25/09/17

Pęknięcia

Katarzyna Jakubiak

Strona cyklu

Obce stany
Katarzyna Jakubiak

Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.

W ostatni dzień marca 2017 roku, przejeżdżając przez centrum Lancaster, zauważam tablicę przy kościele St. James Episcopal: „Sobota, 2 kwietnia, godz. 17. Hallelujah: Requiem za Leonarda Cohena, poetę i proroka”. Już wcześniej widziałam w tym miejscu podobne ogłoszenia. Czekając na zielone światło na skrzyżowaniu albo wlokąc się w miejskim korku, mrużyłam oczy, żeby odczytać nazwiska pod zdjęciami: Cat Stevens, Stevie Wonder, Duke Ellington. Potem na internetowej stronie kościoła przeczytałam, że nabożeństwa ze „specjalną muzyką” – gwiazd rocka i jazzu lub z muzyką klasyczną – odbywają się tam co sobotę.

Lubię odwiedzać okolice St. James Episcopal. Kościół zbudowano jeszcze w XVIII wieku, więc nie przypomina współczesnych amerykańskich kompleksów  kościelno- sportowo-kulturalnych. Ma europejski wygląd: czerwona cegła, witraże, podcienie. Neoromańska wieża wydaje się niemal egzotyczna na tle surowych georgiańskich kamienic, które przeważają w tej części miasta. Chciałam wybrać się na któreś z rockowo-jazzowych nabożeństw, odkąd się o nich dowiedziałam, ale zawsze inne zajęcia brały górę w sobotnie wieczory: koszenie trawnika, zakupy, basen, imprezy urodzinowe przedszkolaków, kolegów moich dzieci. Jednak tym razem chcę iść na to nabożeństwo ponad wszystko. Jak mogę odmówić modlitwy za Cohena? Jak mogę oprzeć się zaproszeniu, które nazywa Cohena prorokiem? Takie zaproszenie przemawia nawet do mojego męża, zwykle niechętnego wobec wszelkich kościołów. Mówię „Cohen” i już nie muszę namawiać go na wyjście. Tylko nie mamy z kim zostawić dzieci. Postanawiamy je zabrać. Dopiero w drodze przypominam sobie, że na wieczorne nabożeństwa w amerykańskich kościołach zabiera się zwykle dzieci starsze, już dobrze ułożone. Młodsze i szalone, tak jak nasze, najczęściej przyprowadza się w porach, kiedy działają kościelne pokoje zabaw, gdzie można zostawić dzieci pod nadzorem opiekunek.

Ale to mnie nie powstrzymuje. Nie wstydzę się też, że jesteśmy spóźnieni (pakowanie dzieci do samochodu znów trwało dłużej niż zamierzałam). Wchodzimy do kościoła prosto w głos Cohena. Przez chwilę naprawdę wydaje mi się, że to Cohen. Zdezorientowana patrzę w stronę prezbiterium, gdzie Cohen  – łysy jak po chemioterapii, ale za to odmłodzony o dwadzieścia lat – siedzi przy keyboardzie i śpiewa refren pieśni „Anthem”:

Ring the bells that still can ring
Forget your perfect offering
There is a crack in everything
That’s how the light gets in

 Dzień po śmierci Cohena, czyli dokładnie w dzień amerykańskich wyborów prezydenckich ta pieśń raz po raz pojawiała się w internecie, jakby ludzie próbowali zaklinać nią przyszłość.  Cohen podobno tak wyjaśniał końcowy dwuwiersz: Wszystko ma w sobie pęknięcie. Przedmioty fizyczne, przedmioty mentalne – wszelkie konstrukcje. Ale właśnie poprzez to pęknięcie wpada światło. Tam jest  zmartwychwstanie, powrót, odkupienie – w konfrontacji z rozpadalnością rzeczy.

 Ktoś wskazuje nam wolne miejsce; pakujemy się całą rodziną do drewnianej ławki, która zamyka się na zasuwkę jak kojec i po naszym wejściu upodabnia się do kojca jeszcze bardziej, bo wyciągam z torby kredki, malowanki, plastikowe figurki piesków i samochodziki – arsenał materiałów przeciw nudzie.

Wreszcie mogę skupić uwagę na nabożeństwie. Przez dziesięć lat mieszkania w hrabstwie Lancaster, w stanie Pensylwania – chyba jednym z najbardziej religijnych hrabstw w Ameryce – odwiedziłam już wiele protestanckich kościołów. Ale nigdy wcześniej nie uczestniczyłam w nabożeństwie w kościele episkopalnym. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo liturgia w tym kościele zbliżona jest do katolickiej. Jest pierwsze czytanie, psalm, drugie czytanie, potem Ewangelia. Moje ciało automatycznie poddaje się wpojonemu od dzieciństwa rytmowi naprzemiennego wstawania i siadania. Słuchając Ewangelii o wskrzeszeniu Łazarza, zastanawiam się znów nad „Cohenem” siedzącym przy keyboardzie. Kto to jest? Ulotka z porządkiem nabożeństwa zamiast imienia podaje jego inicjały, J.R. Tak właśnie mówi o nim pastor: „Dżej Ar”.  Dżej Ar  nie był w stanie zaśpiewać tytułowej pieśni z ostatniego albumu Cohena „You Want It Darker”, bo jest zbyt mroczna. To tak, jak w przypadku świętego imienia JHW w języku hebrajskim. Siła tego utworu sprawia, że dzisiaj nie będziemy go śpiewać. I ja nie wiem, czy potrafię wygłosić dziś o nim kazanie, ale spróbuję. Zgodnie z tą deklaracją, przez  większość kazania pastor analizuje „You Want It Darker”.

If you are the dealer, I’m out of the game
If you are the healer, it means I’m broken and lame

 Pastor recytuje łamiącym się głosem słowa, z którymi „Dżej Ar” nie potrafił się zmierzyć. „Ty”, do którego zwraca się Cohen, piszący tę pieśń, kiedy w bólu umierał na raka – „ty” niedoskonały gracz i nieskuteczny uzdrowiciel – to bez wątpienia Bóg.

Chciałabym pomedytować chwilę nad niedoskonałością Boga, ale dzieci mi nie pozwalają, bo właśnie walczą z wrzaskiem o fioletową kredkę. „Jeśli nie potraficie się dzielić, zabieram kredkę. Liczę do pięciu – raz, dwa…” – szepcę surowym tonem i w czasie tej interwencji gubię wątek kazania. Słowa pastora docierają do mnie ponownie dopiero, kiedy pada nazwisko „Trump”, a potem prawie stopione w jedno nazwy „BrexitSyriaSudan”: Żyjemy w tak mrocznych czasach, że potrzeba nam wielkiej żydowskiej tradycji lamentu, żeby nie oszaleć. Leonard Cohen, czerpiąc z Pisma w „You Want It Darker” przywraca nam literacką i teologiczną siłę ludzkiego lamentu. Pierwsze słowa refrenu „Magnified, sanctified, be thy holy name” są bezpośrednim cytatem z początku Kadyszu.

Potrzebuję Kadyszu. Przyszłam tu, żeby opłakiwać śmierć Cohena, ale także to, co ostatnio dzieje się na świecie: powrót totalitaryzmów i nacjonalizmów; brutalną wojnę w Syrii, której nie powstrzymały międzynarodowe porozumienia; wrogość tak dużej części świata wobec ludzi, którzy próbują przed tą wojną uciec. Chcę opłakiwać plagę raka – tę, która dotknęła zarówno Cohena, jak i moją rodzinę w Polsce. I jeszcze dystans tysięcy kilometrów, który przemienia w abstrakcję wszystkie cierpienia – niezależnie od tego, czy są to cierpienia bliskich czy obcych.

Mój dwuletni syn, który pozornie zaakceptował stratę fioletowej kredki i pocieszył się zieloną, ponownie przerywa moje zamyślenie. Łapie mnie za nogi i wyciąga ręce, jakby chciał, żebym go podniosła ale kiedy to robię, wykręca się z płaczem. Próbując go uspokoić znów chwytam tylko osobne fragmenty kazania: Kiedy Chrześcijanie mówią o dobrej nowinie, brzmi to aż nazbyt słodko… W chwili, kiedy to mówię, w Syrii giną ludzie. Na naszych oczach i pod naszą strażą…  Cohen kontynuuje refren, śpiewając „Hineni” razem z kantorem ze swojej synagogi. „Hineni” to również cytat z Pisma: „Oto jestem”. Tak mówi Abraham, gotowy zabić Izaaka tylko dlatego, że Bóg tego zażądał. Cóż to za Bóg, który w tak perwersyjny sposób poddaje próbie ludzką miłość? 

Później, kiedy oglądam w internecie transmisję z nabożeństwa, ze zdziwieniem zauważam, że pastor zakończył kazanie deklaracją wiary w Bożą łaskę.  Ale ja nie przypominam sobie takiego zakończenia. W pamięci pozostaje mi zupełnie inna puenta: Bóg Abrahama, Jezusa i Mahometa jest panem zarówno światła, jak i ciemności. He wants it darker, we kill the flame. Gdy chce więcej mroku, zabijamy płomień. Oto wielki skandal monoteizmu.

Po kazaniu, tak jak w kościele katolickim, przychodzi pora na Credo. Czuję olbrzymią ulgę, kiedy słyszę wezwanie pastora: Niech ci, k t ó r z y  c h c ą, wyznają teraz swoją wiarę. Ponad 20 lat temu, podczas studiów w Krakowie mój katolicyzm rozpadł się z wielkim hukiem. Od tamtej pory, przy okazji nieregularnych wizyt na katolickich mszach, podczas wyznania wiary  w j e d e n kościół, j e d n e g o Boga, a przede wszystkim w Boga o j c a, milczę i nerwowo zerkam na boki, żeby sprawdzić, czy nikt nie zauważył.

Podczas komunii, J.R. śpiewa „Treaty”, jedyny utwór z ostatniego albumu Cohena, z którego mroczną tonacją potrafił się zmierzyć. Dzieci niespodziewanie wyciszają się i siedzą zasłuchane. Może dlatego, że to pieśń o zmęczeniu. A może dlatego, że teraz to wokół nas zrobił się ruch, wstawanie, przechodzenie do ołtarza. W ulotce z porządkiem nabożeństwa, czytam: „Zapraszamy wszystkich Chrześcijan do uczestnictwa w Komunii, z chlebem i winem, lub tylko z chlebem. Tych, którzy wolą nie przyjmować Komunii, zapraszamy do ołtarza po błogosławieństwo”.

Błogosławieństwo? Patrzę na uporządkowane rzędy ludzi, wędrujących do komunii. Jak we wszystkich amerykańskich kościołach, wychodzą do głównej nawy dopiero, kiedy da im znak kościelny pomocnik; idą do ołtarza ławka za ławką i wracają w takiej samej kolejności, idealnie zorganizowani. Zastanawiam się, czy udałoby mi się utrzymać dzieci w tych idealnych rzędach. A jednocześnie myślę: Jak Cohen i J.R. to robią, że pomimo mikrofonów, głośników i wzmacniaczy, ich głos brzmi jak intymny szept?

I wish there was a treaty
I wish there was a treaty
Between your love and mine

Pomocnik podchodzi do mnie i wskazując ze współczuciem na dzieci, pyta, czy przynieść nam komunię do ławki. Mój mąż nie zrozumiał szeptanego angielskiego, ale wiem, co by odpowiedział. Kręcę przecząco głową.

Kiedy do komunii podchodzą ostatnie rzędy, J.R. zaczyna śpiewać „The Story of Isaac”:

The door it opened slowly,
My father he came in,
I was nine years old.

 Zapomniałam, że Cohen ma tę pieśń w repertuarze. W panice patrzę na dzieci; mój dwulatek na pewno nie zrozumie tej przerażającej historii, ale moja pięcioletnia córka … być może. Muszę odwrócić ich uwagę. Stawiam samochodzik na ławce i popycham, żeby się rozpędził. To zaproszenie do zabawy działa aż nazbyt skutecznie. Przez minutę dzieci zadziwiająco zgodnie urządzają wyścigi na siedzeniu ławki, ale już za chwilę przenoszą się pod nią. Samochody pędzą wiernym pod nogami, obijając się o buty. Mojemu synowi noga zaplątuje się w klęcznik i znów wybucha rozdzierającym płaczem. Mąż patrzy na mnie ponaglająco.  Przytakuję w odpowiedzi. Tak, musimy wyjść.  Nie odśpiewamy słynnego „Hallelujah”, które ma zakończyć nabożeństwo. Słyszę jeszcze, jak w ogłoszeniach pastor zaprasza na drugą część koncertu do Tellus360, najmodniejszego pubu w mieście. Przez ułamek sekundy zastanawiam się, czy tam nie pójść. Ale wiem, że to zły pomysł. Robi się późno, dzieci muszą spać. Na szczęście w domu też możemy słuchać Cohena.

*

Dwa miesiące później jestem w Polsce, w rodzinnym mieście. Ilekroć odwiedzam Jasną Górę po przyjeździe ze Stanów, czuję zaskoczenie.  W moich wyobrażeniach, z dystansu tysięcy kilometrów, obraz jasnogórski jest tylko bizantyjską ikoną otoczoną legendami, które fascynowały mnie w dzieciństwie. Klasztor jest budynkiem z cichymi, chłodnymi kaplicami, gdzie można usiąść i pomyśleć o życiu. Zapominam o flagach, zgromadzeniach i pielgrzymkach. W tym roku w kaplicy cudownego obrazu trwa remont. Rusztowania skracają i zwężają przestrzeń.  Zamiast wysokiego sklepienia i balustrady chóru, mam nad głową niski drewniany strop, który w połączeniu z tłumem działa na mnie klaustrofobicznie. Ale na zewnątrz nie jest lepiej. Wielkie billboardy reklamujące akcję „Selfie dla Maryi” namawiają wiernych do składania duchowego daru w postaci selfie, które mają stworzyć w internecie kopię korony Matki Boskiej królowej Polski. Myśl o selfie jako o duchowym darze koronującym Matkę Boską przyprawia mnie o zawrót głowy. Poza tym jest Boże Ciało. Trwa msza pod szczytem i kiedy widzę ludzi zebranych w przylegającym do klasztoru parku, przypomina mi się, jak na widok takiej jasnogórskiej mszy zareagował kiedyś jeden z moich amerykańskich przyjaciół: „O! Tutaj całe miasto jest kościołem”. Młody kapłan głoszący kazanie z ambony wałów jasnogórskich zwraca się w stronę częstochowskich alei, które z tej perspektywy rzeczywiście wyglądają jak główna nawa kościoła: Religia katolicka w tym kraju nie jest dodatkiem do życia, ale koniecznością, jeśli chce się być sobą.  

Moje dzieci biegają po murku okalającym klomb pełen pomarańczowych i żółtych astrów. Obok nich biegają też inne dzieci i słyszę, jak blondynek w wieku mojej córki pyta pilnującego go dorosłego: „Tato, wiesz, kto jest ważniejszy od papieża?” „Kto?” „Jezus!” Wiem, że nieuchronnie zbliża się moment recytacji Credo i najeżam się już wewnętrznie w przygotowaniu na samotne milczenie. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Ameryki, myślałam, że prawdziwie tęsknić można tylko za krajem rodzinnym, ale w tej chwili ogromnie tęsknię za moim adoptowanym hrabstwem Lancaster, które na przestrzeni dwóch i pół tysiąca kilometrów kwadratowych skupia 810 wspólnot religijnych, reprezentujących 78 różnych wyznań.

Pośrodku klombu leży duży kamień, prawdopodobnie fragment skały z Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Moja córka zatrzymuje się przy nim i wtyka w skalną szczelinę znalezione na trasie procesji płatki kwiatów i liście; układa je jakby tworzyła artystyczną kompozycję.

Ring the bells that still can ring.
Forget your perfect offering

Może jednak opuszczę ten kościół przed końcem mszy. Pojadę do domu posłuchać proroka Cohena.