debaty / ankiety i podsumowania

Literaturowizja

Judyta Gulczyńska

Głos Judyty Gulczyńskiej w debacie "Po co nam nagrody?".

strona debaty

Każ­da nagro­da, a cza­sem już i sam kon­kurs czy nomi­na­cja, wzbu­dza wie­le emo­cji. Zawsze znaj­dzie się ktoś, komu nie pasu­je wer­dykt, ktoś, kto czu­je się pokrzyw­dzo­ny, a nie­rzad­ko i dys­kry­mi­no­wa­ny. Jesz­cze inni cie­szą się z obro­tu sytu­acji i myślą, jak wyko­rzy­stać tę wygra­ną – dla swo­ich celów, oczy­wi­ście.

Kon­kur­so­we śro­do­wi­sko lite­rac­kie zapew­ne nie jest inne. Są tacy, co wzdy­cha­ją na sam dźwięk nazwi­ska pisa­rza nomi­no­wa­ne­go do wszyst­kich moż­li­wych nagród po pięć razy (przy czte­rech zwy­cię­stwach), a zaraz potem sko­men­tu­ją, że po co wybie­rać debiu­tan­tów, sko­ro nagro­dy i tak nie zdo­bę­dą. Dadzą może z oka­zji kolej­nej książ­ki – jak już w wie­lu przy­pad­kach się zda­rzy­ło – a potem i tak każ­dy wypo­mni, że debiut lep­szy i że i tak jest pew­ne, że to za poprzed­ni tytuł. Wia­do­mo, są kon­kur­sy dla debiu­tan­tów – zresz­tą, dla kogo teraz kon­kur­sów nie ma? Są dla poetów, dla pisa­rzy, dla pisa­rek, dla tłu­ma­czy, dla ese­istów, dla repor­ta­ży­stów. Żad­na gru­pa nie jest pomi­ja­na. Może tyl­ko kry­ty­cy, jeże­li aku­rat w tym momen­cie nie są pisa­rza­mi. Nagro­dy zazwy­czaj to nie­ma­łe i zawsze pierw­sze. A że z same­go pisa­nia żyć się nie da – co ostat­nio zosta­ło dość dobit­nie poka­za­ne – na nagro­dy liczyć trze­ba. Nie dość, że pie­nią­dze, to jesz­cze (więk­sza) sła­wa, a za tym idą kolej­ne pie­nią­dze. Dodat­ko­wa opa­ska na książ­ko­wym ramie­niu rów­na się lep­sza rekla­ma. I więk­sza sprze­daż. Dobrze jest wte­dy wzno­wić wyda­nia poprzed­nich tytu­łów auto­ra. Albo zro­bić jakieś pro­mo­cje, wie­losz­tu­ki. Na samej nomi­na­cji też jakiś inte­res moż­na zro­bić – ale raczej przed wyni­kam.

Po nich super­star jest zwy­cięz­cą. Jeź­dzi na spo­tka­nia, roz­da­je auto­gra­fy, opo­wia­da, jak bar­dzo zmie­ni­ło się życie po nagro­dzie, kogo spo­śród swo­ich rywa­li by nomi­no­wał i kie­dy wyda swój następ­ny tekst. Są też tacy, co odmó­wią udzia­łu w kon­kur­sach, nie przyj­mą nagro­dy albo powie­dzą, co im leży na ser­cu w związ­ku z całą spra­wą.

Wie­lu chce nagro­dę dosta­wać, jesz­cze więk­sza gru­pa chce ją przy­zna­wać. A już na pew­no każ­dy chce mieć kogoś nagro­dzo­ne­go na pokła­dzie. Naj­le­piej grać w jed­nej dru­ży­nie, bo zawsze moż­na się pochwa­lić, że to kole­ga z boiska. Liczyć moż­na też same nomi­na­cje – jed­na – jest jesz­cze szan­sa, dwie – szan­sa male­je, trzy – nic z tego, nie w tym życiu. A że nagro­da jakoś kreu­je życie lite­rac­kie – jest oczy­wi­ste. Bo ci, co czy­ta­ją i czy­tać będą, zaczną o wer­dyk­cie dys­ku­to­wać. Wytkną, że juror zna pisar­kę, bo pra­cu­ją w jed­nej redak­cji. Albo stwier­dzą, że to naj­gor­szy z moż­li­wych wybo­rów. Ktoś przy­kla­śnie, oczy­wi­ście, ale prze­cież zawsze łatwiej kry­ty­ko­wać. Nagro­dy nie są złe. Są potrzeb­ne. Niby kształ­tu­ją życie lite­rac­kie, ale mie­sza­ją też na ryn­ku. Duża pro­mo­cja, duże zamie­sza­nie. Ale cóż wię­cej mia­ła­by robić nagro­da? Póź­niej patrzy się na pisa­rza przez pry­zmat tej sta­tu­et­ki, co ją otrzy­mał, dużych pie­nię­dzy, co je wydał i kwia­tów, co mu pew­no już daw­no zwię­dły. Oce­nia się, że ten następ­ny tytuł lep­szy od nagro­dzo­ne­go.

Wszyst­kie decy­zje i nagro­dy nie zaspo­ko­ją pra­gnień cało­ści zain­te­re­so­wa­nych. Zwłasz­cza wte­dy, kie­dy skład obra­du­ją­cy to polityczne/personalne roz­gryw­ki. Albo jeden czło­wiek jest w (pra­wie) każ­dym jury. A sko­ro powszech­nie wia­do­mo, że nikt nie czy­ta, to może naj­wyż­sza pora wymy­ślić nagro­dę dla czy­tel­ni­ków, a nie dla twór­ców. Ale zanim to nastą­pi, to i tak prze­ko­na­my się, kto będzie lite­rac­ką Con­chi­tą 2014 we wszyst­kich kate­go­riach, sko­ro przed chwi­lą padły nomi­na­cje. Oby lite­ra­tu­ra gene­ro­wa­ła tyle komen­ta­rzy i kłót­ni, ale tyl­ko takich na pozio­mie i nie w związ­ku z wyglą­dem auto­ra, a jego umie­jęt­no­ścia­mi.