04/12/17

Veracruz

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Trzy­dzie­ści kil­ka lat stu­dio­wa­nia Ber­nar­di­no de Saha­gu­na i Ber­na­la Diaz del Castil­lo, ana­li­zy świę­ta huau­hqu­il­ta­ma­lqu­aliz­tli, odpra­wia­ne­go ku czci boga Ixco­zau­hqui… Dłu­uuga i inten­syw­na tra­sa. Zamę­cza­łem tym chy­ba wszyst­kich (nie)cierpliwych koleż­ków, rodzi­nę i „moc­no” zain­try­go­wa­ne tema­tem, uko­cha­ne przy­ja­ciół­ki. Wybacz­nie więc (choć to było chy­ba cza­sem roz­wo­jo­we?) Mary & Jen­ni­fer ten mój obse­syj­ny Tenoch­ti­tlan. I Quet­zal­co­atla. Nową Hisz­pa­nię. Tor­til­las, indy­ki i kon­kwi­sta­do­rów… Pro­sty­tut­ki ukła­da­ją­ce wło­sy na kształt rogów. Panów w skó­rach z oce­lo­tów. Tak, tak, lubi­my prze­cież bar­dzo goto­wa­ną kuku­ry­dzę. I zaży­wa­my z rado­ścią psyl­ki… Tym­cza­sem obsy­dia­no­wy nóż. Okrut­ny Huit­zi­lo­poch­tli („Koli­ber lewej stro­ny”, bóg woj­ny). Pió­ra quet­za­la. Brrrrrr!!! Strumyk/smutek gites krwi… Marze­nie o nowych świa­tach. Vil­la Rica de la Vera Cruz. Ślad tych moich zain­te­re­so­wań moż­na zna­leźć w zbio­rze Noc w obo­zie Cor­te­za (WBPi­CAK, 2007). Cykl wier­szy, np. ta oto sekwen­cja doty­czą­ca klę­ski Hisz­pa­nów, pod­czas ich uciecz­ki z Tenoch­ti­tlan:

LA NOCHE TRISTE (1520)
Prze­pły­nę­li­ście morza w poszu­ki­wa­niu żół­te­go pia­sku,
Wasze ser­ca spo­czną wśród czer­wo­nych owo­ców opun­cji.

Sto­sy nota­tek, szki­ców… Książ­ka, któ­rej do tej pory nie uda­ło się zre­ali­zo­wać. Histo­rie na moich fron­tach oso­bi­stych, sku­tecz­nie sto­pu­ją­ce pro­jekt, czy może jakieś zewnętrz­ne cza­ry-mary, nie­zba­da­ne fata­li­zmy & dziw­na kar­ma? Do Mek­sy­ku nigdy nie dotar­łem, podob­nie jak nie zali­czy­łem Sik­ki­mu i nie zoba­czy­łem obra­zu „Las Meni­nas”… Złe wybo­ry, ener­ge­tycz­ne strzy­gi, nie­po­trzeb­nie stra­co­ny czas. I tego już się nie zmie­ni! Ahu ahu i do pia­chu… Z Tenoch­ti­tlan (zna­ne­go mi na pamięć z nie­zli­czo­nych ksią­żek i arty­ku­łów) nigdy jed­nak psy­chicz­nie nie wyje­cha­łem… Zda­je mi się, że cią­gle w tej „dru­giej Wene­cji” prze­by­wam. Do współ­cze­sne­go Mexi­co City jakoś mnie z kolei nie cią­gnie… Poszu­ki­wa­nia, samot­ność na Mlecz­nej Dro­dze, koty? Ty i tyl­ko ty… Jed­nost­ko­wy pod­miot pozna­ją­cy? Osob­ni­cy marzą­cy o galak­tycz­nych pod­bo­jach, zało­ga wybie­ra­ją­ca się na pla­ne­tę Mars/Jowisz/CXL999999, będzie musia­ła grun­tow­nie prze­ana­li­zo­wać Kodeks Flo­renc­ki, spo­tka­nie Cor­te­za z Mon­te­zu­mą, opa­no­wać pik­to­gra­my, archi­tek­tu­rę, wie­rze­nia Mexi­ków (Azte­ko­wie to nie­po­praw­na nazwa, wymy­ślo­na w XVII wie­ku przez jezu­itów, wzię­li ją od nazwy Aztlan, czy­li Miej­sca cza­pli, skąd według legen­dy India­nie ci przy­by­li do Doli­ny Mek­sy­ku). Stra­cić ser­ca na pira­mi­dzie. Żeby przy­go­to­wać się na kon­fron­ta­cję z Obcym, nale­ża­ło­by znać na pamięć histo­rię kon­kwi­sty. A obcię­te gło­wy schwy­ta­nych koni umiesz­cza­no na spe­cjal­nych sto­ja­kach… – żeby­śmy nie mie­li tu więk­szych wąt­pli­wo­ści.

MAGIA OBSYDIANOWYCH NOŻY
Dla­cze­go nie tań­czą wraz z nami u stóp Wiel­kiej Świą­ty­ni,
Czyż­by nie byli wysłan­ni­ka­mi Quet­zal­co­atla?

Więk­szość opo­wie­ści o Mexi­kach (Azte­kach) jest oczy­wi­ście moc­no zafał­szo­wa­na. Ich „doku­men­ta­cję” spa­lo­no. Wia­do­mo, zwy­cięz­cy two­rzą histo­rię. Mexi­ko­wie zro­bi­li zresz­tą to samo z biblio­te­ka­mi poprze­dza­ją­cych ich Tol­te­ków. Prze­pi­sa­li i doda­li na pod­sta­wie tol­tec­kich pism co trze­ba i mie­li nagle wła­sną wspa­nia­łą prze­szłość, skom­pli­ko­wa­ną reli­gię etc. Podob­nie jak sta­ło się to wcze­śniej w naszych zakąt­kach glo­bu z Egip­tem, a następ­nie ze starymi/nowymi testa­men­ta­mi… Dobrze zna­ny nam The Gre­at Roc­k’N’Roll Swin­dle: „The time is right to do it now/ The gre­atest rock and roll swin­dle”. Trze­ba być pomy­sło­wym i zawsze na poste­run­ku! I zało­żyć opa­skę-prze­pa­skę w odpo­wied­nim momem­cie, rzecz jasna, wte­dy gdy patrzy na nas zza krza­ka jakaś atrak­cyj­na, nie­po­ka­la­na łączniczka/sanitariuszka… Dopi­sy­wa­nie, selek­tyw­ne prze­pi­sy­wa­nie, fał­szer­ka, celo­we omi­ja­nie „nie­wy­god­nych frag­men­tów” sta­ło się spe­cjal­no­ścią wie­lu tzw. eks­per­tów. I nie ma się co dzi­wić, że poja­wi­li się wyznaw­cy Nie­bo­cen­try­zmu albo Heri­ber­ta Illi­ga. To oczy­wi­ste! Wystar­czy lek­ko zain­te­re­so­wać się sta­rą archi­tek­tu­rą, np. przej­ścia­mi sty­lu romań­skie­go w gotyk i nagle cała aka­de­mia nabie­ra wody w usta. Histo­ry­cy zaj­mu­ją­cy się śre­dnio­wie­czem muszą nie­źle lawi­ro­wać, wia­do­mo, więk­szość źró­deł z tam­te­go cza­su to zwy­kła misty­fi­ka­cja. Nie trze­ba koniecz­nie pod­nie­cać się hipo­te­zą cza­su wid­mo­we­go, żeby zapa­li­ła nam się czer­wo­na lamp­ka alar­mo­wa… Dźwi­ga­nie na ple­cach kamie­ni, budo­wa pira­mi­dy Che­op­sa… Miał chy­ba rację Hła­sko: „Świat to gro­ma­da zwie­rząt wałę­sa­ją­cych się po gów­nie”. I trze­ba nadać temu jakiś sens, wykombinować/wytłumaczyć, na czym to wałę­sa­nie mia­ło­by wła­ści­wie pole­gać. Nie musi­my nawet zawra­cać sobie gło­wy okrut­ny­mi fara­ona­mi, czy książ­ką The True Sto­ry of the Bisho­pvil­le Mon­ster. Sytu­acja jest dynamiczna/komiczna. Na przy­kład nowa dys­ku­sja doty­czą­ca „zmia­ny war­ty” w pol­skiej poezji. Tutaj opty­mal­nie paso­wa­ła­by „wypo­wiedź” A. Paw­la­ka z jego przed­po­to­po­wej „Ksią­żecz­ki woj­sko­wej”:

Stoi żoł­nierz na war­cie
i myśli upar­cie
co lep­sze: czy dupa czy żar­cie
Dobra jest dupa
dobre jest żar­cie lecz prze­je­ba­ne jest stać na war­cie

I o to wła­śnie bie­ga nad Wisła­mi i w piw­ni­cach pod koł­cza­na­mi! Służ­ba war­tow­ni­cza, stró­żów­ka, pry­wat­ni detek­ty­wi & myśli­wi sprzy­ja­ją­cy roz­wo­jo­wi lasów, poprzez „zacho­wa­nie odpo­wied­nich pro­por­cji bizo­na w sto­sun­ku do żbi­ka i rzad­kich mchów ze stre­fy polar­nej, któ­ra nie­spo­dzia­nie prze­mie­ni­ła się w śród­ziem­no­mor­ską”. W pol­skim świat­ku lirycz­nym (pseu­do­me­ta­fi­zycz­nym & zaan­ga­żo­wa­nym & mało zaan­ga­żo­wa­nym – gdyż to prze­cież „fami­lia”, czy­li jed­na wiel­ka rodzi­na) zmia­ny war­ty są dość czę­stym feno­me­nem. Taka już widocz­nie pol­ska „spe­cy­fi­ka”, taki sport. Roz­li­cze­nia, sezo­no­we cza­row­ni­ce… Zaob­ser­wo­wa­łem w moim przy­dłu­gim życiu już chy­ba spo­ro takich wymian per­so­ne­lu. Te same biał­ka, ta sama świa­do­mość, inne (nie­co) fry­zu­ry, gla­ny, opa­ko­wa­nia. A zapo­da­je się babi­loń­skie argu­men­ty, mak­sy­mal­nie fan­ta­zyj­ne (w zależ­no­ści od koniunk­tu­ry), że ten kole­ga to był zawsze zbyt mało poli­tycz­ny, a tam­ten w ogó­le nie był, a kolej­ny, że ope­ru­je prze­sta­rza­łą meta­fo­rą, uni­ka proboszcza/za dużo się modli, że miłośnicy/zdrajcy bizo­na itd. Mor­do­wa­nie ojca/barda/medalisty (przez jego klo­ny z wąsa­mi), dobie­rze­my się dziad­kom leśnym do dupy… Wszyst­ko to bez zna­cze­nia, bo zarów­no ata­ko­wa­ni jak i ata­ku­ją­cy do wir­tu­ozów tej pla­ne­ty z pew­no­ścią się nie zali­cza­ją. Fał­szer­ka, dokład­nie taka sama jak magia sek­ty chły­stów albo kult Mary Ann Cot­ton, spe­cja­list­ki od likwi­da­cji (arsze­nik) młod­sze­go poko­le­nia… Zamiast posta­wić spra­wę pro­sto i uczci­wie:

Kocha­ni, Panie & Pano­wie, Sio­stry, Bra­cia i Sio­stro­bra­cia, boże coś Pol­skie od samiuś­kich Tatrów, w imię jak Czar­niec­ki, to zna­czy Wan­da na głów­kę do Wisły, żeby poko­nać smo­ka i przy­nieść nam pokój wiecz­ny, ale nie każ­dy musi wie­rzyć dziś w spi­ry­tu­alia! Ludzie prze­klę­ci uro­dze­ni w latach 1900–1979, nacha­pa­li­ście się już nagród (albo słusz­nie odsta­wio­no was na prze­miał), daj­cie więc w koń­cu tro­chę zaro­bić, wydru­ko­wać kil­ka ksią­żek itd., eki­pie uro­dzo­nych po 1980. Kory­to wszyst­kich dziś nie wykar­mi. Pie­czar­kar­nie nie przy­no­szą zysku i padło gór­nic­two. Miesz­cza­nie wolą wypra­co­wa­nia o Pił­sud­skim oraz Sta­li­nie. Mini­ster­stwo wspie­ra wyłącz­nie gości glo­ry­fi­ku­ją­cych nasz przed­wo­jen­ny Lwów. Led­wo oddy­cha­my! A cza­su nie mamy zbyt wie­le, gdyż zaraz sko­czą nam do gar­deł uro­dze­ni po 1999. I postu­lu­je­my nie zapra­szać na festi­wa­le klien­te­li zain­te­re­so­wa­nej obma­cy­wa­niem się pod sto­li­ka­mi. Bez wzglę­du na wyznanie/wiek/przekonania poli­tycz­ne. Życie idzie naprzód kro­kiem alter­glo­ba­li­zmu! Szczęść boże, niech będzie pochwa­lo­ny Breż­niew!

 I to było­by natu­ral­ne. Jakoś tam spra­wie­dli­we. Chy­ba, że ktoś jesz­cze wie­rzy w debiu­tan­tów po 60. roku życia! W sumie… why not? Więc zro­zu­mia­ły nie­po­kój, że ci sami ludzie w jury i ci sami z tala­ra­mi… Powin­no się to jed­nak „roz­ja­śniać” bez kre­tyń­skiej bary­ka­dy. Tym­cza­sem mesja­nizm, jak zwy­kle… Nacht der Lan­gen Mes­ser. Bo prze­cież nie cho­dzi o jakiś istot­ny prze­łom intelektualny/formalny. Coś takie­go NIGDY nie nastą­pi­ło. Są cie­ka­we i na maxa gra­fo wystą­pie­nia. Kil­ka cha­ry­zma­tycz­nych i armia dużo mniej cha­ry­zma­tycz­nych twa­rzy. Talen­ty i ponu­ra głu­paw­ka. Falo­wa­nie. Zwy­kła, kla­sycz­na rota­cja gene­ra­cyj­na. Bez tych bajek o dominacji/braku domi­na­cji nie­od­kry­tych, nie­do­ce­nio­nych, Bru­lio­nu, szo­wi­ni­stów, eko­lo­gów, post­cy­ber, neo­da­da… To mity. To całość, natu­ral­ne wypa­dy, kra­jo­braz. Natursz­czyk nie poko­na (nie prze­ko­na) aka­de­mii, „docent” nie zała­pie się na par­ty natursz­czy­ka. Pra­wi­ca to za chwi­lę bru­nat­na lewi­ca, a lewi­ca to przy­bun­kro­wa­na, kocha­ją­ca strze­lec­two pra­wi­ca. Śro­dek to brak jakie­go­kol­wiek środ­ka. I nikt niko­go nie zmu­sza do dre­dów, czy wzdy­cha­nia na temat kawy/papierosów. Po co czy­tać kiep­skich lite­rac­ko, napu­szo­nych zgre­dów-meda­li­stów, zaj­mo­wać się ewi­dent­nym shi­tem, pła­kać po nocach i ciąć się żylet­ka­mi? Ale cią­gle będzie się wci­ska­ło mało zorien­to­wa­nym kit. Stra­szy­ło demo­na­mi. Nie­ste­ty: Pier­dol bąka, a bąk brzdą­ka. Nato­miast sen­sow­ni ludzie i tak na bank prze­sko­czą te śro­do­wi­sko­we i gene­ra­cyj­ne przy­tu­lan­ki (taka przy­naj­mniej hipo­te­za:). Pora­dzą sobie bez agi­ta­to­rów i mani­pu­la­cji. PESEL do nicze­go im się nie przy­da. Będą zawsze bez aktu zgo­nu. Zdo­bę­dą kasę na sto innych spo­so­bów. Doro­bią repor­ta­żem o skan­da­lach ban­ko­wych, kon­tro­lo­wa­niem towa­rów w Bie­dron­ce albo zaczną krę­cić w Pre­to­rii fil­my o bia­łych far­me­rach. Do zoba­cze­nia więc za kil­ka lat. Trzy­mam kciu­ki za uro­dzo­nych po 1999 roku i wiem dokład­nie (mimo że nie jestem Raspu­ti­nem) jak będzie wyglą­dać ich zaan­ga­żo­wa­na, mało zaan­ga­żo­wa­na, kościel­na, patrio­tycz­na i anar­chi­stycz­na poezja. Jak oba­li się obec­nych (za chwi­lę już pod­sta­rza­łych) łow­ców głów. Show must go on! Niech żyje bizon i żbik, tra­fi­li­ście na nie­złych waria­tów, ale Mor­dor musi prze­grać, to są tyl­ko zwy­kłe ampli­tu­dy. Melan­cho­lia spra­wę wypro­stu­je (cho­dzi o Lar­sa, oczy­wi­ście). Ale czy sami nie mamy tak napraw­dę już na nic wpły­wu? Dole­wa­ją nam do mle­ka meska­li­nę? Ktoś zain­sta­lo­wał tajem­ni­czy program/wirusa/pluskwę? Czyż­by apo­ka­lip­tycz­ni Świad­ko­wie (czy inni poboż­ni pur­pu­ra­ci) doga­da­li się z „Koli­brem”, zado­wo­lo­ny­mi z wło­skich tore­bek cele­bry­ta­mi i mini­strem śro­do­wi­ska? A tu zmia­na war­ty i glę­dze­nie. Inku­ba­tor nowych nie­wol­ni­ków…

Prze­łom XV i XVI wie­ku. Euro­pa zala­na roman­sa­mi rycer­ski­mi. W 1492 pada w Gre­na­dzie Alham­bra, ostat­nia twier­dza Ara­bów w Hisz­pa­nii. I co dalej bied­ny czło­wie­ku? Goło­dup­com zawsze wiatr w oczy. Upadek/syfilis, marze­nia o Nowym Świe­cie. Odkry­cia Kolum­ba. Ame­ri­go Vespuc­ci. Fana­tyzm naro­do­wy & reli­gij­ny w roz­kwi­cie. Skąd my to zna­my? Chi­chot Zie­mi! Obro­ty kuli… Zamiast lon­dyń­skie­go zmy­wa­ka, baj­ki o smo­kach i tajem­ni­czym El Dora­do. Zło­to! Pier­wia­stek che­micz­ny o licz­bie ato­mo­wej 79. Teo­cu­itlalt, czy­li „boskie odcho­dy”, jak z sza­cun­kiem nazy­wa­li je Mexi­ko­wie. Secun­do­nes – syn­ko­wie hisz­pań­skiej szla­chy pozba­wie­ni pier­ścion­ków przez pier­wo­rod­nych, zaczy­na­ją się ner­wo­wo kręcić/wiercić, roz­glą­dać za odpo­wied­ni­mi, pły­wa­ją­cy­mi (dry­fu­ją­cy­mi) balia­mi. Odważ­ni, trzy­ma­ją­cy się pio­nu kapi­ta­no­wie. Kon­kwi­sta! Cor­tez. Dla jed­nych sady­sta, nisz­czy­ciel wspa­nia­łych indiań­skich cywi­li­za­cji, dla dru­gich syno­nim odwa­gi, zapo­wiedź epo­ki rene­san­su. I Pan Mon­te­zu­ma II. Rytu­al­ny zja­dacz nie­mow­ląt (w kotłach z pomi­do­ra­mi dla popra­wy sma­ku). W cza­sach dzi­siej­szych odmia­na ambit­ne­go pro­fe­so­ra teo­lo­gii. Spo­tka­nie dwóch nie­prze­cięt­nych osób. Nasza misja do kanio­nu Val­les Mari­ne­ris. Na balan­gę z Sau­ria­na­mi. Ber­nal Diaz del Castil­lo prze­szedł z Cor­te­zem cały szlak bojo­wy. Był jego cho­rą­żym. Jest auto­rem genial­nej wspo­mnie­niów­ki Pamięt­nik żoł­nie­rza Kor­te­za czy­li praw­dzi­wa histo­ria pod­bo­ju Nowej Hisz­pa­nii (Histo­ria Ver­da­de­ra de la Conqu­ista de la Nueva Espa­na). Książ­ki, na któ­rą powo­ły­wać się będą potem wszy­scy moż­li­wi badacze/pasjonaci kon­kwi­sty. Bez Ber­na­la dużo byśmy się na temat tam­tych wyda­rzeń nie dowie­dzie­li. Zacho­wa­ły się oczy­wi­ście nie­któ­re listy Cor­te­za do kró­la, czy prze­ry­so­wa­na rela­cja pod­bo­ju Ovie­da y Val­des. Są tak­że rela­cje pierw­szych fran­cisz­kań­skich misjo­na­rzy (nie, nie, to nie były tyl­ko te nasze wyma­rzo­ne gołąb­ki poko­ju). Po pacy­fi­ka­cji Mek­sy­ku znacz­ną ilość infor­ma­cji posia­da­my dzię­ki zacho­wa­nym po dziś dzień w prze­róż­nych archi­wach, pro­to­ko­łom sądo­wym zezna­ją­cych kon­kwi­sta­do­rów. Oskar­ża­no Cor­te­za o okru­cień­stwa, zabój­stwo żony, zro­bie­nie w balo­na guber­na­to­ra Kuby, szwin­del (patrz wyżej: swin­dle) z naszym uko­cha­nym, demo­nicz­nym krusz­cem. Ktoś się zała­pał, a ktoś nie-za-bar­dzo. Szcze­gól­nie pod­kur­wi­ło to kole­gów kon­kwi­sta­do­rów, któ­rym uda­ło się oszczę­dzić bro­da­te głów­ki, ofia­ro­wa­nia na szczy­tach pira­mid w Tenoch­ti­tlan. Twar­dzie­li, któ­rych namó­wio­no na róż­ne absur­dal­ne, „kon­tro­wer­syj­ne akcje”, np. rzeź w mie­ście Cho­lu­li. Stru­myk gites krwi, aga­in! Ber­nal pisał swój pamięt­nik na kil­ka lat przed śmier­cią w Gwa­te­ma­li (zmarł w 1580), gdzie miesz­kał od 1541 roku, po zło­że­niu bro­ni (ostat­nią jego wyciecz­ką była nie­uda­na wypra­wa z Cor­te­zem do Hon­du­ra­su) został tam ław­ni­kiem. Dzia­do­wał, ale jako kul­to­wa postać. Trak­to­wa­no go z respek­tem. Osta­tecz­nie świa­dek wypra­wy na Jupi­te­ra. I coś go, w mor­dę, w koń­ców­ce życia pod­ku­si­ło. Tłu­ma­czył, że chciał prze­ka­zać praw­dę swym wnu­kom i prze­ciw­sta­wić się ten­den­cyj­nym histo­ry­kom, któ­rzy w kil­ka­dzie­siąt lat po „wyda­rze­niach”, zaczę­li nie­po­ko­ją­co węszyć i dopi­sy­wać nie­praw­dzi­we „epi­zo­dy”… Pamiętnik/relacja! (Już drżę, jak puści far­bę moja ex-żona…). Tekst Ber­na­la to wspo­mnie­nia pro­ste­go żoł­nie­rza, nie jest to doku­ment jakie­goś ówcze­sne­go, jajo­gło­we­go mędr­ca z Sala­man­ki (gdzie z kolei licen­cjat zali­czył Cor­tez). Napi­sa­ny mało skom­pli­ko­wa­nym, kon­kret­nym języ­kiem, opo­wia­da rzecz nie­praw­do­po­dob­ną. Do tej pory cięż­ko jest nam uwie­rzyć, w jaki spo­sób koman­do kil­ku­set awan­tur­ni­ków (wypo­sa­żo­nych w nie­wiel­ką ilość dział, kil­ka­na­ście koni i kil­ka psów) mogło poko­nać dosko­na­le zor­ga­ni­zo­wa­ne mili­tar­nie impe­rium, zło­żo­ne z setek tysię­cy doświad­czo­nych wojow­ni­ków. Więc zno­wu sko­rzy­stam z oka­zji, tym razem mój tytu­ło­wy wiersz z książ­ki, o któ­rej wspo­mnia­łem na począt­ku:

NOC W OBOZIE CORTEZA
Bra­cia! Nie trwóż­cie się. Księ­życ nie jest ze sre­bra.
Już daw­no ścią­gnął­bym go na Zie­mię.
Czyż to nie wyczer­pu­je tema­tu?
Powia­dam wam –
Jutro pad­nie Tenoch­ti­tlan.

Ber­nal był nie­złym gadu­łą. I może wła­śnie dla­te­go, z powo­du jego total­ne­go „gawę­dziar­stwa”, pozor­nie nie­istot­nych opi­sów zapachów/kolorów/dźwięków, budow­li wie­rzeń, natu­ry, moż­na łatwiej zała­pać psy­cho­zę tam­tych wyda­rzeń. Zasta­na­wia­ją­ca wyda­wać się może jego pamięć. Czy to moż­li­we, żeby zacho­wał w gło­wie wszyst­kie te szcze­gó­ły, mimo upły­wu kil­ku­dzie­się­ciu lat? Kie­dy mamy do czy­nie­nia z fan­ta­zją, a kie­dy z praw­dą? Cała wie­dza, póź­niej­sza pra­ca badaw­cza nad kon­kwi­stą zbu­do­wa­na jest w dużej mie­rze na jego Pamięt­ni­ku. Wie­le sekwen­cji pró­bo­wa­no potem pod­wa­żyć. Powsta­wa­ły nie­zli­czo­ne teo­rie spi­sko­we, choć­by ta doty­czą­ca same­go momen­tu śmier­ci Mon­te­zu­my. Ber­nal dość czę­sto mylił daty, nazwy miej­sco­wo­ści, a jed­nak jego rela­cja pokry­wa­ła się z lista­mi Cor­te­za do kró­la Hisz­pa­nii, czy ze zna­le­zio­nym dopie­ro w XX wie­ku pamięt­ni­kiem inne­go ze zdo­byw­ców Tenoch­ti­tlan, Andre­sa de Tapii. Zapi­sy Ber­na­la zna­ne i popu­lar­ne były na dłu­go przed ich wyda­niem w Mek­sty­ku w 1632 roku. Potem docze­ka­ły się całej masy kolej­nych wydań hisz­pań­skich, prze­ło­żo­no je tak­że na kil­ka­na­ście języ­ków obcych. W Pol­sce uka­za­ły się po raz pierw­szy (żeby było wese­lej) w Wydaw­nic­twie Mini­ster­stwa Obro­ny Naro­do­wej w 1962 roku, autor­ką prze­kła­du jest Anna Ludwi­ka Czer­ny. Byli­śmy już więc na Mar­sie, mamy stam­tąd „pod­ręcz­ni­ki”. Zna­my Sie­dem Węży, bóstwo kuku­ry­dzy. Jeśli chcie­li­by­śmy prze­rzu­cić kie­dyś nasze waliz­ki z tok­sycz­nej Zie­mi, war­to o nich pamię­tać, wykuć je sobie w sumie na pamięć. Podob­nie jak wypa­da­ło­by zali­czyć „Wspo­mnie­nia Rudol­fa Hoes­sa’, komen­dan­ta obo­zu… Cha­rak­te­ry­sty­ki Eic­ke­go, Fritz­scha, Aume­ie­ra i innych zwy­rod­nial­ców mogą nam pomóc w zro­zu­mie­niu obec­nych ten­den­cji na tym pięk­nym, uro­czym glo­bie i w świa­tach pozba­wio­nych wody/kumulusa. Wia­do­mo, czym była akcja „Rein­hard”, naj­więk­sza ope­ra­cja w ramach Holo­kau­stu. Licz­ba 1,5 milio­na ofiar jest być może nawet zani­żo­na. Tym­cza­sem per­so­nel trzech naj­więk­szych obo­zów (Bełżec–Sobibór–Treblinka) sta­no­wi­ło zale­d­wie 120 eses­ma­nów. Mie­li jed­nak swo­ich pomoc­ni­ków… (Tutaj może­cie sobie dokład­nie dopi­sać, kim byli i na jakiej zasa­dzie się to wszyst­ko odby­wa­ło). Wła­śnie! Podob­nie jak Cor­tez, któ­ry w Mek­sy­ku nigdy by nie pod­sko­czył bez wspar­cia Indian Tla­xca­la. Ludo­bój­stwo pole­ga­ło ZAWSZE na zna­le­zie­niu odpo­wied­nie­go poma­gie­ra… Kogoś, kogo moż­na było zastra­szyć, obda­ro­wać grze­by­ka­mi lub sku­tecz­nie spłu­kać mu mózg. Dla­te­go: Pora się już chy­ba prze­bu­dzić! Nawet jak to się nam „tyl­ko” (ponow­nie) wyklu­wa, czy zaczy­na z czymś ewi­dent­nie fatal­nym koja­rzyć.