debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Zygzakiem po prostej

Filip Wyszyński

Głos Filipa Wyszyńskiego w debacie "Wakacje z książkami".

strona debaty

Wakacje z książkami

Dziwi mnie, prawdę mówiąc, dlaczego tak zwana „Większość” (mam neojakobińskie poglądy, stąd ta majuskuła w cudzysłowie…), dlaczego zatem – „my wszyscy”(?), traktujemy wakacje – jeśli już je mamy – jako czas na inną niż zawsze lekturę, jako – zwykle – czas na lekturę lżejszą, łatwiejszą. Umyślam to sobie tak: czas wakacji, czas wolny, beztroski, powinien motywować „nas” do podjęcia lektur trudniejszych, wymagających większego skupienia, na które normalnie brakuje „nam”, najzwyczajniej w świecie, nie tyle czasu, ile skupienia.

Dla mnie czas wakacyjny jest to przede wszystkim czas, kiedy znacznie bardziej otwierają się kanaliki czytelnicze, budzą percepcyjne i egzegetyczne aspiracje, chowane gdzieś na co dzień w głowie, może z tyłu głowy… To dni, kiedy można odkurzyć jakieś zdawałoby się, że już dawno martwe, bo nigdy jeszcze nie przeczytane i prawie zapomniane, tomiszcze. (Styl). I oczywiście nie raz, nie dwa rozczarowuję się w tym momencie, bo okazuje się, że to, co miałem przeczytać przed paroma laty, czy – szczęśliwie – tylko przed paroma miesiącami, okazuje się nie być tego warte, bo już zupełnie nie przystaje do tego, w jakim stanie akurat jestem, albo w jakim chciałbym być. To takie trudne!

Książek wcale łatwiej, czy szybciej, nie czyta mi się podczas wakacji, czyta mi się je tak samo. Czytam tak, jak robię wszystko inne. Takie są zasady. Teraz pora na wyjątki, wyimki z pamięci. Kilka książek, które miałem okazję zmielić nad Bałtykiem zeszłego roku. Woda była taka jak zawsze, morze zielone, oddawało się falom, czyli same sobie. Rozbijało sobie głowę o zmurszałe falochrony, o zbutwiałe bale, zwietrzałe jak piwo, które mogłyby być tratwą, gdyby powiązać je razem, położyć blisko siebie (poetycki szczot!).

Anno domini 2013. Ja i parę książek. Dar Pomorza. W nozdrzach zapach dziegciu starych, kutrowych olinowań, potrzebnych jeszcze nie wiadomo komu, pewnie nikomu, bo na pewno nie światu; albo może rodzicom, żeby mogły pokazać dzieciom i powiedzieć: „Patrz, to węzeł, a to kotwica, taka prawdziwa, zapamiętaj sobie, to powiesz Pani w szkole, przesz szybko się uczysz…”. Mewy znajdują poklask wśród dzieci i starych kobiet, inwalidek, które zażywają solnych kąpieli. Dzieci wygrzebują w piachu nieżywe ślimaki, nie zawsze jednak od razu je rozpoznają i czasem, przez chwilę, za ślimaka mają peta, skiepowanego w piasku pewno przed wieloma laty. Czerwonogębny kapitan-emeryt idzie do swojej kajuty, która znajduje się w trupim kutrze, z butelką sznapsa (?).

Jest lipiec i mam ze sobą książki Adama Fiali, wybitnego prozaika, talent niepośledniego rzędu, który został za szybko i za bardzo zapomniany. Właśnie go odkryłem. Tworzył w okresie PRLu, kiedy po nadbrzeżach woziła się bursztynowa mafia (?). W jego pisarstwie znajduję wiele punktów stycznych, wiele podobieństw z pisarstwem tylko na parę, na paręnaście lat zapomnianego innego prozaika tego okresu, którego cenię jeszcze wyżej (bardzo wysoko) – Mieczysława Piotrowskiego, autora takich wielkich książek jak Złoty robak czy Cztery sekundy i dramatów, które niedawno zebrał w jedną książeczkę i nie wiadomo jakim cudem odczytał z rękopisów – ale się udało – Adam Wiedemann (Czerwona piłka). Mieczysław Piotrowski, wydaje się, znowu jest „w obiegu”, głównie zresztą za sprawą Henryka Berezy i Adama Wiedemanna, potem zaczęli polecać go też inni… i jeszcze inni, przykładem Jaś Kapela.

Ja chciałbym jednak gorąco polecić książki Adama Fiali. Przykładowe tytuły (najlepsze?) to Zygzakiem po prostej, Kiedy święci maszerują, Jeden myśliwy, jeden tygrys, Podróż Tomka na dwie planety, Sprawy rodzinne, Termiterium wisielców… Bardzo dobre pisarstwo, prozaik z krwi i kości, bez wstępów na pół tomu, bez prawie-wszędobylskiej nudy, słowem: książki żyją!

Lekturę książek Fiali przerywały mi odgłosy ludzkie (!) i inne lektury, które sobie dodatkowo upatrzyłem. Na plaży wiecznie słychać dziecięcy pisk i małżeńskie wymiany zdań: docierane się dwóch odmiennych trybików, które nigdy nie są w stanie zaskoczyć…

Jakiemuś „dresowi” (wielki drągal, potężny głos, donośne tony) żona, czy raczej miniatura żony o kruchym ciele (metr pięćdziesiąt w wysokim kapeluszu), zrobiła raban o kolejne piwo w plastykowym kubku… to znaczy nie o nie, ale o jego cenę, przecież tam za wydmami jest sklep i można taniej… Sklep jest niemiecki. Wydmy pamiętają jeszcze szwabski, drutowany oflag!… A drobna dziewczyna ciągle łaje męża, jakby zrobił coś złego, jakby rozdeptał kraba. Gdyby nie książki, nuda dotyczyłaby tu wszystkiego, nieokreślona. Prawie dorosłe dzieci dopiero co przyszły na plażę i już chcą wracać, marudzą, bawią się komórką, plaża się zaludnia coraz bardziej, dziewczyny z dobrych domów strzelają fochy, nie mogą zapalić przy starych; wiecznie te same śpiewki, teksty zużyte jak komediowe intrygi (!).

Czytam biografię de Toulouse-Lautreca, skrobniętą lekkim piórem Julii Frey (Toulouse-Lautrec. Biografia). To chyba najobszerniejsza biografia mojego ulubionego malarza, prawdziwego ducha belle époque. Szukałem czegoś takiego od jakiegoś czasu i akurat przed wakacjami znalazłem. Wracając mijam piękny, duży dom do wynajęcia. Ludzie kręcą się w tłumie krawców, krojących portfele na miarę (na miarę swojej zręczności). Przechodzę obok krawężnikowych malarzy, ale ulica i oni w niczym nie przypominają mi brzegu Sekwany, bo: a) nie można tutaj nigdzie kupić knigi, b) jedyne, co łączy ich z nadsekwańskimi pacykarzami, to słomkowy kapelusz. Na kolejny dzień mam na szczęście „zebrane” Marcina Sendeckiego, najważniejszego dla mnie poety BruLionu (niepotrzebna krytycznoliteracka metka). Książka nazywa się Błam

 

O AUTORZE

Filip Wyszyński

Urodzony w Stargardzie Szczecińskim. Poeta. Studiuje prawo na Uniwersytecie Warszawskim. W 2010 roku opublikował zestaw wierszy "Strzeżone plaże" w antologii Poetyckie debiuty 2010 w ramach projektu "Połów", którego jest laureatem. W 2012 roku ukazała się jego debiutancka książka poetycka Skaleczenie chłopca. Mieszka w Warszawie.