29/05/17

IWONA & IWON

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Tak bar­dzo, bar­dzo kocham Cię
Tak bar­dzo potrze­bu­ję Cię
Tak bar­dzo, bar­dzo kocham Cię
Tak bar­dzo potrze­bu­ję…
To prze­cież wiesz!

(Kazik Sta­szew­ski)

Iwo­na & Iwon, żeby kil­ka spraw lepiej wyjaśnić/rozjaśnić. Przy­kła­dów była­by nie­zli­czo­na ilość, w dodat­ku kla­sycz­nie okrut­nych, „dir­ty”, pszen­no-bura­cza­nych na maxa, więc „moi dro­dzy para­fia­nie” (zaan­ga­żo­wa­ne poet­ki z wąsa­mi, księ­ża, sek­si­ści, homo-hete­ro-mutan­ci, agitatorzy/kapusie/złodzieje, mor­der­cy słonia/żubra/bażanta, lau­re­aci kon­kur­sów, człon­ki­nie kapi­tuł, gang­ste­rzy, oszu­ka­ni pro­fe­so­rzy, strę­czy­ciel­ki & cały ten genial­nie pasu­ją­cy do sie­bie graj­do­łek) spró­bu­je­my tu tyl­ko sygna­ło­wo & (w mia­rę moż­li­wo­ści) dyplo­ma­tycz­nie. Np. moja nie­daw­na roz­mo­wa ze współ­pra­cow­ni­kiem jed­ne­go z tzw. zasłu­żo­nych, ambit­nych (?) pism o ana­li­zie Szek­spi­ra meto­dą udu­pia­nia Jana (sor­ry, Miko­ła­ja!) Reja etc. (never say sor­ry, chłop­cze o per­ło­wych wło­sach, nad­uży­wa­ją­cy kwa­su wymie­sza­ne­go z eko­lo­gicz­nym mle­kiem pocho­dzą­cym z nie­zna­nych nam ssa­ków). Roz­mo­wa na tere­nie neu­tral­nym, z dala od męt­nych, moko­tow­skich zauł­ków. Tak zawsze widocz­nie naj­le­piej, żeby potem nie było na mnie, żeby unik­nąć „zaszy­fro­wa­nej” gad­ki w sty­lu: „Cenię two­ją dzia­łal­ność, ale z powo­du poli­tycz­nej przy­na­leż­no­ści + zaj­mo­wa­ne­go prze­ze mnie stoł­ka, wolę nie utrzy­my­wać z tobą bez­po­śred­nich kon­tak­tów”.

Tak się skła­da, że znam (widocz­nie flu­idy albo może miłość do kotów, kolo­ro­wych papu­żek i Mie­sa z Bau­hau­su) odpo­wied­nią ilość jajo­gło­wych astro­fi­zy­ków, z któ­ry­mi, oprócz deko­ra­cji aka­de­mic­kich, prze­miesz­cza­łem się szla­ka­mi, o jakich się tym ultra (niby) deli­kat­nym nie­to­pe­rzom od agi­ta­cji „nie śni­ło, nie przy­śni, nie może przy­śnić” (choć­by zaczę­li od jutra tre­no­wać bie­gi prze­ła­jo­we lub inny mar­twy ciąg). Agi­ta­to­rzy! Ani intry­gu­ją­co salo­no­wi, ani jakoś tam cha­ry­zma­tycz­nie brzę­czą­cy, odży­wia­ją­cy się potra­wa­mi w sty­lu jam­ba­laya lub gum­bo. Demon­stra­cja przed­się­bior­ców pod sej­mem… Więc stre­fa neu­tral­na – dla cho­ler­ne­go, świę­te­go spo­ko­ju. Sto­li­ca Babi­lo­nii, cen­trum, sezon much („takich co lubią gów­no”) już lada chwi­la… Czy mucha ma płeć? No jasne! Ja mam płeć i ty masz płeć. Woda tak­że ma płeć. Iwo­na ma dosta­wać za czy­ta­nie poema­tu 547 i Iwon ma dosta­wać za czy­ta­nie poema­tu 547. I pan Józef za nowe­lę 547 & pani Józe­fa za nowe­lę 547. Sezon much już lada chwi­la. War­saw Ghet­to. Miej­sce neu­tral­ne, z dala od moko­tow­skich zauł­ków. Higie­na psy­chicz­na! Iwo­na & Iwon 547 za gites czy­ta­nie, ratuj­my żon­ki­le, „pło­nie mia­sto, pło­nie pierw­szy maj, a ja na to wszyst­ko sram”. Jacek Mal­czew­ska, jam­ba­laya lub gum­bo. Współ­pra­cow­nik zasłu­żo­ne­go i ambit­ne­go pisma uświa­da­mia mnie (na przy­wi­ta­nie), że Kopen­ha­ga, w któ­rej, co praw­da, nigdy nie był, to według sondaży/opinii naszych roda­ków (zbaw­ców tego moral­nie znisz­czo­ne­go – przez pedry­li i nazi – świa­ta), naj­nud­niej­sze mia­sto Euro­py. Nie zapy­tał, czy pla­nu­ję jakieś poetyc­kie manew­ry z Iwo­ną-Iwo­nem (zero kur­tu­azji), jak moje ogól­ne „samo­po­czu­cie”, lecz z miej­sca wali z głów­ki w City of Copen­ha­gen… Po to, żeby mnie nie­szczę­śni­ka spro­wa­dzić na gle­bę, wypo­zio­mo­wać w kwe­stii wie­lo­funk­cyj­nej suszar­ki lub zaan­ga­żo­wa­nia w bażanta/parytety/palcówki. Jasne. Rozu­mie­my to dobrze.

Iwo­na & Iwon za 547 + zwrot kosz­tów podró­ży, ratuj­my żon­ki­le, sezon much już lada chwi­la. A skąd taka rze­tel­na wie­dza? Ponie­waż kufel piwa kosz­tu­je w Tivo­li 45 zło­tych (prze­licz­nik). Zna­jo­mi byli i się nie­ste­ty nie nawa­li­li, bo nie było ich na to stać. Oczy­wi­ście moje myśli prze­gra­ne, mało patrio­tycz­ne (Iwon/Iwona, muchy i nazi), dość moc­no chy­ba nie­zro­zu­mia­łe:
1. Dla­cze­go nie uda­li się jakieś 100–200 m poza mur luna­par­ku? Wte­dy kufel już za 30.
2. A w przy­pad­ku lek­kie­go odda­le­nia się od cen­trum – 25.
3. A w przy­pad­ku odda­le­nia się od tzw. tury­stycz­nych szla­ków – 20.
4. A w przy­pad­ku pój­ścia do spo­żyw­cze­go i zaku­pu butelkowego/puszkowego – od 3 do 10. 5. A w przy­pad­ku ocho­ty napi­cia się na ław­kow­skiej, moż­na („nawet”!) pić na zewnątrz, nie ma zaka­zu „spo­ży­wa­nia na świe­żym powie­trzu & w miej­scach publicz­nych”. Byle tyl­ko za dużo nie rzy­gać i nie odle­wać się na prze­stra­szo­ne żon­ki­le.
5 szyb­kich, kon­kret­nych sygna­łów. Jakoś sta­ra­łem się współ­pra­cow­ni­ko­wi ambit­ne­go pisma je sprze­dać, ale był w związ­ku z tym coraz bar­dziej spię­ty-napię­ty. I dalej zaczął nawi­jać o kopen­ha­skiej nudzie, poraż­ce i ogól­nej inte­lek­tu­al­nej („nie to co pol­ski kor­dzik i bażant, i orda, orda zmiaż­dżo­na przez naszych rycer­skich łow­ców pedry­li”) bez­na­dziei. Iwon z Iwo­ną dostrze­gli tam bowiem prze­ra­ża­ją­cą ilość rowe­rów. Wszę­dzie rowe­ry! NUDA… Nawet spe­cjal­ne sio­deł­ka dla dzie­ci. Czło­wiek nie może w spo­ko­ju przejść na dru­gą stro­nę uli­cy – same, w mor­dę, rowe­ry! W dodat­ku naj­czę­ściej czar­ne, zupeł­nie jak te ruskie, któ­ry­mi peda­ło­wa­li­śmy u nas po wsi, w cza­sach mrocz­ne­go PRL‑u.

I jak to moż­li­we w dobie glo­bal­nej kopu­te­ry­za­cji? Prze­cież to jakaś dżu­ma („niech żyją nam, wiel­kie oko, zawsze na stra­ży, bra­cia domi­ni­ka­nie!”) albo inne spo­łecz­ne zbo­cze­nie, typu oszczę­dza­nie na auto­bu­so­wych bile­tach, nie mówiąc już o inwe­sto­wa­niu w wygod­ny trans­port, czy­li szyb­ki, kore­ań­ski samo­chód. Ponie­waż zaczą­łem znów pro­te­sto­wać i przy­ata­ko­wa­łem klien­ta róż­ny­mi pro­sty­mi „kontr­ar­gu­men­ta­mi”, typu spa­dek masy tłusz­czo­wej, szyb­sze prze­miesz­cza­nie się w zapa­ko­wa­nym na maxa mie­ście itd., spoj­rzał z pogar­dą na moje pod­bród­ki & tatu­aże i powie­dział, że posta­ra się, żebym nigdy nie zdo­był nagro­dy w Gdyni/Wieliczce i pod­czas festi­wa­lu ben­gal­skich ogni na szczy­cie nowe­go pała­cu, któ­rym nie­dłu­go zadzi­wi­my świat. Już on mnie wresz­cie defi­ni­tyw­nie usa­dzi! Choć­by mu mia­ły w tym pomóc zaan­ga­żo­wa­ne poet­ki z wąsa­mi, księ­ża, sek­si­ści, homo-hete­ro, gno­sty­cy od pary­te­tów, mor­der­cy słonia/żubra/bażanta, lau­re­aci kon­kur­sów, człon­ki­nie kapi­tuł, gang­ste­rzy, oszu­ka­ni pro­fe­so­rzy, strę­czy­ciel­ki & cały ten genial­nie pasu­ją­cy do sie­bie graj­do­łek… Pró­bo­wał zmie­nić temat. Zro­bił się kom­plet­nie zie­lo­ny na twa­rzy, gdy go nie­zbyt ser­decz­nie poin­for­mo­wa­łem, ile taki „czar­ny rower” (w prze­licz­ni­ku) kosz­tu­je… To zawsze dzia­ła jak płach­ta na byka. Hajs. Poszedł wte­dy na całość, zarzu­ca­jąc mi zwy­kłe, bez­czel­ne kłam­stwo („mani­pu­la­tor i psy­cho­pa­ta”, kie­dyś już to natchnio­ne hasło w PL sły­sza­łem). Po krót­kiej chwi­li odzy­skał jed­nak ener­gię. Bank­no­ty wyraź­nie zawi­ro­wa­ły mu przed gał­ka­mi. Popra­wił kra­wat. I chuj tam z bażan­tem, to wca­le nie jest pro­blem pań­stwo­wy, naj­wy­żej odtwo­rzy­my gene­tycz­nie mamu­ta. Prze­licz­nik… To nie­moż­li­we. Ruskie, czy­li kopen­ha­skie rowe­ry nie mogą tyle kosz­to­wać! Iwo­na & Iwon za 547 + zwrot kosz­tów podró­ży, mówi­li mu o panu­ją­cej tam strasz­nej bie­dzie. O czymś tak poni­ża­ją­cym, apo­ka­lip­tycz­nym, że w gło­wie się nie mie­ści.

W porząd­ku, jak kumi­te to kumi­te, przy­go­to­wa­łem się na kolej­ny „cios” współ­pra­cow­ni­ka jed­ne­go z zasłu­żo­nych, ambit­nych pism lite­rac­kich (myśląc jed­no­cze­śnie o moż­li­wo­ści oży­wie­nia sybe­ryj­skie­go kloc­ka, facet dobrze wie­dział jak osła­bić mi kon­cen­tra­cję). Cze­go dowie­dzia­łem się na fini­szu tej roz­wo­jo­wej, sub­tel­nej i pano­ra­micz­nej roz­mo­wy? Taka bie­da, nuda, upa­dek i bez­boż­nic­two, że cha­łu­py nadal kry­te są u was (u nas? no tak, w Danii) strze­chą. Iwo­na ponoć od razu zaczę­ła z wra­że­nia wysy­łać MMS‑y do kole­ża­nek z wydzia­łu zwal­cza­nia prze­stęp­czo­ści pseu­do­ki­bi­ców, a Iwon do kuzyn­ki od spraw odzy­ski­wa­nia mie­nia. Mul­ti-kul­ti! Ara­by-musli­my-pedry­le hodu­ją na stry­chach ser­se­nie! A potem dzi­wić się, że mamy w Kra­ko­wie smog. Współ­pra­cow­nik jed­ne­go z pism miał wyraź­nie sła­bość do sło­wa „szer­szeń”, jego zda­niem (ze wzgl. na sza­cu­nek do przod­ków) powin­no uży­wać się for­my zre­du­ko­wa­nej „ser­seń”. „Szer­szeń” to kla­sycz­ny wymysł nowo­bo­gac­kich mark­si­stów (choć Marks, jak szyb­ko dodał, był w porząd­ku, na pew­no nigdy nie powie­dział­by „szer­szeń”). Obca nam języ­ko­wo muta­cja. Więc strze­chy, ser­se­nie, upa­dek moral­no­ści i bez­boż­nic­two. W takim razie czy­ściec czy rewo­lu­cja? Pan bóg kazał dbać o spra­wy cie­le­sne, poezja zaan­ga­żo­wa­na, Marks/Goebbels o to samo zabie­gał. Higie­na, prze­cież nie wpro­wa­dzisz sami­cy do pomiesz­cze­nia, gdzie może cię znie­nac­ka przy­ata­ko­wać, użą­dlić w sie­dze­nie – lar­wa. Monar­chia nie ma więc sen­su. W Pol­sce mamy nawet sta­do żura­wi. A tak się plu­je na naszą refor­mę szkol­nic­twa! Kata­stro­fa smo­leń­ska? Posia­da olbrzy­mie zna­cze­nie, gdyż oży­wi­ła nie­zbęd­ne dla funk­cjo­no­wa­nia pism życie spo­łecz­ne. Spo­la­ry­zo­wa­ła, ale dzię­ki temu żaden muslim nie zor­ga­ni­zu­je nam tutaj strze­chy. Od razu potrak­to­wa­li­by­śmy go jak nale­ży. Naj­pierw ruszył­by z zapał­ka­mi Iwon (wia­do­mo, tyl­ko face­ci są od gasze­nia poża­rów), a potem Iwo­na, żeby rato­wać koty (nasze kobie­ty nie lubią, kie­dy trzy­ma się na łań­cu­chu „stwo­rze­nia”). Gdy­by nie te unij­ne prze­krę­ty, za czy­ta­nie dosta­wa­li­by­śmy 574, a tu, kur­wa, ser­se­nie. Sabo­taż i roz­kra­da­nie poło­nin. Pedry­le od mul­ti-kul­ti, powo­du­ją­cy smog. My swo­je­go Iwo­no­iwo­na będzie­my bro­nić do upa­dłe­go, bo tyl­ko gen­der liczy się w dobie glo­bal­nej kom­pu­te­ry­za­cji, ale żeby zasu­wać ruskim rowe­rem i pła­cić 45 na huś­taw­ce za kufel, kie­dy w fabry­kach tek­styl­nych na Wscho­dzie gło­du­ją sło­wiań­skie dzie­ci z Peki­nu i Syrii – na to nigdy nie zgo­dzi się nasza nacja. Bez wzglę­du na podzia­ły spo­wo­do­wa­ne brzo­zą, co spo­wo­do­wa­ło, że lata­ją­ca maszy­na podzie­li­ła nas w kwe­stii sprze­da­ży jabłek i dota­cji dla eks­pe­ry­men­tal­nych arty­stów, poszu­ku­ją­cych nie­za­leż­nych form wypo­wie­dzi na płót­nie.

Ser­se­nie! Życzę, żeby ci wyko­si­ły ostat­nie jedyn­ki, jeśli ich wcze­śniej nie stra­cisz, ładu­jąc się ze szpry­cha­mi pod tira, któ­ry ma zawsze pierw­szeń­stwo pod­czas skrę­ca­nia z lewe­go na pra­wy, jeśli jest zare­je­stro­wa­ny w kra­ju prze­strze­ga­ją­cym wol­no­ści sło­wa, wia­ry i posłu­szeń­stwa, wobec ogól­nie sza­no­wa­nych praw i obo­wiąz­ków sza­re­go, prze­są­czo­ne­go meta­fi­zycz­ną głę­bią oby­wa­te­la. Rozu­miesz, czy mam jesz­cze dokład­niej, w spo­sób bar­dziej zaawan­so­wa­ny, a mniej przej­rzy­sty? Nie, nie musiał. To była zwy­kła, pod­ręcz­ni­ko­wa kse­no. Przej­rzy­sta jak muszy­nian­ka. Przy­ka­mu­flo­wa­ny nacjo w połą­cze­niu z Kamień­cem Podol­skim i kato­wa­niem psa w oba­wie przed wście­kli­zną… Ja mam płeć i ty masz płeć. Woda tak­że ma płeć. Gno­sty­cy od pary­te­tów, mor­der­cy słonia/żubra/bażanta. Więc powró­ci­li­śmy do spraw zasad­ni­czych. One more time – zro­bił się kom­plet­nie (nie­bez­piecz­nie) zie­lo­ny na twa­rzy, gdy go nie­zbyt ser­decz­nie poin­for­mo­wa­łem, ile takie „pokry­cie duń­skie­go dachu strze­chą” (w prze­licz­ni­ku) kosz­tu­je… I zno­wu hajs! Włą­czył pośpiesz­nie odbior­nik. Wylu­zo­wał na chwi­lę z ser­se­niem i pedry­la­mi od mul­ti-kul­ti pro­pa­gu­ją­cy­mi zatru­te chi­li, któ­rych powin­no się szyb­ko wyka­stro­wać z powo­du efek­tu cie­plar­nia­ne­go pla­ne­ty (co spodo­wo­wa­ło­by zresz­tą mniej­szy przy­rost natu­ral­ny w miej­sco­wo­ściach pod Toru­niem i Kut­nem). Wiesz, ile kosz­tu­je zaim­pre­gno­wa­na prze­ciw­o­gnio­wo trzci­na, jakie są kosz­ta wraz z robo­ci­zną? Wiąz­ki nie mogą mieć wil­got­no­ści powy­żej 10%. Na peł­nym desko­wa­niu. Dla naj­bo­gat­szych wydaw­ców i pro­du­cen­tów fil­mo­wych. Zauwa­ży­łem, że zamiast piwa ner­wo­wo zamó­wił set­kę. To jest komu­ni­stycz­na (i zaraz popra­wił), to zna­czy kapi­ta­li­stycz­na, typo­wa pro­pa­gan­da! Sło­ma na peł­nym desko­wa­niu! Iwo­na jest kobie­tą, posia­da prze­cież męską intu­icję, a Iwon zasu­wał kie­dyś na wyso­ko­ściach, zanim spadł i zajął się twór­czo­ścią wojacz­ko­po­dob­ną. Taką siecz­kę z mózgu robi wam wła­śnie neo­li­be­ra­lizm i zatra­ta pod­sta­wo­wych war­to­ści. Wię­cej się już nie ode­zwał, prze­chy­lił, co miał do wypi­cia i zwiał na naj­bliż­szy przy­sta­nek auto­bu­su 522. Sezon much („takich co lubią gów­no”) już lada chwi­la. Powró­ci­łem grzecz­nie na mój czy­sty etnicz­nie Dol­ny Moko­tów, gdzie przy­wi­tał mnie napis: „Chwa­ła boha­te­rom! Pier­do­lić Cra­co­vię i Żydów”.

Cie­ka­we, w jakim wie­ku mogą być Iwo­na & Iwon? Jacek Mal­czew­ska, Józef z Józe­fą, współ­pra­cow­nik jed­ne­go z zasłu­żo­nych, ambit­nych pism lite­rac­kich? Oka­zu­je się, że wszy­scy oni są w wie­ku dowol­nym. Zero gene­ra­cyj­nych róż­nic. Zie­mia jest prze­cież pła­ska. Mają po 20–30-40–50-60–70-80 albo 117 lat. Są kobie­ta­mi i męż­czy­zna­mi. Posia­da­ją dobrze lub umiar­ko­wa­nie roz­bu­do­wa­ne narzą­dy. Nie­któ­rzy z nich jed­no­cze­śnie męskie i żeń­skie. Tutaj nie ma to żad­ne­go zna­cze­nia. Samo­pyl­ność. Zapłod­nie­nie krzy­żo­we. Pozy­cja od tyłu. Przy­kry­wa­nie twa­rzy gaze­tą. Funk­cjo­nu­ją w związ­kach tra­dy­cyj­nych, bądź mniej tra­dy­cyj­nych. Polia­mo­ria. Wale­nie głów­ką w posadz­kę świą­ty­ni. Queer. Simo­ne de Beau­vo­ir, Jean-Paul Sar­tre & Bian­ca Lam­blin. Iwo­na­iwon z Iwo­nem. Dowol­ne kon­fi­gu­ra­cje. Ich rodzi­ce hodo­wa­li sto­krot­ki, sie­dzie­li za mal­wer­sa­cje w fabry­ce uszcze­lek, zaj­mo­wa­li się zawo­do­wo ana­li­zą Szek­spi­ra meto­dą udu­pia­nia Jana (sor­ry, Miko­ła­ja!) Reja, byli zamoż­ni i wykształ­ce­ni albo też impro­wi­zo­wa­li, żeby zaro­bić na mle­ko pocho­dzą­ce z nie­zna­nych nam zwierząt/motyli. Pocho­dze­nie chłop­skie lub inte­li­genc­kie. Lenin/Gandhi. Sąsiad Brzę­czysz­czy­kie­wicz. Wia­ra w chiń­ski tao­izm, w ate­izm, w baran­ka, któ­ry gła­dzi grze­chy świa­ta. Sta­ty­stycz­nie zapew­ne prze­wa­ga zja­da­czy kar­pia nad jam­ba­layą lub gum­bo. Golon­ki nadzie­wa­nej sma­żo­ną cuki­nią, żeby wyglą­da­ło na ela­sty­kę świa­to­po­glą­do­wą. Minió­wy albo bere­ty z kieł­ba­ską. Hawań­skie cyga­ra. Hasz palo­ny ze szkla­nych fifek. Rza­dziej, wsy­py­wa­ny na srebr­ne, wedlow­skie lot­ni­sko brałn. Twór­cy zaan­ga­żo­wa­ni i kon­ser­wa­tyw­ni. „Lud pra­cu­ją­cy sto­li­cy”. Albo mało­mów­ni ludzie natu­ry, eko. Łow­cy suma i wiel­bi­cie­le sztucz­nych pier­si, wspa­nia­łej Bran­di Love. Zakon­ni­ce z cha­ry­zmą i bez przy­śpie­sze­nia. Jacek Mal­czew­ska. WSZYSCY!

Moi dro­dzy para­fia­nie, agi­ta­to­rzy & zahar­to­wa­ni w pod­sto­li­ko­wych igrasz­kach pogrom­cy ordy – mam nadzie­ję, że dowie­dzie­li­ście się więc już wszyst­kie­go na temat A. Jor­na i Hen­nin­ga Lar­se­na. Kier­ke­ga­ard przy­bi­je wam w kotle piąt­kę. Niels Bohr zapro­si w podróż do rów­no­le­głych, kwan­to­wych świa­tów… Zna­cie cenę bro­wa­ru w Tivo­li, nie potur­bu­je was nigdy czar­ny, prze­klę­ty rower i w noc świę­to­jań­ską pod­ło­ży­cie ogień pod duń­skie strze­chy z barasz­ku­ją­cym tam do opo­ru ser­se­niem. Nie gro­zi wam zatru­cie Tubor­giem (odbi­je­cie to sobie na fir­mo­wych zlo­tach Żubra­mi). A może nawet przy­je­dzie­cie refor­mo­wać reli­gię, to zna­czy mul­ti-kul­ti, poezję, zało­ży­cie fir­my pro­mu­ją­ce wskrze­sze­nie mamu­ta (musie­li­by­ście tyl­ko wejść w jakieś roz­sąd­ne ukła­dy z moskiew­ski­mi mędr­ca­mi od wysy­ła­nia mał­pia­tek na księ­życ). Świat na was cze­ka, w zasa­dzie nie może się już docze­kać! Czy to wszyst­ko doty­czy Nepa­lu? Czy to histo­ria praw­dzi­wa? Tak. Doty­czy bar­dzo sta­re­go wier­sza „Auto­no­mia”, zapi­su o TAM i TUTAJ. Doty­czy bażan­tów, zako­nu teu­toń­skie­go i Jac­ka Mal­czew­skiej. Z pew­no­ścią doty­czy Iwo­ny z Iwo­nem za 547 + zwrot kosz­tów podró­ży. 547 jest tu oczy­wi­ście zapo­da­niem wyłącz­nie umow­nym. Pro­por­cje są wia­do­me. Iwo­na x 1, nato­miast Iwon ze zwięk­szo­ną repre­zen­ta­cją w sej­mie, czy­li klo­ny (klo­ny klo­nów) na mów­ni­cach, pod­czas wie­czor­ków przy mikro­fo­nie. Iwo­no­iwon musi lawi­ro­wać, w zależ­no­ści od upodo­bań kuli­nar­nych orga­ni­za­to­rów festy­nu, wydaw­ców & pra­co­daw­ców. A nawet, jeśli zga­szą już te swo­je mizer­ne, wyma­rzo­ne 547 + zwrot kosz­tów podró­ży na czy­sto (po odli­cze­niu podat­ku), to zazwy­czaj i tak docho­dzi do oczy­wi­ste­go cią­gu dal­sze­go, czy­li wal­ki na widel­ce zatru­te kura­rą. Np.:

1.

- Dasz mi 15 na faj­ki, gdyż muszę z mojej dział­ki kupić sio­strze raj­tu­zy?
– Myślisz fra­je­rze, że jecha­łam tu 500 km brud­nym pocią­giem, czy­tać poezję, po co, żebyś mi teraz prze­pi­jał hono­ra­rium?
– W takim razie 20, żeby była okrą­gła sum­ka.
– Wiesz, jakie są teraz staw­ki za loda?
– Ale to ja znam gościa, któ­ry zna gościa. Dzia­ła­my w teamie. Już o tym zapo­mnia­łaś? A two­je wier­sze są nic nie war­te. Ścią­gnę­li cie­bie, żebym nie obma­cy­wał kla­sy­ka. To zna­czy jego obec­ne­go towa­ru.
– Więc to jakaś reli­gij­na impre­za?
– Ktoś za tym stoi, nawet jak mu regu­lar­nie nie stoi. Wyska­kuj z kasy, zamiast uda­wać cno­tę.

2.

- Kop­snij 50, bo z liry­ki nie star­czy mi nawet na tani biu­sto­nosz.
– Ale jak im dziś nie posta­wię, nie będzie nomi­na­cji i szan­sy na publi­ka­cję, muszę prze­pu­ścić 100, żeby zain­we­sto­wać w przy­szłość.
– Ty poła­mań­cu, nie­udacz­ni­ku i krót­ko­wi­dzu! Roz­pusz­czę plot­kę, że mnie wali­łeś bez wzwo­du. Cały fejs się tym zacie­ka­wi.
– Gdy­by nie ja, nigdy w życiu nie zro­bi­ła­byś licen­cja­tu. Nie mówiąc już o III miej­scu, o któ­re wła­śnie toczy się cała bata­lia. Pocią­ga­ją za sznur­ki ludzie, któ­rzy lubią zapach moje­go dez­odo­ran­tu.
– A chuj z licen­cja­tem. Od dzi­siaj daję ci za mini­mum 80 + flasz­ka wina. A jak coś przy­pad­kiem przy­brą­chasz, ogło­szę, że jesteś sek­si­stą i że dobie­ra­łeś się do jam­ni­ków ciot­ki. Ja tu wal­czę o II, a nie o jakieś tam III, debil­ku…

3.

- Masz tak dobre ser­ce, deli­kat­ną skó­rę i sub­tel­nie ope­ru­jesz meta­fo­ra­mi. Kto powie­dział, że kobie­ty piszą do dupy? Bez kobiet nie było­by na świe­cie bękar­tów, to zna­czy „Pana Tade­usza” i „Tre­nów”. Mogła­byś się dorzu­cić na kawę?
– A ty znasz się na pusz­cza­niu lataw­ców, nigdy w życiu nie spo­tka­łam jesz­cze poety, któ­ry potra­fił­by w tak prze­my­śla­ny spo­sób wypo­wia­dać się na temat ste­row­ców i kółek zęba­tych w zegar­ku naszej hote­lo­wej sprzą­tacz­ki. Od kie­dy zaczą­łeś pić kawę?
– Cho­dzi o taką z mle­kiem. Dobrze wiesz, że nie jestem macho, jak ci wszy­scy pozo­sta­li cwa­nia­cy. 60? Nawet 58 by mnie moc­no pod­ra­to­wa­ło.
– Może­my doko­nać małej pod­mian­ki. Ja tobie 58, a ty mi wydasz 250. Pokry­je to kosz­ta całej tej bła­ze­na­dy. Nie zgry­waj tu marzy­cie­la. Mic­kie­wicz jeb­nął­by cie­bie od razu z kopy­ta. Ten wyjazd to dla mnie robo­ta, taka sama jak każ­da inna.
– Dokład­nie! Muszę sobie porząd­nie poru­chać. Skoń­czysz i tak na Cam­den, ze ście­rą przy garach. Ode­chce ci się wte­dy szczy­to­wa­nia na szczy­cie, ponad fio­le­to­wy­mi wino­gro­na­mi, wysma­ro­wa­ny­mi szczy­na­mi bąków.

4.

- Pier­do­lo­ny męski szo­wi­nizm. Wystar­czy zdjąć gacie, a wte­dy od razu awan­su­jesz w hie­rar­chii. Dobrze widzia­łam, jak się na mój widok śli­ni­li. I jak tu nie zostać les­bą? Albo przy­je­chać na wóz­ku, może wte­dy, któ­ryś dzia­dy­ga by się w koń­cu zli­to­wał, wrzu­cił jakieś drob­ne do pusz­ki?
– Będę tam w nocy na nie­ofi­cjal­nym zamknię­ciu impre­zy. Myślisz, że zga­dzam się z ich wer­dyk­ta­mi? I jak tu nie zostać gejem… Choć w sumie, muszę ci przy­znać, wie­lo­krot­nie bywa­łem już gejem. U nich tak­że wewnętrz­ne podzia­ły i dys­kry­mi­na­cja. Pała­co­we pod­cho­dy non stop. Mała zrzut­ka? Kupił­bym kil­ka ana­li­tycz­nych arcy­dzieł juro­rów.
– Zrzut­kę to się robi na join­ta. Bujaj się nacią­ga­czu…
– Nie jesteś wca­le kobie­tą. Masz w ser­cu fiu­ta.
– Mam w ser­cu wątro­bę. Dla­te­go możesz się jesz­cze ona­ni­zo­wać, jak pod­cie­ram się w tym dwu­gwiazd­ko­wym, gów­nia­nym kiblu.

5.

- Muszę koniecz­nie odre­ago­wać. Pój­dzie­my się cze­goś napić?
– Cze­mu nie. Ja sta­wiam.
– Na to się nigdy nie zgo­dzę. To facet powi­nien sta­wiać kobie­cie. Jak zare­ago­wa­li­by ludzie przy sąsied­nich sto­li­kach, gdy­by zoba­czy­li, że pła­ci za mnie dziew­czy­na? Wezwa­li­by z miej­sca poli­cję albo anty­ter­ro­ry­stów.
– Prze­cież upra­wia­my liry­kę. Myśla­łam, że arty­ści potra­fią być mniej sza­blo­no­wi? OK, jak chcesz. Więc naj­le­piej zrób­my po skan­dy­naw­sku. Każ­dy zapła­ci za sie­bie.
– Zwa­rio­wa­łaś? Tyl­ko nie po skan­dy­naw­sku! Chy­ba zapo­mnia­łaś o ochot­ni­kach z SS Wiking? Zgo­da. For­sa pie­cho­tą nie cho­dzi. Dasz mi 200, ale cicha­czem, zanim dotrze­my do knaj­py.

Czy jest w tym ukła­dzie jakie­kol­wiek „wyj­ście w sytu­acji bez wyj­ścia”? Prze­cież nawet jak ostat­ni zga­si świa­tło i głu­paw­kę prze­nie­sie­my na Gobi, to tam tak­że po chwi­li zacznie się bigos, narze­ka­nie na pustyn­ne­go (kusze­nie) jasz­czu­ra, rzu­ca­nie kamie­niem w nie­wi­dzial­nych inno­wier­ców. Zno­wu poja­wi się ston­ka z fana­tycz­nym musli­mem na cze­le, duń­ska strze­cha, 5 Dywi­zja Pan­cer­na, agen­ci zwie­lo­krot­nie­ni, poezja zaan­ga­żo­wa­na, kobie­ty z wąsa­mi i „męż­czyź­ni, któ­rzy wie­dzą wszyst­ko”. Spad­nie nam z nie­ba samo­lot z gene­ra­ła­mi… Jak zadzia­łać, żeby się wiecz­nie nie chla­stać i unik­nąć losu p. Woło­dy­jow­skie­go? Iwo­na­iwon to oczy­wi­ście puz­zle, nasze słyn­ne „naczy­nia połą­czo­ne”. Osob­nik odkle­ja wąsy, osob­nik przy­kle­ja wąsy, osob­nik łysie­je, osob­nik dosta­je nagle zaro­stu – tam, gdzie nie życzy sobie jego prze­wraż­li­wio­ny spo­wied­nik. Ktoś lubi mor­skie glo­ny i mał­że, a inny zasu­wa w pogo­ni za hima­laj­ski­mi tro­pa­mi pin­gwi­na, licząc na prze­ło­mo­we odkry­cie yeti. Lewi­ta­cja, kopalnia/azbest, Dan­te i Ewa Demar­czyk. Poezja bie­siad­na. Golem… Grom­ni­ca. OK! Ale „rób tak, żeby nie było dzie­ci”. Bez wkła­da­nia butel­ki do… Na przy­kład do pojem­ni­ka prze­zna­czo­ne­go na nie­po­trzeb­ne wyro­by papier­ni­cze, czy­li tzw. maku­la­tu­rę. Korzy­sta­jąc z tego, że nikt mnie tu nie nagry­wa, „PORA NA TELESFORA”: Zaob­ser­wuj­my chwi­lo­we „prze­trzeź­wie­nie” (nie­ko­niecz­nie z powo­du kak­tu­sa czy koki), coś w sty­lu zna­nych okrzy­ków jesz­cze z epo­ki kamie­nia łupa­ne­go: „obudź się, obudź się, pora się obu­dzić” albo „jest potrzeb­na ducho­wa rewo­lu­cja”. Iwo­na odkry­wa „nagle” na swo­jej kon­ty­nen­tal­nej wyspie inną Iwo­nę, nawet do niej jakoś podob­ną (może tyl­ko z paznok­ciem w kolo­rze blue, zamiast kla­sycz­nej odmia­ny czer­wie­ni lub czer­ni), a Iwon spo­ty­ka „znie­nac­ka” dobrze mu chy­ba zna­ne­go z widze­nia, lek­ko przy­gar­bio­ne­go, o wie­le młod­sze­go, czy­li star­sze­go od nie­go o 10–50 sezo­nów Iwo­na. A może wszy­scy są nawet rówie­śni­ka­mi? Intro jak fran­cisz­kań­ska baj­ka (Cor­tez kochał prze­cież pota­jem­nie Pana Mon­te­zu­mę, a Pan Mon­te­zu­ma kochał prze­cież pota­jem­nie Cor­te­za). I co z tego wyni­kło?

MAKE LOVE, NOT WAR 1:

- I co mi masz do powie­dze­nia, ty kicho ziem­nia­cza­na, Mat­ko Polko, Mohe­rze bez­na­dziej­ny, któ­ry kom­pro­mi­tu­je płeć pięk­ną i pośred­nio nisz­czy moje ulot­ne poet­ki zaan­ga­żo­wa­ne?
– Jestem ci tyl­ko nie­zmier­nie wdzięcz­na! Dozgon­nie wdzięcz­na. Wzmac­niasz nasze kół­ko różań­co­we, fre­kwen­cja rośnie po każ­dym two­im wystą­pie­niu…
– A nie czu­jesz, że poświę­cam się rów­nież dla cie­bie?
– Tak, zupeł­nie jak Róża Luk­sem­burg. Wyobraź sobie, że o niej sły­sza­łam. Albo jak Maria Mag­da­le­na. Jak zba­wi­ciel, choć on był prze­cież męż­czy­zną. A wła­ści­wie to chy­ba nie był, bowiem kró­le­stwo jego nie z tego świa­ta…
– Nie pieprz mi tych far­ma­zo­nów. Przyjdź za to na spo­tka­nie z dziew­czy­ną, któ­ra obcię­ła wła­śnie dwóm gościom jaj­ca, zro­bi­ła z tego potem eko­lo­gicz­ny poemat, pod­sta­wi­ła oczy­wi­ście meta­fo­rycz­nie kró­li­ki, żeby nie było przy­pad­kiem kło­po­tów z wła­dzą.
– My lubi­my pasz­tet z zającz­ków, mimo że to są bra­cia mniej­si.
– To prze­staw się wresz­cie na bakła­ża­ny. I jakie „my”?
– Ja i mój sta­ry, dzię­ki któ­re­mu szyb­ciej dosta­łam ren­tę. Nie­do­wład spa­stycz­ny. Dla­te­go korzy­stam obec­nie z życia. Modli­my się trzy razy w tygo­dniu. Faj­ne z nas bab­ki, może byś kie­dyś wpa­dła?
– A w jakim, za prze­pro­sze­niem, celu? Zaba­wia­cie się tam może świecz­ka­mi, zamiast wyjść na uli­ce? Musi­my wyjść na uli­ce, czy ty nicze­go nie widzisz? Nie­dłu­go wpro­wa­dzą nam zakaz uży­wa­nia tam­po­nów!
– Masz rację. Wychodź jak naj­czę­ściej, a jesz­cze naj­le­piej z czer­wo­nym sztan­da­rem. I koniecz­nie musisz pod­pa­lić kukieł­kę. W sumie nie ma zna­cze­nia, czy ktoś ze sta­rej admi­ni­stra­cji Busha, Żyd, czy jakiś inny, tłu­sty pur­pu­rat. Kukieł­ka zawsze dzia­ła na wyobraź­nię.
– My się taki­mi bzde­ta­mi nie zaj­mu­je­my. Pary­te­ty! Pra­sa też zdo­mi­no­wa­na przez chło­pów. Podob­nie jak poli­ty­ka. Cho­dzi o eman­cy­pa­cję, o to, żebyś przy­pad­kiem nie utra­ci­ła kolej­nych zębów.
– „My”?
– My, czy­li kobie­ty, dur­na pało. Chy­ba fak­tycz­nie będę musia­ła wpaść do was z pakie­tem bro­szu­rek o pra­wie do odma­wia­nia sek­su, kie­dy się mie­siącz­ku­je…
– Zaczy­nam dosko­na­le rozu­mieć. Ty napi­szesz do gazet o pary­te­tach, powio­słu­jesz fla­ga­mi z sier­pem i roz­pro­wa­dzisz wśród moich poboż­nych matek tomik o kastra­cji kró­li­ka. Po czymś takim trze­ba się będzie do póź­na w nocy spo­wia­dać, coraz inten­syw­niej udzie­lać księ­żom. Potem pod­ju­dzi­my też swo­je córy i wnucz­ki. Precz z komu­ną! Wzmoc­ni się dodat­ko­wo ilość kobiet w koście­le. Powol­ne, kobie­ce przej­mo­wa­nie kon­tro­li nad dusza­mi tego moral­nie zwi­chro­wa­ne­go naro­du…
– Nie odwra­caj kró­li­ka, to zna­czy kota, ogo­nem. Cho­dzi o nowo­cze­sność. O two­ją i moją god­ność. O kon­fron­ta­cję z prze­śla­du­ją­cym nas od zara­nia dzie­jów patriar­cha­tem. Będę szczę­śli­wa jak zło­wię u cie­bie choć jed­ną zagu­bio­ną owiecz­kę.
– A ja czy­ta­łam Mar­twe dusze. Zaczy­na mi się podo­bać two­ja nomen­kla­tu­ra. Masz takie pięk­ne kora­le… To może się poca­łuj­my?
– Z języ­kiem czy bez?
– Wola­ła­bym tak nor­mal­nie, czy­li z języ­kiem, ale nie wiem, czy wypa­da kobie­cie z kobie­tą…
– Nie bądź głu­pia! Zazwy­czaj liżę się tyl­ko z faga­sa­mi na sta­no­wi­skach, ale dla cie­bie zro­bię wyją­tek… Dla­te­go, że jesteś wystra­szo­ną, zdo­mi­no­wa­ną przez bru­tal­ne­go sam­ca cipecz­ką. Wypa­da, czy nie wypa­da! Bez­sen­sow­ny dyle­mat. Kom­plet­ne drob­no­miesz­czań­stwo…
– To sma­ko­wa­ło o nie­bo lepiej niż pasz­tet z zającz­ków.

MAKE LOVE, NOT WAR 2:

- Czy my się przy­pad­kiem już kie­dyś nie spo­tka­li­śmy? Cho­ciaż nie, to nie­moż­li­we. Osta­tecz­nie zaj­mu­ję się poezją bada­ją­cą zna­cze­nie mró­wek w intry­gach reli­gij­nych i poli­tycz­nych.
– Ja tam czy­tać ani pisać nie potra­fię, ale jak przy­pier­do­lę…
– No wła­śnie! Wybu­chy aktyw­no­ści prze­ci­na­ją­ce okre­sy nie­ak­tyw­no­ści…
– Garo­wa­łem za pobi­cie kobi­ty.
– „Zda­rze­nia zle­wa­ją się w coś w rodza­ju mitycz­ne­go hory­zon­tu…”, kto to napi­sał? Za dużo bio­rę ostat­nio na bar­ki. Kur­wa, kto to napi­sał?
– Kur­wa, że co?
– W koń­cu się ten tro­glo­dy­ta ode­zwał.
– Garo­wa­łem za pobi­cie kobi­ty. Zważ nale­śnik, z kim balu­jesz…
– Nie, nie, nie i jesz­cze raz nie! Na folk­lor nie damy się zła­pać. To było poza tym: „Zważ her­bat­nik, w czym się maczasz”. Ale, jaki to region nasze­go boga­te­go w rudę mie­dzi obsza­ru?
– Ale jak przy­pier­do­lę…
– Oczy­wi­ście! Spo­łecz­nie zde­fi­nio­wa­na, struk­tu­ral­na odle­głość… Łącze­nie gałę­zi drze­wa gene­alo­gicz­ne­go w mia­rę cofa­nia się do mro­wi­ska…
– Na drze­wie to powie­sił się kie­dyś mój stry­jek.
– Jed­ność. Męskość. Poezja! Takie spo­tka­nia dzia­ła­ją na mnie sty­mu­lu­ją­co! Żad­na sami­ca nie potra­fi­ła­by komu­ni­ko­wać się w podob­nie filo­zo­ficz­ny, lapi­dar­ny spo­sób.
– Masz pan coś na coś pod to spo­tka­nie?
– Coś w rodza­ju mitycz­ne­go hory­zon­tu? Kur­wa, może to ja wymy­śli­łem?
– Kur­wa i kur­wa… Pią­ta­ka albo przy­naj­mniej trzy zło­te.
– Zda­je mi się, że odna­la­złem zagu­bio­ne ogni­wo. Sens poezji pole­ga wyłącz­nie na łącze­niu gałę­zi drze­wa gene­alo­gicz­ne­go w mia­rę cofa­nia się do mro­wi­ska…
– Pod drze­wem moż­na się napić…
– Jed­ność. Męskość. Poezja!
– I poru­chać.
– Żad­na sami­ca nie potra­fi­ła­by komu­ni­ko­wać się w podob­nie filo­zo­ficz­ny, lapi­dar­ny spo­sób.
– Filo­zo­ficz­nie… to ja mogę cie­bie. W dupę. Dawaj pią­ta­ka i zjeż­dżaj, zanim się nie skon­cen­tru­ję…
– Tak, oczy­wi­ście. Pro­szę, mam rów­no 10. Resz­ty nie trze­ba wyda­wać. Szczęść boże! Spo­łecz­nie zde­fi­nio­wa­na, struk­tu­ral­na odle­głość…
– Pożal się boże… Że też takie fra­jer­stwo nadal się krę­ci po świe­cie. Ale dał 10. Co on tam wła­ści­wie nawi­jał? Jed­ność, męskość, rucha­nie?

I na tym koń­czy się nasz „Teles­for”. W przy­pad­ku Iwo­na nie­zbyt może ide­ali­stycz­nie. Ale osta­tecz­nie (pró­ba myśle­nia mniej roba­czy­we­go) ssa­ki się nie zagry­zły. Spra­wę zała­twił (jak zwy­kle) bank­not. Pie­niądz rzą­dzi świa­tem! Czy bar­dziej „spra­wie­dli­wy podział dóbr” (bank­not poety był być może b. cięż­ko „wyszar­pa­nym” bank­no­tem, bie­da ma róż­ne obli­cza) zneu­tra­li­zo­wał­by kon­flikt wokół 5 Dywi­zji Pan­cer­nej, zła­go­dził fan­ta­zje nie­do­pi­te­go ojca naro­du, przy­czy­nił do nakie­ro­wa­nia poezji zaan­ga­żo­wa­nej na „spra­wy zwią­za­ne z łącze­niem gałę­zi drze­wa gene­alo­gicz­ne­go w mia­rę cofa­nia się do mro­wi­ska”? Raczej nie. Prze­cież taką masz teraz funk­cję – napi­szesz do gazet o pary­te­tach i roz­pro­wa­dzisz wśród poboż­nych matek tomik o kastra­cji kró­li­ka. Potem i tak roz­my­dlisz się w „wiel­kim błę­ki­cie”… To tyl­ko chwi­lo­we wybu­chy aktyw­no­ści prze­ci­na­ją­ce okre­sy nie­ak­tyw­no­ści. Spo­łecz­nie zde­fi­nio­wa­na, struk­tu­ral­na odle­głość… Ale podró­że kształ­cą. Nie muszą powo­do­wać wyłącz­nie mania­kal­nej depre­sji. Zawsze war­to – to prze­cież wiesz! – z tymi bakła­ża­na­mi.

PS.

I jesz­cze na koniec mini-akcent z nasze­go uko­cha­ne­go fron­tu „ani­mals”. Jakiś czas temu mia­łem na blo­gu Wojt­ka Wil­czy­ka „hiper­re­alizm” szyb­ką, spon­ta­nicz­ną wymia­nę „info” dot. zwie­rząt, szwedz­kiej kieł­ba­sy z czer­wo­ną skór­ką, a tak­że (fina­ło­wo) brał­na (czy­li brown sugar). Zapo­da­łem tam pew­ną rzecz, tutaj przy­to­czę w lek­ko zmo­dy­fi­ko­wa­nej for­mie: „Par­ki bez­kr­wa­we­go safa­ri w Afry­ce! W ostat­nich latach wła­śnie na ich tere­nach kłu­sow­ni­cy wybi­li naj­więk­szą ilość ssa­ków, nie tyl­ko tych zagro­żo­nych wygi­nię­ciem. Zaczę­ły więc powsta­wać tzw. pry­wat­ne rezer­wa­ty (naj­wię­cej z nich w RPA). I oka­za­ło się, że w prze­cią­gu ostat­nich kil­ku lat znacz­nie zwięk­szo­no popu­la­cję sło­ni, noso­roż­ców, lwów etc. Funk­cjo­nu­ją one na dość mało „roman­tycz­nej”, czy popraw­nej poli­tycz­nie zasa­dzie. Mają po zęby uzbro­jo­ny per­so­nel ochron­ny, ide­al­nie wypo­sa­żo­ny w nowo­cze­sne urzą­dze­nia elek­tro­nicz­ne, któ­re z łatwo­ścią namie­rza­ją kłu­sow­ni­ków. Kon­tak­tu­jąc się z tymi rezer­wa­ta­mi, moż­na zamó­wić polo­wa­nie na dowol­ne­go ssa­ka, nawet takie­go z listy zagro­żo­nych. Ceny w zależ­no­ści od gatun­ku: 10.000 – 100.000 USD. I panowie/panie z Man­hat­ta­nu mogą sobie strze­lać, ile chcą, do opo­ru. Dzię­ki jed­ne­mu zabi­te­mu zwie­rzę­ciu, uda­je się pod­ho­do­wać trzy następ­ne. Rezul­tat jest kon­kret­ny – tyl­ko tam będą mogły prze­trwać uni­kal­ne gatun­ki… Więc posta­wa spon­ta­nicz­na albo wyra­cho­wa­na. Sztan­da­ry lub kal­ku­la­cje. Deba­ta jest zakrę­co­na, bo ludzie są poje­ba­mi i widocz­nie nale­ży dzia­łać tyl­ko w ten spo­sób, who knows?”.