Pierwszy kamień
Wyłupione oczy, wrzucone do oceanu. Przepiękne
przezroczyste ciała z ciekłego szkła, przez które widać
duszę (albo brak duszy). Nie ma tu nic
ukrytego. Nie ma głębokich tajemnic, bezdennej
podświadomości. Niczym otwarte zegary
meduzy tykają na powierzchni, tętnią
ich galaretowate serca. Woda w wodzie.
I mimo to: pamiętam tamto lato na skałach
w pobliżu Kaliakry. Wietrzne, matowe niebo.
Mewy, które na próżno walczyły
z wiatrem; osłabłe kormorany, usadzone
jak krzywe zęby na brzegu. A w dole, w gardle
Morza Czarnego – meduzy. Straszne, bezkształtne
stwory. Pamiętam, jak się w nie wpatrywałem
bezlitośnie, jak podniosłem największy kamień.
Eksplozja była oślepiająca.
Mucha w samolocie
Dla G.G.
Pierwszy raz tak wysoko,
gdzie ani jedna mucha
nie leciała i gdzie, gdyby nie ty,
nikt by nie uwierzył
jak swobodnie wspinasz się
po bulaju niczym po wiejskim oknie
z widokiem na niedostępny ogród
i zapewne wspominasz
konfiturę jagodową ze śmietaną
albo inne ziemskie rozkosze
swojego krótkiego dzieciństwa:
rozkwitłe niebieskie śliwy, białą akację
bzyczenie leniwym popołudniem
nad trumną staruszka,
gdy nadal jeszcze mogłaś słyszeć
echo własnego lotu
i byłaś wystarczająco ważna,
by chciano cię zabić na stole.
Teraz poruszasz się szybciej
niż zwykle, w jednym sezonie
okrążasz kilka kontynentów
i twoje chaotyczne trajektorie
rozciągają się na konkretnych trasach
z punktu A do punktu B.
Oczy, te fasetowe rubiny
w skarbcu głowy,
oszlifowane nie do poznania,
jak gładkie pleksiglasowe szyby,
przez które widok jest jeden
i ten sam pod każdym możliwym kątem:
nieskończone niebo, gdzieniegdzie chmury,
niejasna pajęczyna dróg.
Która z twoich praprzodkiń
wyobrażała sobie podobną przyszłość:
składane stoliki, zawalone
półfabrykatami pod ciśnieniem
a ty, niepocieszona, odwrócona plecami
do tego wszystkiego, opadła z sił,
wypijasz zlękniony łyk
jedynie kawy z cukrem,
po czym od nowa przyklejasz nogi
do swego owalnego okna,
które – uwierz mi – nigdy
się przed tobą nie otworzy.
Mały owad z wątłą ssawką
i niepotrzebnymi kryształowymi skrzydłami,
nawet Jonasz nie czuł się
tak samotny w brzuchu wieloryba.
I jeśli samolot przypadkiem spadnie
na środek wielkiego oceanu,
jedynie twoje czterogłoskowe ciało
nie zostanie odnalezione, mucho.
Sonet dla gołębi
Żywe martwe marne brudne betonowe ptaki
zmatowione pióra szklane czerwone oczy
krótkie zdegenerowane paralityczne nogi kuleją brudzą
parapety dachy kanały podwórza
targowiska place chodniki śmietniki autostrady
dziobią zjełczały spleśniały chleb połykają
plastik folię szkło pęknięte prezerwatywy
choroby choroby choroby choroby choroby choroby
bezgłośnie umierają rozdarte rozjechane
jelita serca pióra krew mózg kości
zdrętwiałe sponiewierane trupy ścierwo
wszędzie widoczne niewidzialne jednocześnie
jedzą lecą znoszą srają giną gniją
żywe martwe marne brudne betonowe ptaki
Dziobak
Kiedy stwarzał mnie Bóg, zabrakło prądu.
„Boże, czemu to zawsze mi przytrafiają się
takie rzeczy?” – spytałem Boga w ciemności.
Bóg dotknął po omacku mojej sierści
swoją spoconą laboratoryjną ręką, wymacał
mój ogon bobra, błonę na moich
nogach, a potem, jakby przeczuwając
nieudany eksperyment, roztrzęsiony
pogłaskał mój pokraczny dziób. Jego ręka
odskoczyła przerażona.
Przeklęta elektryczność! – wymamrotał
w ciemności. – W tym zapomnianym przez boga
kraju nie mogę nawet zwierzęcia stworzyć
jak człowiek. Nie ma prądu, nie ma wody,
nie ma pieniędzy na naukę i kulturę”.
Słyszałem, jak Bóg oddala się pospiesznym
krokiem. Nastąpiły błyskawice (kruszenie
niebieskich kolb i probówek) i huragan
wściekle zatrzaskiwanych drzwi.
Zostałem sam w ciemności. Byłem na granicy
płaczu, ale Bóg zapomniał
zrobić mi kanaliki łzowe. Wyszedłem
do ogrodu, gdzie blask księżyca
jak wilgotny ręcznik odświeżał
rozgorączkowaną skórę pejzażu. Cisza.
Powykrzywiane cienie drzew. Pomyślałem
o tych wszystkich zwierzętach urodzonych
pod nieszczęśliwą gwiazdą. O sparaliżowanych,
sierotach, ślepych, o tych, którzy
nie zobaczą światła, nawet jeśli znów
kiedyś puszczą prąd. Wykluty z jaja,
ssący mleko, wiem, co to znaczy
nie przynależeć. I tu… albo tam…
ten wiersz zostanie
niedokończony…_
Undergroundowy wiersz dla pewnego kreta
Spoglądam w czarne lustro. Korony z korzeni
rosną w pulchnym powietrzu. W czarnoziemistym niebie czerwie
szybują swobodnie i śpiewają czerwonawe piosenki.
Jest pięknie. Gdzie byś się nie obrócił
niczego nie widać i dlatego widzisz wszędzie
i wszystko: na dnie każdej błotnej dziury
stoję ja na dachu drapacza chmur.
Reszta to kłamstwa: jakaś rzeka zapomnienia,
przewoźnik, moneta za przeprawę, cienie
ukochanych ludzi, którzy już nigdy
nie powrócą. Łzy, łzy, łzy.
Głupstwa. Płaczę tylko po to, by zmiękczyć
ziemię, by łatwiej kopać. Tunele
są pępowiną mojego szczęścia.
A śmierć jest nie tu, jest zawsze tam,
po drugiej stronie tego, co po drugiej stronie, gdzie
łopaty są bezużyteczne. Jest dziećmi,
które bawią się w chowanego, lecz znajdują
kreta w otwartej trumnie światła
pośród łąki i świec z dmuchawców.
„Ojej, martwy kret” – mówią martwe dzieci.
Założenia nosorożca
Załóżmy, że jestem nosorożcem.
Załóżmy, że jestem żeńskim nosorożcem.
Załóżmy, że jestem zamknięta
w ogrodzie zoologicznym w Sofii, w Bułgarii.
Załóżmy, że żywię się słomą i lucerną.
Załóżmy, że mam osiem lat.
Załóżmy, że lubię się tarzać w błocie,
by chronić się przed ostrymi promieniami
słońca i gryzącymi owadami.
Załóżmy, że na horyzoncie widzę górę Witoszy,
która mętnie przypomina Kilimandżaro.
Załóżmy, że moi krewni żyją
w Indiach i Indonezji, jak również w RPA,
wszystkich krajach, których nie widziałam
i nie mam chęci zobaczyć.
Załóżmy, że jestem zagrożonym gatunkiem zwierząt.
Załóżmy, że unoszę ogon w niebezpieczeństwie.
Załóżmy, że każdego dnia spaceruję
po placu oddzielonym od zwiedzających głębokim rowem.
Załóżmy, że zwiedzający mnie widzą
a ja widzę ich, mimo słabego wzroku.
Załóżmy, że moim sąsiadem jest słoń.
Załóżmy, że słoń jest nieznośnym sąsiadem.
Załóżmy, że słoń w tajemnicy marzy o ucieczce,
myśląc, że istnieje świat lepszy niż te.
Załóżmy, że nie podzielam marzeń słonia.
Załóżmy, że zewnętrzny świat
jest tak naprawdę kolejnym zoo.
Załóżmy, że interesuję się filozofią,
ale nie znoszę większości filozofów.
Załóżmy, że interesuję się fizyką.
Załóżmy, że ziemia jest okrągła
i kręci się wokół Słońca, gwiazdy typu G2.
Załóżmy, że przyciąganie ziemskie jest równe 9,8 m/s2.
Załóżmy, że zero absolutne to –273,15°C.
Załóżmy, że śledzę sytuację polityczną,
mimo że nosorożce nie mogą głosować.
Załóżmy, że 11 września 2001 roku
terroryści uderzyli dwoma rejsowymi samolotami
w Światowe Centrum Handlu w Nowym Jorku
i że widział to cały świat.
Załóżmy, że ponad pół miliona ludzi
zginęło w wojnie w Iraku, do teraz.
Załóżmy, że lodowce się topią,
a globalne temperatury drastycznie rosną
w wyniku efektu cieplarnianego.
Załóżmy, że puszcza amazońska jest wycinana.
Załóżmy, że bułgarskie lasy są wycinane.
Załóżmy, że nie lubię poezji politycznej
i ten wiersz nie jest polityczny.
Załóżmy, że jestem głodna.
Załóżmy, że chłopak, który się mną opiekuje
idzie do mnie ze słomą i lucerną.
Załóżmy, że ten chłopak mnie kocha.
Tygrys ludojad
Z moich ust zwisają ludzkie wnętrzności. Jestem
przenicowanym człowiekiem. Serce mi krwawi przed oczyma,
moje kości bielą się na stosie przede mną. Tak oto
widzę siebie z boku, wyciągam to, co najbardziej osobiste
na pokaz, a potem sam się zjadam. Czy to dlatego
nazywają mnie tygrysem ludojadem i tak bardzo się mnie
boją? Robią trofea z mojej wygarbowanej skóry,
by udowodnić, że w środku jestem całkiem pusty, podczas
gdy oni przechadzają się wokół mnie jak obdarte tygrysy.
Albo zamykają mnie w klatce, gdzie pchają we mnie
wołowinę w nadziei, że znów zmienią mnie w bestię.
Na próżno. Skoro raz spróbowałem delikatnego ludzkiego mięsa,
na zawszę pozostanę człowiekiem. Za kratami
z żelaza moje kratowane pręgi przypominają im,
że w środku wszystko jest takie samo,
że niebawem, całkiem niebawem, będą musieli mnie zjeść.