Choć to fizyczny przedmiot z ponumerowanymi stronami, nie chciałem, by była to zwykła, linearna fabuła, która bezpiecznie prowadzi od wstępu do zakończenia. Chciałem stworzyć mechanizm, w którym to czytelnik wytwarza sens, a nie tylko odtwarza ten podsunięty mu przez autora.
Struktura szkatułkowa, zderzenie głównego wątku śledczego z autonomicznymi opowiadaniami, które są „dowodami w sprawie”, wreszcie sama postać A., która jest przecież (tak jak Wy) czytelniczką i interpretatorką tekstu. Wszystko to jest zaproszeniem do gry.
Konstrukcja powieści zakłada jej interaktywność. Czytelnik nie tylko śledzi losy postaci. Może (powinien?) aktywnie łączyć kropki, dekodować sygnały rozsiane na rożnych poziomach narracji i samemu zdecydować, czym jest prawda w tym labiryncie.
Oczywiście bardzo się cieszę z debiutu. I myślę, że będę się cieszył jeszcze długo.
Ale chwilami nie wiem, czy nawet bardziej nie fascynują mnie rzeczy, które dzieją się – i które robię – wokół książki.
Najpierw: okładka, ośmiornica. Nie spodziewam się, że cały świat kręci się wokół mnie i wszyscy znają tę historię, więc wyjaśnię. A żeby nie opowiadać jej na nowo, zacytuję fragment z podziękowań, które zamieściłem na końcu książki:
Dziękuję Mateuszowi Kołkowi i Pat Guzik za ośmiornicę. Dziękuję im w duecie, bo wszystko zaczęło się od urodzinowego prezentu niespodzianki, czyli koszuli zaprojektowanej przez Pat, na której widnieje ośmiornica narysowana przez Mateusza. Ośmiornica pochodzi z pracy „Octopus girl”, niepokojąco podobnej do tego, co dzieje się w mojej „Mądrości sepii”. Dałbym sobie rękę uciąć, że przed napisaniem tego opowiadania nie widziałem ilustracji Mateusza. Ale może wtedy byłbym dziś bez ręki? Kto wie?
Od wielu osób słyszę, że okładka jest piękna. Lubię się w nią wpatrywać. Na pewno intensywna czerwień wyróżni się na półce w księgarni. Niesamowity splot okoliczności, historia o głowonogu i przejmowaniu kontroli – kto by pomyślał, że niezależnie od siebie dwie osoby wpadną na podobny pomysł?
Ale ta historia ma dalszy ciąg, zainspirowany zresztą albumem Mateusza Kołka Alone together. Podobnie jak w jego albumie, dzięki aplikacji Artivive okładka mojej książki ożywa. Czy to spojrzenie pod powierzchnię, czy rzut oka na drugą warstwę – niech każdy nazywa, jak chce. Od czasów filmu Nolana mamy łatwiej i podobne zabiegi możemy określać mianem „incepcji”. Więcej nie zdradzam, może ktoś zechce sprawdzić.
No ale to wciąż mało. Dalej coraz śmielej wkraczamy w szaleństwo.
Fikcyjna bibliografia. Niby już było (Lem, Borges itd.), a jednak wymyślanie jej to zawsze ogromna frajda. Może dlatego, że bibliografia niesie ze sobą pewną powagę, doniosłość urzędowego druku? Zmyślanie bibliografii to akt na pograniczu fałszerstwa. W najlepszym tego słowa znaczeniu. Borges w Tlön, Uqbar, Orbis Tertius i Lem w Doskonałej próżni świetnie pokazywali, że dokument (recenzja, nota, przypis) ma moc uwiarygadniania niemożliwego. Chcę, by za sprawą fikcyjnej dokumentacji czytelnik poczuł niepewność: czy to się wydarzyło naprawdę?
To, co jest dalej, być może zasługuje na miano literackiego scamu: strona www fundacji walczącej o zachowanie dorobku zmarłego autora (a na niej cały „lore”: recepcja krytyczna, fragmenty nieistniejących dzieł, skandale, okładki…): http://sepszarzynski.pl/. Dodajmy kluczowy detal: zarówno autor, jak i fundacja są zmyśleni.
Ale może to też nie jakieś wielkie halo? J.J. Abrams przy Cloverfield stworzył sieć fałszywych stron korporacji, budując mitologię potwora poza kadrem. Trent Reznor i Year Zero – to samo, prawie dwadzieścia lat temu (kto chce, niech czyta: https://www.wired.com/2007/12/ff-args/).
No to z czym ja się wyrywam do ludzi? Może z tym, że nie stoją za mną (jeszcze? ;)) takie budżety marketingowe – i dłubię sobie to wszystko hobbystycznie w czasie wolnym. Z ekonomicznego punktu widzenia taka promocja dosyć niszowej książki nie ma absolutnie żadnego sensu. Mnie sprawia ogrom frajdę – ale czy komukolwiek oprócz mnie? I ile jest takich osób? Książkę przeczyta może kilkaset. Ile spośród nich w ogóle zauważy stronę? Ile kliknie w link?
Wkraczamy na terytorium prawdopodobieństwa, co w sumie ma dużo sensu w kontekście mojej powieści. Jak interaktywny test Instytutu Amplitud, który (podobno) potrafi przewidzieć przyszłość: https://amplituda.kubakulasa.pl/
To była dla mnie wyprawa w nieznane: vibe coding z udziałem Gemini i Chata GPT, modele dopasowujące się w czasie rzeczywistym do użytkownika, pory dnia, roku i wielu innych zmiennych.
Użytkownik przechodzi przez serię kroków przypominających tajny protokół kwalifikacyjny: od uwierzytelniania technicznego, przez kartę osobową, aż po test psychometryczny i wybór pięciu obszarów monitorowania. System czyta kontekst: od pory dnia, języka, szybkości łącza czy rozdzielczości ekranu, po mikroprzerwy w sesji, tempo reakcji i sposób podejmowania decyzji. Na tej podstawie buduje dynamiczny, zmienny w czasie profil psychometryczny.
Nie jest to statyczny test: pytania i odpowiedzi są generowane na bieżąco przez modele AI w odpowiedzi na wybory, rytm działania i wzory mikrobehawioralne. System reaguje na każdy kontekst: jeśli ktoś działa szybko, spowalnia narrację; jeśli zmienia decyzje, dostosowuje ton; jeśli wybierze określony obszar monitorowania, kolejne etapy konfigurują się wokół niego.
Następnie użytkownik wybiera maksymalnie pięć obszarów z trzydziestu scenariuszy monitorowania (może też dodawać własne). To na ich podstawie AI generuje szczegółowe, zupełnie unikalne „amplitudy przyszłych zdarzeń”: krótkie opowieści-prognozy, które są literacką kontynuacją książki. Każda sesja jest niepowtarzalna i zapisywana w całości jako fikcyjny raport.
Aplikacja działa więc jak ukryty moduł powieści: zbiera kontekst, tworzy model użytkownika, buduje na tym warstwę psychologiczną, generuje fabułę dopasowaną wyłącznie do jednej osoby, a na koniec zwraca jej pełen raport narracyjny wraz z osobistym protokołem sesji.
To rozszerzenie świata przedstawionego, które pozwala wejść w miejsce, w którym książka się kończy, i samodzielnie „uruchomić” Instytut, o którym się czytało.
Chciałem, by wrażenie było takie, jakby w trakcie wypełniania testu ktoś dosłownie stał za Twoimi plecami i zaglądał Ci przez ramię. Podobno takie jest.
Zadałem sobie pytanie: co ja właściwie robię?
Nie było tu wielkiego planu. To nie chłodna strategia, raczej instynkt. Zabawa? Poszerzanie doświadczenia? Może po prostu: „budowanie uniwersum narracyjnego”.
Szedłem w to z ciekawością. Jakie możliwości daje powszechne dziś dostępna technologia? Co jestem w stanie osiągnąć, dysponując tylko własnymi umiejętnościami i ograniczonym czasem? Jak może to poszerzyć doświadczenie z powieści?
Badałem granice, może nawet je przesuwałem.
W tym ujęciu to nie jest tylko książka z gadżetami. To osobny świat, a powieść Szczęśliwa ręka jest tylko jednym z artefaktów w tym świecie. Może najważniejszym, punktem wejścia, ale wciąż tylko elementem.
Tradycyjny model wygląda tak: Autor -> Dzieło -> Czytelnik. Ulica jednokierunkowa. W świecie Szczęśliwej ręki Autor jest jednym z graczy. Fundacja Sępa, Instytut Amplitud to nie marketingowe bonusy. To równorzędne elementy.
Ktoś mądry nazwałby to pewnie „transmedialnym storytellingiem”. Każda platforma opowiada inny fragment historii:
1. Książka daje główną fabułę, dramat, emocje.
2. Strona Sępa daje „lore”, mitologię, fałszywe tropy.
3. Test Instytutu Amplitud daje interaktywność – pozwala poczuć na własnej skórze idee z książki.
4. Okładka AR jest portalem między światem fizycznym a cyfrowym. Pokazuje przenikanie, zapętlenie, incepcję.
W XXI wieku, w świecie przesyconym mediami, opowieść, która grzecznie zamyka się na 200 stronach, jest opowieścią martwą.
Gramy o to, żeby literatura przetrwała. A żeby przetrwać, musi stać się doświadczeniem. W jakiś sposób konkurować z innymi mediami, czerpać z nich – ale też wykorzystywać własne przewagi. Stać się czymś, w co można wejść, czego można dotknąć, z czym można wejść w interakcję.
Przyzwyczailiśmy się traktować książkę jak zamknięty, skończony obiekt. Ja instynktownie zacząłem traktować ją jak otwarte API. Jak platformę, do której można dopisywać kolejne moduły. Forma i struktura dziewięciu opowiadań, z których każde dzieje się w osobnym uniwersum, daje duże pole do popisu.
Zostało mi jeszcze sporo światów do zgłębienia. Niecierpliwie wypatruję pomysłów.
W tej grze czytelnik przestaje być pasywnym odbiorcą. Staje się eksploratorem. Graczem. Współtwórcą sensu. Zamiast powiedzieć: „oto historia, którą dla was napisałem”, mówię: „Oto świat. Daję wam mapę i kilka kluczy. A teraz idźcie i sami go odkrywajcie”.
Więc nie, to nie jest marketing. To próba zburzenia murów między fikcją a rzeczywistością. Między autorem a czytelnikiem. Między tekstem a technologią.
To nie zabawa, choć świetnie się przy tym bawię.
Literatura często była laboratorium formy, a dzisiaj, w świecie technologii i mediów, to laboratorium rozrasta się na inne obszary.
Czy taka jest przyszłość? Nie wiem. Ale czuję, że, może nawet nie do końca świadomie, zbudowałem działający prototyp możliwej ścieżki. Prototyp książki, która nie kończy się na ostatniej kropce. I mam z tego, a także z nauki nowych rzeczy po drodze, ogromną frajdę. Jeśli chcecie sprawdzić ten model w działaniu, zapraszam do gry.