recenzje / ESEJE

Przyszłam tu, żeby oddychać. O Tlenie Julii Fiedorczuk i innych cząstkach

Recenzja Grzegorza Czemiela z książki Tlen Julii Fiedorczuk.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

“Pokażę ci miłość w jednej garści gwiazd”. Taką deklarację słyszymy w tytułowym wierszu “Tlen” z ostatniej książki Julii Fiedorczuk. To zaiste odważne stwierdzenie, choć trzeba przyznać, że autorka spełnia swoją obietnicę. Prawdziwym odkryciem jest jednak oryginalność poetyckiej wypowiedzi.

Jeśli przyjrzeć się dobrze cytowanemu zdaniu, łatwo dostrzec tradycję romantyczną, Blake’owski neoplatonizm, ale jest też tu ukryta twórcza parafraza T.S. Eliota z Ziemi Jałowej “Strach ci ukażę w garsteczce prochu” (przeł. K. Boczkowski). Taki też jest ten tomik: to pełen niespodziewanych mariaży kolaż różnorakich tradycji i dyskursów poetyckich, które autorka zręcznie łączy w organiczną całość.

Ten ostatni przymiotnik nie pojawia się tu bez przyczyny. Znana ze swoich “biologicznych” postaw i wierszy Julia Fiedroczuk nie zawodzi i tym razem, wciąż poszukując nowego sposobu opowiadania o naszej cielesności i emocjonalności, bez stronniczego przechylania się w którąkolwiek ze stron. Nie wyciąga jednak krótkowzrocznych wniosków, jakimi karmią nas często humaniści używający teorii z dziedziny fizyki do swoich skromnych metafizycznych celów.

Tu gra toczy się o znacznie większą stawkę: pojawiają się pytania ostateczne i wszechogarniające, a odpowiedzi na nie nigdy nie odsyłają do wygodnych półprawd i truizmów. Punktem wyjścia jest doświadczenie, które ucieka: ulotna kantowska transcendencja, estetyczne uczucie wzniosłości, trwoga w rozumieniu Heideggera, czy też realne Lacana. Jakkolwiek jednak by tego “czegoś” nie rozumieć, a język filozofii dwoi się i troi próbując to opisać, Tlen każe nam wiecznie wracać na ten sam trop i szukać po omacku, bo każda próba konceptualizacji jest tu z góry skazana na porażkę.

Dlatego nie w intelekcie i ekwilibrystyce filozoficznych abstrakcji leży siła tej książki. Pełne zawierzenie rozumowi powoduje, że budzimy się “pośród ładnych zgliszczy” (“Autoportret z makiem”). Sugestywność tego tomu tkwi w obrazach, które przełamują ciągłość rozumu, by wzbić się na chwilę gdzieś na granice wyobraźni. Tak pomyślana, najnowsza poezja Julii Fiedorczuk pięknie odnajduje swój nurt, który tak wyraźnie się tu rysuje w kontekście intertekstów, do których odsyła; od Blake’a i romantyków (William Wordsworth, Samuel Taylor Coleridge), poprzez modernizm (Laura Riding, Ezra Pound), a na nowojorczykach (John Ashbery, Frank O’Hara) i współczesnej polskiej neo-metafizyce (Marcin Świetlicki, Andrzej Sosnowski, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki) skończywszy.

Cały ten korowód łączy właśnie szczególna fascynacja estetyką wzniosłości, rozumianą jednak bardzo różnie: od Natury po tajemniczy żywioł języka. Poezja Julii Fiedorczuk wypracowuje sobie jednak własną ścieżkę: działa na skalę mikro, a zarazem makro, upodabniając się do teorii strun, która unifikuje odległe w skali płaszczyzny rzeczywistości. Zaczyna od skromnych obrazów, które metonimicznie zaklinają życie w jednej chwili (“Garść zielonych szkiełek w ciepłej rączce dziecka” w “Po”), by potem sięgnąć po początek wszechświata jako obraz wiecznej wędrówki (“Neutrino samotny żeglarz” w “Bum!”).

Pomimo radykalnych zmian skali wyczuwalne jest, że świat w tych wierszach oddycha jednym miarowym rytmem (“Lekko mieszkamy na wydechu świata”, “Tlen”), a oddech ten zmienia się w muzykę (“a wszechświat to gigantyczne organy”, “Kolejny przełom w historii ludzkości”) – “Duuużą muzykę”, jak powie dziecko. Tu też, w tej neoplatońskiej idei, kryje się apologia poezji, jaką proponuje nam autorka. W obliczu pauperyzacji Słowa – kompromitacji religii, która poszła drogą komercji (“To jest pierwszy dzień reszty twojego życia”) – poezja staje się nosicielką znaczeń. Misja odnowy sensu, pozostająca w relacji do utopii Laury Riding, wyrażona zostaje na kartach Tlenu skromnie, ale czuć w niej pierwiastek boskiej odpowiedzialności: “chcę ci zadedykować/ […]/ światła” (“Autobiographia Literaria”), “ten kamień, on zapewne istniał,/ teraz ci go daję,/ potrzymaj”. (“Dedykacja”).

Znać w tym wyszukane piękno projektu modernistycznego Laury Riding. Julia Fiedorczuk z mozołem i pokorą kabalisty podnosi okruchy i skorupy słów (hebr. kelipot), obraca je w poetyckich dłoniach i odsłania delikatne, ulotne uczucia, które ludzka wrażliwość tam kiedyś złożyła. W Tlenie to właśnie te drobne słowa, pozornie niewiele znaczące, stają się budulcem nowego piękna. Na ten metafizyczny, magiczny alfabet (czy też muzyczną gamę lub podstawowe barwy) pragnień i tęsknot składają się skromne: “po”, “co”, “tak”, “coś”, “nic”, czy też zawieszone w połowie drogi, na bezdechu “ko-” wieńczące wiersz “Pewnego dnia”. Te małe cząstki, cząstki elementarne można by rzec, są jak “o” w powyższym wierszu – cząstkami tlenu, którymi oddycha nasza emocjonalność. To “o” stoi tam pięknie w pełni swojej dwuznaczności; z jednej strony – kółko na papierze, a z drugiej – życie. Ambiwalencja ta świetnie zdaje też relację z tego, jak ogromne napięcie leży u podstaw naszego życia. Przebija czasem z tych wierszy niepokojący, freudowski model antropologiczny. Z jednej strony mamy sferę nieosiągalnej, nieprzeniknionej tanatycznej zasady śmierci – “ciemne nas wypełnia aż po marginesy”, a z drugiej pęd życia, Erosa – “bo żywe tłoczy się w parterze i węszy” (“Dobranoc”).

Wątków takich jest więcej, zwłaszcza w wieńczącym tom tryptyku o anglojęzycznych tytułach – “What love does”, “The truth is out there” i “It has been played once more”. Wszystkie te trzy wiersze łączy pościg za jakąś nieokreślonością, która nie daje spać i popycha nas ku działaniu. “What”, “out there” i “It” próżno wędrują wokół tej czarnej dziury sensu. Nie wypełni jej “kreślenie znaków na skórze” (“The truth is out there”), szukanie odpowiedzi na sens życia, choćby i we wszystkowiedzącej Wikipedii, czy surrealistyczna pogoń za kochanką utrzymaną w psychotycznej estetyce Davida Lyncha (“What love does”). To “opukiwanie pustki” (“It has been played once more”) nie prowadzi donikąd, bo ostateczna odpowiedź (w formie pytania) pada nie z zewnątrz, ale gdzieś z głębi samych nas. To popęd, “niezniszczalne życzenie”, puka do nas, nęci i nagabuje, nie dając spokoju: “halo halo?/ czy ktoś tam jest?” To najbardziej niesamowity (Unheimlich) moment tego tomu, zdecydowanie wytrącający z równowagi – chwila, kiedy objawia nam się na sekundę ten “żywy pępek snu” (“Dobranoc”), który skrywa tajemnicę nieświadomego.

Książkę Julii Fiedorczuk można też czytać jako traktat o wpuszczaniu powietrza, wychodzeniu ze skorupy na świat, który ma (dosłownie i metaforycznie) jedenaście wymiarów. To dojrzewanie, zarówno językowe, jak i emocjonalne, wyraża się chyba najpełniej w tym, jak dalece odsłaniają się podmioty tych wierszy. W wielu wersach jakieś “ja” domaga się swojego miejsca, chce zakreślić bezpieczny krąg wokół siebie, jedynie po to, by chwilę później wyznać z rozbrajającą szczerością, jak dalece bezdomne jest jednak życie jednostki: “oddycham, oddycham więc jestem” (“Tlen”), ale “ponieważ jestem zgięciem wielkiej płachty czasu,/ mieszkam w wygnaniu” (“Kompost”). Jestem więc raczej jak “mały Odyseusz co podbija pustkę, która jest we wszystkim/ i co to znaczy wrócić/ i co to znaczy dom/ i co to znaczy do?” (“Bum!”).

Finalna konstatacja jest prosta: “Czas rozdzielić poły słoneczne płaszcza” (“Ramię Oriona”). Miarą dojrzałości zdaje się być konfrontacja z tym, co skrywa się za enigmatycznymi terminami “osobliwość” czy też “dziwadełko” – doświadczeniem skrajnej biegunowości, którego estetycznym ekwiwalentem jest właśnie wzniosłość. Poezja, zwłaszcza ta posługująca się filozofią Platona i następców, daje wiele obrazów, łączących świat taką klamrą dwóch nieskończoności – mikrokosmosu i makrokosmosu. William Blake pisze we Wróżbach Niewinności (a za nim Julia Fiedorczuk): To see a World in a Grain of Sand [“świat widzieć w jednym ziarnku piasku”, przeł. J. Kozak].

I my też patrzymy, jak autorka zaklina w kolejnych wierszach rzeczy wielkie przy pomocy tych najmniejszych i najbardziej kruchych – słów. Jednak to właśnie ich materialność daje tę cudowną właściwość opowiadania i przekazywania dalej ognia, który inwokuje poetka w “Relentlessly craving”: “liczy się ogień/ […]/ ogniu/ bądź”. Wieczny ruch, przemiana materii, wielkie koło egzystencji i płynność żywiołów, które w wielu wierszach stanowią podstawę metafor, opowiadają swoją własną historię o niestałości, nieustannej przemianie niczego w nic, która leży u podstaw naszego życia. Tam też jest miejsce poezji:

wierszu, wierszu bądź w słońcu
w oku świata
w przemianie chleba w ruch
w ustawicznym rozpadzie, który jest warunkiem wszelkiej syntezy
we krwi.

Poezja jest apostołką zwątpienia, ale też zwiastunką nowego. Dlatego tak celna i zaskakująco spójna jest metafora wieńcząca ten utwór: “wierszu, wierszu bądź jak ciemna noc duszy”. Trafia ona w sedno tego, czym mógłby by być ten tomik, jeśli czytać go konsekwentnie jako pewnego rodzaju metafizykę. To laboratorium alchemiczne, w którym aż kipi od formalnych receptur na bycie, potencjalnych sposobów na wyłonienie nowego “ja” z procesu wielkiej transformacji. Można znaleźć tu “tradycyjny” mariaż haiku i sylogizmu w przedziwnym liryku “Niebo”, próbki przygodnej found poetry w postaci zwersyfikowanych fragmentów Wikipedii w elegii “Burze i przejaśnienia”, Ashberowskie surfowanie po języku w nowojorskim wierszu “Wiersz”, czy choćby cyniczną przyśpiewkę “Płynie Wisła, płynie”. Ten pozorny bałagan układa się w całość – nie są to jednak odpowiedzi, ale pytania. Jest wśród nich ostateczne pytanie Heideggera o metafizykę – “Dlaczego jest raczej coś niż nic?” (“Coś”), jest pytanie o to, co może poezja w obliczu przemocy (“Jamb, trochej, jamb”), jest też wszędobylskie pytanie o miłość… To wciąż te same stare kwestie, “a więc opowiadamy ciągle te same historie/ coś się kończy zaczyna coś płonie” (“Coś”), ale, jak rezolutnie stwierdza podmiot w “Burzach i przejaśnieniach”, “liczy się ogień/ nie stać mnie jeszcze na milczenie”. I dobrze. Czekamy na więcej.

O AUTORZE

powiązania

Dziwadełko, Wiersz

recenzje / Julia Fiedorczuk

Autokomentarz Julii Fiedorczuk do książki Tlen.

WIĘCEJ