest dla mnie Biurowa seria Proza z Europy. Nieznajomość autorów nie jest chyba niczym szczególnie wstydliwym: mowa przecież o Europie nie tej figurującej w nieśmiertelnych i wolno rosnących kanonach literatury zachodniej, ale właśnie tej tworzonej przez autorów z terytoriów post-zależnościowych. Wsłuchanie się w głos Innego, oddanie mu głosu, pozwala na powrót do naturalnego czytania literatury – być może pozorny, ale od czegoś trzeba zacząć, prawda? – i, co być może najistotniejsze, na przeżycie intymnego spotkania z tekstem, często znakomitym, a nieprzeczytanym jeszcze przez tych wszystkich złych krytyków. Dość wymienić Šehicia, Jergovicia, Ransmayra i Grendela, których powieści zostały wydane w tym roku przez Biuro Literackie. Doświadczenie lekturowe związane z głosami do tej pory w Polsce milczącymi (albo bardzo, bardzo cichymi) jest podobne do sięgania po współczesnych autorów postkolonialnych, donoszących stamtąd, skąd niewiele do nas dociera. Pozwala to na konstruowanie światów podobnie, jak wspominam zaczytywanie się za dzieciaka w fantastyce czy westernach: otwieranie okien, które były zasłonięte, lub, nawet trafniej, o których nie miało się wcześniej pojęcia.

Czytać naturalnie – to właśnie czytać; nie interpretować w duchu dokonanych interpretacji, nie czuć wstydu przed własnymi kompetencjami. I czytać, czytać nie tylko po to, żeby później móc o zleconej książce napisać.