Quaderns Crema po katalońsku oznacza tyle co „Kremowe zeszyty”. To wydawnictwo – a jednocześnie seria książek, wydawanych w prawie że kieszonkowych edycjach – w Katalonii istnieje od 1979 roku. Jego początki wiążą się wprost z odrodzeniem kultury w tym języku – najpierw, w latach sześćdziesiątych, w czasach „odwilży”, kiedy Franco już niedołężniał, a na scenach mogli występować tacy piosenkarze jak znany już dobrze w Polsce pieśniarz i poeta, Lluís Llach. „Mury” Kaczmarskiego to nic innego jak spolszczenie jego „L’estaca”.
Założenie, wydaje się, było proste – przybliżyć, w formie możliwie mobilnej, jak najwięcej klasyków języka katalońskiego (ten, za czasów katolicko-faszystowskiej dyktatury był prześladowany i zakazywany) – a także możliwie „zaktualizować” ten język. Mieliśmy do czynienia w końcu nie tylko z prześladowaniem jego języka, ale marginalizacją. Chodziło też – i dalej chodzi – o grę w światowym polu literackim. Katalończycy, co do zasady, są dwujęzyczni – w większości mówią, oprócz samego katalońskiego, w kastylijskim-hiszpańskim bądź francuskim. Wybór języka zawsze był tam więc aktem politycznym, strategicznym.
Katalończyk, który pisał po hiszpańsku czy francusku, miał też po prostu szansę na większą karierę – kataloński okazywał się, często, wyrokiem z paragrafu peryferyjności. Widać to chociażby po przykładzie dwóch klasyków. Pochodzący z katalońskiego Figueres Salvador Dalí jest o niebo bardziej znany od pochodzącego z niedalekiej Barcelony Joana Brossy, i tak dalej. Podobnie jest nawet i z kinem – katalońska Nowa Fala, reprezentowana przez tzw. „szkołę barcelońską” (zakochaną, jak wszyscy wtedy, w poetyce Jean-Luca Godarda i spółki), korzystała raczej z hiszpańskojęzycznych scenariuszy. W skrócie: Quaderns Crema stanęło w 1979 przed dużym wyzwaniem.
Projekt „Kremowych zeszytów” miał być w końcu jednym z trybików wielkiej maszyny odradzania języka katalońskiego. Stąd i wybór dwóch pierwszych publikacji – czyli zbioru wierszy średniowiecznego poety z Królestwa Walencji, Ausiàsa Marcha. Obok klasyków światowych (Tołstoj, Balzac, Poe, Dante) czy lokalnych (Bernat Metge, J.V. Foix, Eugeni d’Ors), publikowano autorów młodszych, obecnie klasyków, między innymi – Quima Monzó, Sergiego Pàmiesa czy Ferrana Torrenta.
Chcesz być klasykiem języka, który walczy o przetrwanie? Wydaj się w takim wydawnictwie. Proste. Są uznani, załatwią Ci chociaż tłumaczenie. Klasyczna seria, biało-kremowa, książki w niej wydawane mają zwykle wymiary 13 na 21 centymetrów. Akurat do kieszeni kurtki czy płaszcza.
Stąd i Marta Carnicero Hernanz, po świetnie przyjętym debiucie zatytułowanym El cel segons Google (pol. „Niebo według Google’a”), przeszła właśnie do „Kremowych zeszytów” (wcześniej była znana jako autorka książek kucharskich, wydawanych w obydwu językach regionu!). Już wtedy widać charakterystyczne elementy jej twórczości. W książce, będącej opowieścią o adoptowanej dziewczynce o imieniu Naïma, widać łączenie humoru i czułości, empatii i gry słowem. W jednym z wywiadów, który wtedy udzieliła proniepodległościowemu „El Punt Avui”, mówiła wprost o stawianiu się w pozycji czytelnika, mniej mówiąc tak naprawdę o pozycji autora – o tym, jak wielokrotnie pisała kolejne fragmenty tekstu na nowo . „Reescriure” to słowo nieistniejące po polsku (bo „przepisać” straciło już chyba taki kontekst w naszym języku? to nie jest już łacińskie „rescrībere”, gdzie chodziło raczej o odpisanie komuś, np. na list czy pismo sądowe); to angielskie „to rewrite”.
Tak można odczytać kolejne matrioszki, którymi zmierzamy do sedna książki – nomen omen właśnie o tytule Matrioszki – proponuje nam Carnicero Hernanz. To też opowieść czuła, ale o jakichś równoległych, odległych sobie życiach. To dwie opowieści – Hany i Sary. Gdzieś zawieszonych, pomiędzy różnymi wymiarami, ideowymi i życiowymi, jakoś tak – chyba po prostu – ludzkimi (?).
Carnicero Hernanz prowokuje, bo na dobre osiadła w konkrecie: „Nigdy nie naszła jej refleksja, że ta cała perfekcja i obnoszenie się z Wielkimi Ideami (Godność! Wysiłek! Spójność!) na nic się jej nie zdały. Koniec końców ona też okazała się tylko człowiekiem”.
Męczy mnie, bo nie jest manifestem, a banałem, a tak się już nie pisze, chyba. Czułością, choć nie homilią. W homiliach jest dużo słów bez konkretu, to ich problem. A, jak pisał pewien surrealista – źle dobrany przymiotnik może zabić.
Gotujesz, żeby przetrwać, ponieważ ty też musisz przeżyć od pierwszego do pierwszego, ale nie ma nic bardziej odległego od czystego przetrwania. Jest tu bunt – w pracy dla innych, w subwersywnym akcie celebrowania życia, w poszukiwaniu przyjemności wbrew narzuconemu ci zwodniczemu królestwu czterech ścian. Twój cichy rytuał drwi sobie z kontroli i przyłącza się do zdławionego krzyku tylu kobiet, potulnie uległych, które w kuchni, z zajętymi rękami, zajmowały głowę myśleniem.
Jest taki wiersz niderlandzkiej poetki, Hanny Michaelis. „Błyskotliwie filozofując”, oryg. „Briljant filosoferend”. Idzie on mniej więcej tak:
Błyskotliwie filozofując
o życiu, pozwoliłam,
by przypaliły się ziemniaki.
Jest to niezaprzeczalny dowód
na emancypację.
Podobnie i z Matrioszkami. Są tu abstrakcje, ale i są konkrety. Są lęki i są uwagi, ale nie ma psychologizowania – to raczej gra z czytelnikiem, zaproszenie do postawienia własnej diagnozy. Są wydarzenia: jest ciąża. Język jest krótki, rozdziały są krótkie. Jest gdzieś życie, ale to urywki. Poetyka Carnicero Hernanz to poetyka scrollowania na Instagramie, reelsów, przy których skupić się można maksymalnie przez minutę. Zatracają się trochę płaszczyzny – w tej prozie istnieją relacje, ale istnieją też ludzie w piosenkach (jak jedna z bohaterek, Sara, która nagle zmienia się w piosenkę, to zdanie krótkie, ale istotne dla tej prozy).
„Do diabła z narodami”, pisze w wersji polskiej, ale w katalońskiej tytuł tego rozdzialiku to „A la merda els pobles”. „Poble” to naród taki, jak ten po rosyjsku (наро́д), oznaczający też tyle, co „lud”. Katalończyk „poble” nazwie też swoje rodzinne miasteczko. „Poble” to nie tylko naród, to wspólnota, tak ta mityczna i wyobrażona, jak i ta namacalna.
Jest to konkret brutalny, bo namacalny. Nie ma przypalonych ziemniaków, choć jest emancypacja. Jest traumatyczna struktura: ta książka to jest przecież opowieść o przemocy seksualnej, to opowieść o gwałcie. To podróż o traumie pomiędzy językami, tymi zmian w czasie (katalońskim, odradzanym i co jakiś czas się odradzającym), ale i przestrzeni – gdzieś między Katalonią Carnicero Hernanz a Polską Marty Pawłowskiej. Sama fabuła dzieje się na Bałkanach, ale te Bałkany mogłyby być wszędzie.
I jest w tej książce jeszcze pewnie ileś warstw, które ja widzę, ale też nie widzę.