debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Poezja w życie

Radosław Wiśniewski

Głos Radosława Wiśniewskiego w debacie "Powiadacie, że chcecie rewolucji".

strona debaty

Powiadacie, że chcecie rewolucji

 

 „Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą”
(Ew. Łukasza 12:48, Biblia Tysiąclecia)

„O, ktoś tu próbuje zasłużyć na miano obozowego marudy i grymasiarza”
(Król Julian, Odc. 21 Przetrwać w miejskiej Dżungli, Sezon 2)

1.

Jeżeli debata – to niestety muszę powiedzieć „precz z uprzejmością”, no, przynajmniej na poziomie tekstu nie wolno mi jej zachować. Przy tym zmuszony jestem zaznaczyć, że mój ogląd spraw Fortu, Portu i Biura jest w znacznej mierze zewnętrzny. Nie czuję się nikim z wewnątrz i oceniam po okładkach – takie moje zbójeckie prawo.

To prawda, że w ostatnich dwudziestu latach nie dało się mówić o polskiej poezji bez instytucji stworzonej najpierw w Legnicy, później rozbudowanej we Wrocławiu. Dla wielu będzie to dowód na to, że Port był, jest, pozostanie ważny. Dla innych – takich marudów i grymasiarzy jak ja – to jest jednak pewna historia zamiany życia na biuro, historia, która świat z multilateralnego przeistaczała w coraz bardziej unilateralny. Z mapy wielu ośrodków, centrów, „archipelagów”, jak to – wydawało się nam – ubogie życie literackie nazywaliśmy dziesięć-piętnaście lat temu – powoli wyjawiał się świat, którym była jedna wyspa i walczące o przetrwanie coraz mniej liczne tratwy wokół. Początek XXI wieku w Polsce domagał się jasnych drogowskazów i podziałów, także w dziedzinie kultury, literatury. Na przykład takiego ustawienia optyki, że w poezji jest Biuro i wszystko, co biurowe (biurowi autorzy, biurowa załoga, biurowe ciasteczka) oraz reszta planktonu co parzy cienką kawkę na boku, przygodnie i niepewnie. Oczywiście to nie jest wina Biura, że dominuje – tylko słabości całej reszty, która nie potrafi wytworzyć wyrazistego wielogłosu. Zresztą być może, że gdyby się coś takiego realnie pojawiło, okazałoby się, że nie ma żadnego dwugłosu, wielogłosu; że Biuro Literackie, z całą jego legendą założycielską, jest jednak po prostu tylko i aż wydawnictwem, w tym – warto zaznaczyć – wydawnictwem, które posiada moc, jakiej nie mają inni. Chociażby moc międzynarodowych kontaktów, chociażby zadziwiającej intuicji do utrafiania w jurorskie gusta albo (co też nie musi oznaczać nic złego) organizowania sensownej otoczki wydawniczej dla poszczególnych książek. Ba! Biuro jest jedną z ostatnich oficyn wydawniczych w Polsce – po zamknięciu serii „Punkt krytyczny” wydawnictwa Prószyński i S-ka – zajmującą się wydawaniem książek krytycznoliterackich. No a jak się wydaje tyle książek co Biuro – to się siłą statystyki musi trafić raz, dwa razy w roku w książkę, która do czegoś tam będzie predestynowana, nominowana czy nagrodzona. Zatem Biuro przede wszystkim pozostawało, a pewnie w znacznej części pozostaje, tylko i aż wydawnictwem, które ma jakiś plan, koncepcję i pomysły. Bez Biura prawdopodobnie wiele książek wielu autorów ugrzęzłoby do tej pory w biurkach, na twardych dyskach i zaludniałoby kolejki wydawnicze tych kilku ostatnich niedorżniętych oficyn. Biuro wydawało i wydaje wiele książek, a wśród tych wielu, wiele dobrych oraz sensownych. Chyba najbardziej ujęła mnie seria Polska poezja od nowa. Wydanie wybranych czterdziestu czterech wierszy Anny Świrszczyńskiej w redakcji Konrada Góry, Tadeusza Nowaka w redakcji i interpretacji Bohdana Zadury, Władysława Broniewskiego w wyborze Dariusza Suski czy Ginczanki w wyborze Dąbrowskiego – to były celne strzały pod żebro. Nikt od dawna w ten sposób, na serio, z pazurem, autorskim rysem nie podszedł do tradycji polskiej poezji ostatnich stu lat. Współcześni poeci przeglądający się w zwierciadłach, lustereczkach wierszy, które jakoś były, są dla nich ważne, wśród licznych gestów zerwania, gestów, na których opiera się w znacznej mierze życie literackie i pokoleniowe zaistnienie – to rzadki przykład na poszukiwanie kontynuacji, ciągłości opowieści o polskiej poezji. Muszę wyznać, że lektura kolejnych książek wydawanych w tej serii była dla mnie czynnością pełną ukojenia, odpoczynku od szarpaniny gdzieś w okolicach tak zwanej powierzchni. To był i jest sensowny projekt, dobry, ożywczy. Może właśnie dlatego, że ostentacyjnie odwracający się od choroby aktualności, bycia trendy, przywracający wiarę w pojedynczość aktu lektury, stawania się wiersza pomiędzy czytaniem a pisaniem.

2.

No tak, ale że się jest dominującym wydawcą, nie oznacza jeszcze, że się kreuje dyskurs. Raczej stwarza się warunki, aby on zaistniał gdzieś mimochodem, by został zauważony i wyłuskany, nagłośniony przez krytykę. Wahałbym się przyznawać Biuru jakieś szczególne zasługi, gdy idzie o tę kreację dyskursu literackiego. Powie ktoś, że to pewnie dlatego, że zbyt rzadko bywałem na Portach i zupełnie nie mam zdania o odbytych tam debatach – tych oficjalnych i kuluarowych. Ale ja odpowiem, że na zewnątrz Portu niewiele z tego się wydostawało. A powinno. Taką funkcję – kreatora dyskursu – próbował w czasach odległych o jakieś dziesięć-piętnaście lat pełnić na froncie młodej literatury środowisko skupione wokół magazynu „Ha!Art”, czemu statecznie i koncyliacyjnie przyglądało się z kolei środowisko „Studium” i autorów zgromadzonych wokół wydawnictwa Zielona Sowa. Ze swoimi pomysłami organizowania sceny literackiej występował też toruńsko-olsztyński „Undergrunt”, że nie wspomnę o zdaje się wygasłym neoapokaliptycznym wulkanie pisma „44” – a w tym kręgu niedoszłej antologii polskiej poezji neomesjanistycznej. No, gdyby to się udało wydać tę antologię-manifest tych pięć czy sześć lat temu – to by się działo teraz, oj, by się działo! Obok Portowych zdarzeń mignęła cała postsmoleńska awantura literacka, której wyrazem były szeroko komentowane wiersze Jarosława Marka Rymkiewicza. Nie słyszałem, aby zaproszono do Biura rzeczonego Rymkiewicza, Krzysztofa Koehlera, Przemysława Dakowicza i zorganizowano im ring z Ksawerym Stańczykiem, Szczepanem Kopytem chociażby i jego kolegami z okolic „Krytyki Politycznej” pod przewodem Igora Stokfiszewskiego. A przecież niezależnie od jakości literackiej, już dawno nie było tak żywotnie komentowanego tekstu poetyckiego w Polsce jak tamten Rymkiewicza! Z kolei po tekście Andrzeja Franaszka w „Gazecie Wyborczej” na światowy dzień poezji w marcu 2014, resztki literackiego internetu zaczerniły się od hejtu i zaczerwieniły się od żądzy krwi – i znowu nie kojarzę, żeby Biuro na to ewidentnie energetyzujące wydarzenie jakoś zareagowało. No, jeżeli się ma po dwudziestu latach pretensje do bycia nie tylko wydawcą, ale kreatorem życia literackiego – to oprócz stwarzania ośrodka, w którym może rozchodzić się fala, trzeba albo te fale wywoływać, albo chociaż umieć na nich popłynąć, posurfować.

Podejrzewam, że przeznaczając niewielką ilość swoich środków finansowych nie tyle na promocję swoich, biurowych autorów i autorek, ale na stworzenie jakieś sieciowo-papierowej otwartej platformy czasopiśmienniczej – Biuro mogłoby zyskać taką możliwość stwarzania fal i zawirowań. A jest czas wielkiej suchoty i smuty w tym względzie. Wiele znika i niewiele się pojawia. Akurat Biuro miałoby szansę aby takie pismo było zauważalne, dyskutowane, mające trwałe podstawy, stabilność, których wielu innym brakowało. No, aby tylko nie stało się za bardzo gazetą reklamową wydawnictwa, w której można przeczytać głównie biurowych autorów i autorki w rozmowach ze sobą.

Grymaszę? Narzekam? A kto miałby to zrobić, jak nie Biuro? Komu wiele dano, od tego się wymaga. Już to chyba pisałem kilka lat temu. Nie będę się powtarzał.

3.

Wiele razy była mowa w Biurze o otwarciu Biura na zewnątrz, na nowych autorów, zjawiska, i pewnie wiele w tej kwestii zostało zrobione. A jednak coś z atmosfery niedostępności ciągle pozostaje w powietrzu. W czasie jednej z moich ostatnich wizyt w Biurze Literackim odbierałem zbiór wierszy Joanny Mueller intima ihule i chciałem się wymienić, bo akurat w torbie miałem pierwsze egzemplarze debiutanckiego zbioru Macieja Filipka Rezystory wydanego w Brzegu. Rzecz normalna w tzw. środowisku, się ludzie wymieniają, chwalą, wyśmiewają, krytykują, wsuwają sobie paczuszki do toreb, plecaków. Taka nasza niszowa giełda i przenikanie darów. Ale tym razem jakoś intuicyjnie powstrzymałem się i rzuciłem  w przestrzeń Biura, trochę sobie a muzom, a trochę prowokacyjnie:

– Dałbym Wam parę sztuk, ale przecież wy i tak poza swoim gronem nie czytacie, nie piszecie i nie zapraszacie, to po co?

Odpowiedziała mi pełna zakłopotania cisza. To znaczy tak sobie myślę, mam nadzieję, że tam w tej ciszy był rodzaj zakłopotania. Nikt z kilku pracowników Biura nie pospieszył z energicznym zaprzeczeniem. Jedna osoba uśmiechnęła się do mnie, ale bez przekonania. Reszta chyba mnie nie dosłyszała. Bardzo była zajęta wpatrywaniem się ekrany komputerów. Znaczące.

4.

Może pora zmienić nazwę z Biura na Życie Literackie? To znacznie zmienia optykę. Zanim życie się wyprowadzi gdzie indziej. Dobrze radzę. Naprawdę.