debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Są punkty, są asysty (A.D. 2018)

Jakub Skurtys

Głos Jakuba Skurtysa w debacie „Biurowe książki 2018 roku”.

strona debaty

Biurowe książki 2018 roku: wprowadzenie

Nie wypowiem się oczywiście na temat wszystkich propozycji Biura Literackiego z minionego roku. Tradycyjnie już pomijam wznowienia i przedruki oraz wersje cyfrowe, bo dyskusja nad nimi to raczej kwestia organizowania (re-organizowania? nad-organizowania?) przez wydawnictwo dość wąskiego pola, która służy zarówno lepszej dostępności do niektórych książek (choćby Radek Jurczak), jak i pozycjonowaniu się samego Biura niejako od nowa, przy okazji każdego wznowienia – jako wydawnictwa pozostającego w ruchu, dynamicznego, zdolnego do podtrzymania „efektu długiego trwania” swoich autorów.

W tym roku recenzowałem w osobnych tekstach sporo poetyckich propozycji BL albo przynajmniej do takich recenzji się przymierzałem: Po szkodzie Bohdana Zadury, Sankcje Jerzego Jarniewicza (w wyborze i opracowaniu Pawła Kaczmarskiego i Marty Koronkiewicz), tegoroczny Połów. Poetyckie debiuty 2017 oraz Dni powszednie i święta Julii Szychowiak. Podręcznik naukowy dla onironautów Roberta Rybickiego trochę współtworzyłem, więc nie wypada mi się za bardzo na jego temat wypowiadać… Co zostaje? Serce Chopina Jacka Dehnela, o którym tekst porzuciłem po pamflecie Bartosza Sadulskiego w „Dwutygodniku”, debiuty: Ikonoklazm Jana Rojewskiego, o którym nieco już napisałem przy okazji połowu, oraz Poza sezonem Michała Domagalskiego, wreszcie trochę z boku główniej linii: piosenki i wiersze Grzegorza Ciechowskiego Obcy astronom oraz Grymasy Anny Podczaszy, a więc literatura dziecięca, którą cenię i na której się zupełnie nie znam.

Jest jeszcze sygnalizowany przeze mnie w podsumowaniu zeszłego roku tom Przyszli niedokonani Joanny Roszak, który przeszedł trochę bezgłośnie, a dotyczy ważnej przecież kwestii – istot wydziedziczonych przez wojny, zagłady, kataklizmy i samego człowieka – z podstawowych praw: do życia i bezpieczeństwa. Trafnie pisał na początku roku Maciej Woźniak:

Jeżeli tom Joanny Roszak miałby dołączyć – zgodnie z głosami, które postulują angażowanie się poezji – do ogólnospołecznego szumu wokół kwestii migracyjno-uchodźczych, to nie ma szans wybić się na medialną słyszalność, ponieważ wypełniają go teksty zbyt skromne, niepozorne, wykorzystujące współczucie z ostrożną uwagą.

Problem w tym, że wraz z kruchością poszczególnych ludzkich egzystencji i wielościowym, nieautorytarnym „my”, z pozycji którego mówi Roszak, idzie mało spektakularny, mało odkrywczy język, osadzony czasem w dykcji biblijnej, profetycznej, czasem postcelanowskiej, czasem zaś po prostu we wrażliwości bliskiej np. wierszom Szymborskiej. To są teksty, które raczej mają trafić do czytelnika, zapaść mu w pamięć, niż stanowić wyzwanie. Być może to sprawiło, że krytyka niespecjalnie odpowiedziała na Przyszłych niedokonanych spontanicznym, intelektualnym fermentem. Zostają takie fragmenty jak: „ile znajdzie się w spisach abonentów telefonicznych wymazanych nazwisk/ i z jakim przyspieszeniem// i jak daleko ujdą bo/ człowiek nie pieśń nie ujdzie cało/ ciało nie pieśń nie ujdzie/ pies nie pieśń” („pustostan”), czy finalna „cicha noc”, ale sama religijna (postsekularna) rama i metafizyczne kleszcze wspólnotowej modlitwy, w które ubiera Roszak temat uchodźczy, są już problematyczne.

To tyle z rzeczy polskich, bo prawdziwe atrakcje zaczynają się jak zwykle w przekładach. Najpierw jednak antologie. Nad wyborem wierszy Jarniewicza zdążyłem się już pozachwycać, nie byłem w tym zresztą odosobniony. To wybór pełen erotyzmu, dialogujący, aktualizujący poetę i przedstawiający go w świetle jego najlepszych, zwłaszcza ostatnich tomów. Krytycy rozcinają i sklejają Jarniewicza, a on przegląda się w ich wyborze jakby młodszy, otwarty na propozycje, gotowy patronować nie tylko współczesnym poetom, ale też współczesnej erotyce, odzyskiwanej dla polszczyzny w całej nieoczywistości poetyckich przebieranek i zdolności ucieczki od prostactwa. Lektura obowiązkowa, zwłaszcza dla tych, którzy Jarniewicza postrzegają raczej przez pryzmat nowej prywatności, myślą o nim jak o poecie intelektualnym, wymagającym, akademickim. W sprawie Podręcznika naukowego… mogę mieć tylko nadzieję, że zaprezentowanie całej twórczości Rybickiego ułatwi dostęp do niej, a jej swoiste kanonizowanie w prestiżowej serii nieco zmieni spojrzenie na tego, wciąż wykluczonego (nie bez jego winy) i zmarginalizowanego poetę, bez którego dadaizm sprowadzałby się u nas nadal do kilku wybryków Wata z młodości, a surrealizm do odwracania miejsca spojrzenia z okna w pokoju na księżyc za oknem… Dopiero na tle całości widać nie tylko szaleńczy pęd Ryby w stronę wyzwolenia języka, ale też – na co zwróciliśmy uwagę w czasie pracy nad książką – wieloletnią konsekwencję, dzięki której poezja ta z tomu na tom wchłania i anihiluje kolejne przestrzenie dyskursywnego uwięzienia.

Z pozostałych polskich książek najwięcej miejsca trzeba by chyba poświęcić tomikowi Rojewskiego, zapewne znajdzie się bowiem we wszystkich podsumowaniach roku i będzie walczył o miano najlepszego debiutu. Zasłużenie, choć były lata, w których uchodziłby najwyżej za książkę dobrą. Ikonoklazm prezentuje dość spójną opowieść o tworzeniu i burzeniu, najpierw świata, potem samego siebie, swojego poetyckiego awatara; nie dziennik zmagań z traumami, lecz nieco butny może „projekt”, a więc wykoncypowaną, usztucznioną, na poły mityczną, na poły socjologiczną historię o poszukiwaniu miejsca w Polsce, tej najbardziej mitycznej z krain, przez miedzę graniczącej z Edenem. Czy Rojewski to miejsce znajduje? Na jedną książkę na pewno, na zajmującą opowieść o naszej spektakularnej, wizualnej biedzie, o alienacji w obrazach i alienacji na skutek ich zniszczenia – tak. Wystarcza to, by zadać pytania i o pewien intymny, liryczny potencjał tej maskarady (nazwijmy ją Bildung), i o jej polityczne konsekwencje. Załóżmy jednak, że dojrzewające w obrazach i dla obrazów „ja” z tomów Rojewskiego to nie egotyczny poeta, ale ktoś na wzór Siwego z powieści Masłowskiej. Różni ich położenie klasowe, zasobność portfela, horyzonty, a więc i możliwości rozwoju, ale czy coś ponad to? Finalna „rozpierducha” w obu przypadkach ma w sobie coś z przeciążenia systemu, jest percepcyjnym gliczem, za którym nie kryje się żadna wspólnotowa wizja. Przynajmniej na razie Rojewski zdaje się grać na własnych zasadach, ale też wyłącznie na własny rachunek, co odróżnia go zwłaszcza od głośnych debiutów Bąka czy Jurczaka.

Poza tymi, polskimi książkami, zjawia się – chyba cenniejsza w tym roku – tradycja przekładów, z której BL zawsze słynęło. Może i O krok od nich, a więc perełka, kształtująca przez lata gust czytelników i modę na amerykańską poezję, wychodzi jako wznowienie gdzie indziej, ale samo BL nie stoi w miejscu. Tarantulę Dylana i Pieśń torby na pawia Cave’a traktuję jako ciekawostki: bardziej bazujące na atencji fanów do ich muzyki, niż zdolne wywrócić coś w literackim światku, bez względu na Nobla dla tego pierwszego i patronat Tadeusza Sławka nad tym drugim (mogę oczywiście bardzo lubić poetycką maestrię tomiku/ów The Lords and the New Creatures niejakiego Jamesa Morrisona i uważać je za szczyt beatnikowskiej bizarności, ale…). Odmiennie sprawa ma się z dwoma innymi tomami: oczekiwanym przez lata przekładem wierszy Elizabeth Bishop w tłumaczeniu Andrzeja Sosnowskiego i nieoczekiwaną, lecz równie ciekawą Ciemną materią Rae Armantrout od Kacpra Bartczaka. Oba te tomy to wydarzenia, choć zapewne tylko pierwszy z nich zyska taki status, a to z racji kultowej pozycji samej Bishop.

Armantrout przychodzi do nas za sprawą grupy L=A=N=G=U=A=G=E, a więc gdzieś z głębi lat 60., czyli czasu, którego w amerykańskiej poezji najwyraźniej nie zdołaliśmy jeszcze oswoić i przyswoić (zaledwie dwie przełożone książki krytyczne Marjorie Perloff niech będą tego najlepszym dowodem). Armantrout jest trudna, intelektualna, lingwistyczna, jak to miała w założeniach cała grupa, ale też przynosi dużo satysfakcji wymagającemu czytelnikowi, choćby tym, jak bardzo jej frazy i język nie przylegają do polszczyzny, jak wiele luk potrafi zostawić, by jukstapozycyjnie wydobyć efekt materialistycznego ścierania się światów. Miałem okazję porównać tylko kilka wierszy z oryginałami i Bartczak zachowuje doskonale ten eliptyczny rys poezji autorki, jej wrażeniowość, opartą na językowej grze, na powstawaniu skojarzeń i spostrzeżeń z samego ładunku, zmagazynowanego w pojedynczym wersie. Armantrout wyciągnęła jak się zdaje – i jak informuje nas tłumacz w posłowiu – pewne ostateczne konsekwencje z podejścia Williamsa, i są to konsekwencje brzemienne w skutki: ujmujące doświadczenie nie jako pozajęzykową magmę, dla której trzeba szukać mediacji, ale wespół z językiem. To nie pantekstualny świat globalnej semiozy, gdzie wszytko się uabstrakcyjnia i traci kontury. Armantrout jest twarda, ostra, namacalna, a język traktuje jak kolejny organ poznawczy, który dosłownie penetruje przestrzeń, ale też naraża się na jej działanie, na zranienia, otarcia i zerwania. Wystarczyło to na Pulitzera w 2010 roku. Czy wystarczy, żeby wpłynąć na jakiegoś rodzimego poetę, który wciąż celebruje „twoją pojedynczość” i widzi zaledwie pół autoportretu w wypukłym lustrze? Po cichu wierzę, że wraz z kolejnymi nazwiskami z kręgu L=A=N=G=U=A=G=E: Ronem Sillmanem, Lyn Hejinian, Bobem Perelmanem czy Charlesem Bernsteinem, coś ruszy nie tylko w poezji, ale też w teorii krytyki, bo ten model „zaangażowanego formalizmu” mógłby nas na chwilę przynajmniej uratować od łatwości subiektywnych deklaracji politycznych, poezji wyłącznie tożsamościowej i obiektywizującej metafizyki codzienności.

Bishop zdążył nam tymczasem przyswoić już Stanisław Barańczak w tomie 33 wiersze (1995), ale warto się zastanowić, czy była to ta sama Bishop, której cześć oddawał Sosnowski, a przed nim John Ashbery? Odwołajmy się do mądrzejszych od nas:

Przedstawiona przez Barańczaka Elizabeth Bishop jawi się polskiemu czytelnikowi jako poetka konceptualna i „konstruktywna”, w sensie Barańczakowskiego konstruktywizmu: skłonna podporządkować się „dyscyplinie zwięzłości/wieloznaczności”, a więc nie bez nadziei wyciągająca rękę po to „koło ratunkowe, bez którego poecie grozi utonięcie w oceanie bełkotu”[1].

I dalej, w puentę szkicu Ewy Rewers, która poddaje dokładnej analizie wiersze oraz przekłady „The Fish” (przekład Sosnowskiego otrzymujemy dopiero teraz, w Santarém) i „At the Fishhouses”:

Można ulec wrażeniu, że Bishop Barańczaka otamowuje swój wewnętrzny zalew nicości za pomocą formy – jak sam Barańczak. Że opracowywane poetycko tematy ujmuje w ramkę; że poetycka dyscyplina to jej koło ratunkowe, „ta jedna sztuka”, która ocala. Bishop Sosnowskiego natomiast konsekwentnie (choć „na pozór niemal bezwiednie”) koduje w wierszach – bo także w interpretowanym i tłumaczonym przez niego „2000 ilustracji i kompletny skorowidz” – prześladującą ją myśl o śmierci, dając się ponieść „składni rozkładu”[2].

Można odnieść takie wrażenie nie tylko w tych dwóch wierszach, ale w całych przekładach z Santarém, że Bishop Sosnowskiego to nie poetka „ramkowa”, poetka chart, a więc wykresów, ograniczeń, zatrzymań, ale właśnie flow – przepływów, wymykania się, sensów, które przepływają nam przez palce. Kto woli barokowość Bishop, z pewnością pozostanie przy wizerunku, który nadał jej w polszczyźnie Barańczak, a więc przy pewnym metafizycznym, heroicznym trudzie kiełznania życia poprzez formę. Kto zaś poszukuje wiersza otwartego, kto chce dać się uwieść składni, nawet jeśli powiedzie go ona na zatracenie, bo ostatecznym finałem tego ruchu uwodzenia jest w przypadku Bishop dojmujący nihilizm, pokrewny Larkinowskiemu, ten wybierze właśnie Santarém.

Trudno rozstrzygnąć, który z tłumaczy bardziej zawłaszcza i pozycjonuje Bishop „pod siebie”. Lepiej chyba potraktować to jak kolejną odsłonę wielkich pojedynków, jak np. Sommera z Barańczakiem o Heaney’a, pojedynków o inne wizje poezji, w tamtym przypadku o starcie językowego konkretu z zamaszystością obrazu, a w tym o chęć ujarzmienia sytuacji lirycznej z pragnieniem oddania się wymykom wiersza. Przede wszystkim jednak Santarém (jeden z wierszy nieprzełożonych przez Barańczaka), przedostatni w wyborze Sosnowskiego, ze swoją prowokacyjną frazą: „Nawet gdyby ulec pokusie/ literackich interpretacji/ takich jak: życie-śmierć, prawda-fałsz, męskie-żeńskie/ – pojęcia takie zlałyby sie ze sobą, rozpłynęły raz dwa/ w tej wodnej, oślepiającej dialektyce”, idealnie wpisuje się w uprawianą przez autora Życia na Korei poezję przepływów. Bishop z tego wyboru to nie tylko poetka akwatyczna i marynistyczna, nie tylko podróżniczka, ale też twórczyni wyobrażonych światów, odwiedzająca nieznane krainy języka. To kolejna – w plejadzie inspiracji samego Sosnowskiego – kartografka wyobraźni, uzupełniająca swoimi imaginacyjnymi wierszami pokroju „Mapy”, „Ponad 20000 ilustracji i kompletny skorowidz” czy „Pytania w kwestii podroży” poszukiwania Rimbauda, Cendrarsa i Roussela. Wyrwana, choć nie brutalnie (raczej wymyta, jak wymywa się złoto), z metafizycznej barokowości, wysokomodernistyczna Bishop okazuje się tak pokrewna Sosnowskiemu, jak mało który światowy poeta, otwarta na wszystkie charakterystyczne porwania i uprowadzenia wiersza, z których słynie przecież autor Starych śpiewek.

Jest jeszcze trzeci przekład, o którym do tej pory nie wspomniałem: 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego Jerzego Jarniewicza, wydany wyjątkowo – w twardej, niebiesko-czerwonej oprawie i nawiązujący tym samym do pamiątkowych 100 wierszy polskich stosownej długości (2015). Tutaj nie mamy do czynienia z jakimś ustawianiem głosu, z lepieniem sobie „innej tradycji”, jak w przypadku Sosnowskiego czy Bartczaka. Jarniewicz zresztą – jako tłumacz – taką tradycję już stworzył, zwłaszcza w kolejnych zbiorach szkiców o tłumaczeniu, oraz dając nam nowe wersje Joyce’a, promując liverpoolczyków, zwłaszcza Briana Pattena, tłumacząc tomy Craige’a Raine’a oraz poezję irlandzką. Kolejność 100 wierszy… została zadana przez redaktorów, więc ani to dziennik zmagań tłumacza, ani losowa antologia, raczej wynik kolektywnej pracy i przyjemności obcowania z poezją. Jest w tej książce kilka tekstów dobrze znanych, podjętych po raz kolejny, jak choćby „Kolejowe dzieci” Heaney’a, są poeci pokroju Dereka Walcotta, Simona Armitage’a, Craige’a Raine’a czy Micheaela Ondaatje, ale też nazwiska zupełnie mi obce, tłumaczone zapewne tylko przez Jarniewicza. Wybór wierszy nie został poprzedzony obszernym esejem, a krótkie biogramy autorów pojawiają się dopiero na końcu książki, musimy się zatem zmierzyć z czymś bardzo trudnym: samym wierszem, pozbawionym na ogół kontekstu, nie tylko wyjętym z tomu, ale też z jego naturalnego języka i przypisanej mu semantyki. W tym sensie „wiersze wypisane” są czymś więcej niż po prostu wypisy (sylwy?) w ich gatunkowym rozumieniu; są finalnym gestem translacji, wyobcowaniem, zarówno tekstu, jak i czytelnika. Dwustronicowe posłowie Jarniewicz tytułuje Niezależnie od kontekstu, deklarując wiarę w możliwość takiego obcowania z wierszem, w jego interpretacyjną produktywność. Jestem w tej kwestii nieco bardziej sceptyczny, staroświecki może, więc 100 wierszy… to dla mnie rodzaj wyzwania, testującego zarówno przywiązanie czytelnika do nowocześnie pojętego imperatywu kontekstualizowania, jak i jego zdolność do bezinteresownego cieszenia się tekstem.

Jeśli spojrzeć na szerszy kontekst nagród i życia literackiego, to miniony rok był bardzo udany, głównie za sprawą szeregu publikacji z 2017 roku. Agata Jabłońska dostała Silesiusa za Raport wojenny i znalazła się w czołowej piątce Gdyni, Marta Podgórnik z Zimną książką była w piątce Szymborskiej i siódemce Silesiusa, którego otrzymał z kolei inny autor BL: Jerzy Jarniewicz za Puste noce. Największym rozczarowaniem okazał się zapewne brak Angelusa dla Pamięci Pétera Nádasa, choć podobno nagrodzona powieść Macieja Płazy rzeczywiście jest doskonała (dopiero przede mną). Największym pozytywem była tymczasem nagroda Juliusza dla Rybickiego za Dar Meneli. Gdybym bawił się w typowania, z tegorocznych propozycji Ikonoklazm z pewnością trafiłby do Silesiusowej trójki (głównie z racji ogólnej słabości debiutów), ale nie byłbym pewien ani Roszak, ani Szychowiak (z ciekawymi książkami), ani tym bardziej Zadury czy Dehnela (z książkami już nie tak dobrymi). Można odnieść wrażenie, że część pary poszła w przyszły rok, bo z niecierpliwością czekamy przecież na kolejnych (po Rojewskim) autorów Połowu, zwłaszcza Jakuba Pszoniaka, na drugi tom Ani Adamowicz i zapewne kilka innych niespodzianek.

Koniec końców zostaję z czterema pozycjami, które chciałbym zachować również ze względu na szanse, jakie stwarzają rodzimej poezji, szanse pomyślenia nieco inaczej o naszym literackim polu: przekładami z Bishop i Armantrout, wyborem z Jarniewicza i wierszami zebranymi Rybickiego. To też pewien trop, który samego mnie zaskoczył: że tegoroczny impuls poetycki przyszedł w BL trochę z zewnątrz, w dwugłosie, od tłumaczy i krytyków raczej niż od samych autorów.

Przypisy
[1] E. Rewers, Od Ryby ku Rybaczówkom. Bishop Barańczaka, „Przestrzenie Teorii” 2016, nr 26.
[2] Tamże.

O AUTORZE

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).