13/05/19

Jak (nie) zostałem kolaborantem

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Gdzieś tam docierały do mnie jakieś głosy, że ma być nowe pismo literackie, że nazywa się „Napis”, że jego redaktorem naczelnym został dość kontrowersyjny i potężnie konserwatywny literaturoznawca, pasjonat Zbigniewa Herberta, Józef Maria Ruszar (to mnie zrazu najmocniej zajęło, bo Ruszara znam – tak jakby – skądinąd, co jednakowoż jest moją sprawą prywatną), że periodyk będzie dotowany przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego i że publikowanie tutaj będzie sowicie wynagradzane. Ale – podpowiadały mi te same głosy z Facebookowego offu – te pieniądze od „Napisu” będą paskarsko opodatkowane środowiskowym ostracyzmem. Bo – jak to najcelniej streścił błyskawicznie stworzony greps – kto w „Napisie”, ten za PiS-em; współtworzysz „Napis” – to tak, jakbyś „na-PiS” głosował.

Dość szybko ten cały „Napis” wpadł mi – za pośrednictwem mojej szkolnej biblioteki – w ręce. Przekartkowałem – i cokolwiek się zadumałem.

Po pierwsze i – z punktu widzenia tego, co chciałbym tu napisać – mniej ważne: zaskoczyła mnie niebywała anachroniczność periodyku, którego szata graficzna i pewna, by tak rzec, edytorska estetyka przywodzi na myśl heroiczne czasy „Kresów”, „Twórczości” bądź „Odry”. Jak – zachodziłem (i dalej zachodzę) w głowę – taka ramota ma się wywiązać z szalenie ambitnego założenia programowego, jakim jest szeroka, pozabranżowa i pozaśrodowiskowa promocja literatury (także wśród uczniów szkół ponadgimnazjalnych), powiązana z masową bez mała działalnością edukacyjną?

Po drugie, ważniejsze: zdumiał mnie srodze niebywały eklektyzm „Napisu”. Przyzwyczaiłem się jakoś, że pismo literackie powinno być (do pewnego przynajmniej stopnia) sprofilowane… Niedościgłym wzorem pozostaje tu oczywiście „Literatura na Świecie”, której każdy zeszyt jest w zasadzie monografią już to nurtu, już to pewnych zjawisk z określonej literatury narodowej, grupy artystycznej, miejsca, pojedynczego nazwiska etc.; ale może być też tak, że pismo orientuje się na pewne kody odczytania (na przykład społeczno-polityczne, jak „Ha!art”, „Wakat” czy „Mały Format”), albo w ogóle w jakikolwiek sposób próbuje zidiomatyzować swój profil na tle ogółu produkcji literackiej (mniej więcej półtorej-dwie dekady temu, kiedy papierowych periodyków branżowych było nieskończenie więcej, w „FA-arcie”, „Opcjach” czy „Studium” spotykało się niby te same nazwiska pisarzy i krytyków, ale przecież było – choćby tylko na prawach mglistej intuicji – jasne, że w każdym z tych pism chodzi o coś innego; a i dziś nie bez powodu mówi się przecież, że choćby wokół „KONTENTu” wytworzyło się coś na kształt osobnego „środowiska”, które kiedyś zapewne nazwano by „grupą”, „formacją”, czy nawet – o zgrozo! – „pokoleniem”). W „Napisie” tymczasem jakoś nieprzekonująco to wygląda… niby jest temat wiodący, czyli niepodległość, ale umówmy się, że w sezonie jubileuszu stulecia polskiej suwerenności kategorię tę wyegzorcyzmowano już na tak niezliczone sposoby, że przestała ona chyba cokolwiek oznaczać. A spis treści zawiera nazwiska tak bardzo do siebie nieprzystające, że bardziej już chyba nie można: od (najdelikatniej rzecz ujmując) estetycznie i światopoglądowo zachowawczych Janusza Węgiełka czy Stefana Türschmida do zdecydowanie progresywnych (w każdym znaczeniu) Bianki Rolando, Agaty Jabłońskiej i Małgorzaty Lebdy. Nawet zakładając, że pomysłodawcy czasopisma wyznają wiarę w nieusytuowaną w żadnej doraźności i lokalności kategorię „jakości literackiej”, trudno mi uwierzyć, że całość zawartości numeru w jednakowym stopniu spełnia kryteria owej „jakościowości”… Tu z pewnością jest coś do przemyślenia i zrobienia, inaczej ta nowa inicjatywa ugrzęźnie w nijakości (koherentnej z ową doskonale bezwyrazową szatą graficzną) – dostarczając wszystkiego po trochu, nie da niczego w stopniu kogokolwiek zadowalającym.

Niezależnie jednak od wszystkich tych wątpliwości, jedna myśl z całą pewności nie przyszła mi wówczas, przy przeglądaniu zerowego numeru „Napisu”, do głowy – że te i ci, którzy tu publikują i będą publikować, są kolaborantami.

Rychło jednak musiałem się jakoś z tym widmem kolaboracji zmierzyć. Bo złożyło się tak, że zadzwonił do mnie Dawid Mateusz (który w międzyczasie został sekretarzem redakcji pisma, które to z kolei pismo w dalszym międzyczasie przemianowało się na „Nowy Napis”) z propozycją publikacji w tym jakoby reżimowym organie. Po krótkim wahaniu (nie mającym wszakoż absolutnie charakteru rozterki etyczno-politycznej; po prostu musiałem przekalkulować, czy w zaproponowanym czasie będę w stanie sprostać powierzonemu mi krytycznoliterackiemu zadaniu) zgodziłem się – i w ten sposób zapewne dołączyłem do grona tych, których część środowiska będzie teraz traktować jako zaprzańców.

I naprawdę – nie czuję się z tym źle; a czemu – spróbuję wyjaśnić.

Sprawa pierwsza, najbardziej elementarna i (być może) najważniejsza: kiedy już napisałem zlecony tekst, przyszło mi zmierzyć się z wcale pokaźną ilością naniesionych nań poprawek i sugestii redakcyjnych. Na niektóre z nich zareagowałem w pierwszym odruchu bardzo emocjonalnie i dalece niechętnie – ale kiedy już emocje opadły, doszedłem do wniosku, że nie było się o co pieklić. Część proponowanych zmian wynikała z tego, że „Nowy Napis” ma mieć charakter bardziej popularyzatorski niż specjalistyczny – na ile więc mogłem, na tyle odchudziłem swój szkic z nadmiaru być może rzeczywiście mętnej literaturoznawczej nowomowy. Inne z kolei poprawki dotyczyły kwestii stylistycznych – a tu już w ogóle nie mam zwyczaju kruszyć kopii, po latach praktykowania metaliteratury znam doskonale wszystkie swoje słabości i dziwactwa, i zawsze bardzo ochoczo, bez cienia sentymentu się z nimi rozstaję. A wszystko to, co uznałem za zbyt głęboką ingerencję redaktora odpowiedzialnego w meritum mojego rozpoznania, pozwoliłem sobie rozpatrzyć zdecydowanie odmownie – i w tej właśnie formie (niewywołującej we mnie najlżejszego nawet poczucia, że zostałem ocenzurowany bądź przymuszony do wygłaszania sądów, których bym nie podzielał) mój tekst został przez redakcję „Nowego Napisu” zaakceptowany.

Jeśli więc kolaborację rozumieć w sensie radykalnym – czyli jako próbę dopasowania się do pewnego światopoglądowego dyskursu, jako czymkolwiek motywowaną zdradę własnych przekonań w imię konieczności spłacenia ideologicznego haraczu – to tutaj sumienie mam czyste jak poranna rosa na Roztoczu. Pozostaje jednak inny wymiar kolaboracji, znacznie bardziej niepochwytny i delikatny: czy przez sam fakt publikowania w periodyku będącym jedną z flagowych inicjatyw obecnej polityki kulturalnej PiS-owskiego ministerstwa nie kontrasygnuję działań opcji politycznej, od której jest mi astronomicznie daleko?

Nie.

A w gruntownym przemyśleniu tego, czemu jednak nie, pomogły mi dwa teksty: jeden z odcinków biBLiotecznego cyklu Artura Burszty, zatytułowany Inne podejście, oraz szkic Mai Staśko Napiszmy sobie rewolucję. „Napis” a sprawa polska, opublikowany w lutowym (tegorocznym rzecz jasna) numerze „Małego Formatu”.

Burszta pisze w sposób sobie właściwy (czyli obiektywistyczny, powściągliwy, syntetyzujący, pragmatyczny) i z mocno zarysowanego punktu widzenia (dyrektora wydawnictwa i głównego organizatora jednego z ważniejszych polskich festiwali literackich, ale też kogoś żywotnie – tyleż z poczucia misji, co we własnym zawodowym interesie – zaangażowanego w praktyczną promocję czytelnictwa). Tekst porusza w zasadzie wiele kwestii – nie tylko sprawę „Nowego Napisu”, ale też innych literackich inicjatyw podejmowanych przez obecną władzę na szczeblu państwowym: powołania do życia Instytutu Literatury oraz zapowiedzi organizacji Międzynarodowego Kongresu Literatury Polskiej. Burszta pisze w sposób być może nazbyt przyczynkarski, wycofując się na pozycję kogoś zadającego (ze wszech miar zasadne!) pytania i raczej unikając udzielania na te pytania odpowiedzi. Ale właśnie te zaniechania wydają mi się w Innym podejściu najcenniejsze – bo jeśli czegoś tu najmocniej brakuje (na szczęście!), to apriorycznego potępienia wszystkich tych inicjatyw – potępienia motywowanego tym, że wszystko, co PiS-owskie, jest z definicji złe.

Uzasadnienie tego, czemu właśnie tak, czemu jednak warto spojrzeć na Instytut, Kongres i „Nowy Napis” bez ideologicznego zacietrzewienia, może nie jest w szkicu szefa Biura Literackiego przesadnie dobitnie wyartykułowane – ale zostało dopowiedziane w e-mailowej dyskusji nad tym tekstem, jaką podjęliśmy w gronie pracowników i współpracowników Biura. Uzasadnienie to (kolektywne, nie sformułowane wyłącznie przez Artura) najlapidarniej można streścić następująco: politycy i partie przemijają, a instytucje (być może) pozostaną. Skoro zatem tymczasowi włodarze Polski – którym niejedno można zarzucić – planują powołać do życia struktury organizacyjne, które nadadzą jakikolwiek zauważalny rozmiar działaniom dotychczas nadmiernie rozproszonym (a przez to słabo zauważalnym), a przy okazji pojawia się (wreszcie!) szansa na to, by pisarki, pisarze i towarzyszące/towarzyszący im krytyczki i krytycy mogli za swoją pracę otrzymywać godziwe wynagrodzenie (o tym wątku szerzej za chwilę) – to może trzeba taką okoliczność wykorzystać? Warto może – trochę po partyzancku – struktury owe przejąć, wzmocnić, usprawnić, by przetrwać z nimi do czasów wymiany opcji rządzącej; a jeśli wówczas będą one mieć rację bytu, to kto wie, może następna władza uzna, że nie ma co zmieniać dobrego na lepsze? A jeśli tak, jeśli to, co tu piszę, nie jest wyrazem krańcowej dobroduszności, do bólu naiwnym myśleniem życzeniowym – to może nazwiska pojawiające się w spisie treści kolejnego numeru „Nowego Napisu” (choćby Anny Adamowicz, Moniki Glosowitz, Joanny Mueller, Wojciecha Brzoski, Dawida Kujawy, Zbigniewa Macheja, Łukasza Orbitowskiego, Adama Pluszki czy Jakuba Skurtysa) nie są manifestacją kolaboracyjnej hańby, a wprost przeciwnie: desantem na wrażym terenie? Łatwo powiedzieć, że oto PiS-owska polityka kulturalna przechwytuje literacką dykcję progresywną – ale przy wyzbyciu się choć odrobiny oszołomstwa można równie łatwo spróbować założyć, że jest na odwrót, że oto artystyczna guerilla podporządkowuje sobie ideowo obcą instytucję…

A skoro jeszcze o pragmatyzmie mowa: osobiście patrzę na „Nowy Napis” z innej jeszcze perspektywy – brutalnego, z ducha pozytywistycznego praktycyzmu nauczyciela. Bo załóżmy, że rada programowa „Nowego Napisu” faktycznie zrealizuje swoje założenia – i pismo trafi pod strzechy bibliotek szkół ponadgimnazjalnych; i załóżmy, że ktoś to faktycznie będzie czytał. Więc jeśli mam do wyboru sytuację, w której licealiści będą obcowali z twórczością Polkowskiego, Wencla, Rymkiewicza, Dakowicza albo Łysiaka – lub taką, gdy spotkają się z absolutnie niespreparowanymi pod obowiązujący dyskurs wierszami Asi Mueller i Ani Adamowicz, z krytyką literacką Glosowitz, Skurtysa i Kujawy, to wybieram to drugie. Naprawdę, ci czytelnicy nie będą stawiali sobie pytań o ścieżkę finansowania periodyku (to w ogóle sprawa dość śliska – owszem, możemy oburzać się, że pieniądze wyasygnowane na „Nowy Napis” zostały komuś zabrane, ale przecież jakoś nie słychać oskarżeń o kolaborację tych wszystkich, którzy publikują w innych centralnie dotowanych periodykach, którzy korzystają z wszelkich innych ministerialnych subsydiów, a to przecież te same pieniądze są!), będą obojętni wobec zadętych, nijak mających się do zawartości numeru deklaracji naczelnego – będą (o ironio!) obcowali ze zdecydowanie anty-PiS-owską narracją w PiS-owskim czasopiśmie.

Znacznie mocniejszy w tonie – w porównaniu ze szkicem Burszty – jest artykuł Mai Staśko. I jak to zwykle z wypowiedziami tej autorki bywa – prowokuje on do dyskusji, do sprzeciwu. Ale ja – choć często się ze Staśko nie zgadzam – tym razem podpisuję się pod ogromną większością rzeczy przez nią tu rozpoznanych. I pomimo tego, że nie potrafię ich wyrazić tak samo dobitnie (trudno zresztą się z Mają na dobitność licytować), będę je teraz powtarzał – ze swojego, odmiennego nieco punktu widzenia.

Sprawa pierwsza, najważniejsza, to głosy tych, którzy „kolaborujących” z nowym periodykiem oskarżają o to, że „zdradzili” (choć co właściwie „zdradzili”? swoje lewicowe – antyfaszystowskie, feministyczne, demokratyczne, emancypacyjne, równościowe – idee? a może właśnie utopijną literacką apolityczność, bezideowość?) zanęceni oferowanymi przez „Nowy Napis” gażami. Tutaj to, co pisze Staśko, jest aż nadto oczywiste i doprawdy: wstyd, że trzeba to komukolwiek (po raz enty) tłumaczyć. A rzecz wydaje się elementarna: jest praca – powinna być płaca; każde inne rozwiązanie, maskowanie wyzysku narracjami o etosie i misji, jest tym głębiej nienaturalne, im bardziej przedstawia się je jako naturalne i oczywiste.

Dodam więc od siebie: zajmuję się pisaniem o literaturze niemal od dwudziestu lat. Publikowałem w offowych studenckich efemerydach (takich jak „Nowy Wiek” czy „Megalopolis”) i w pismach z samego szczytu akademickiego prestiżu (w „Ruchu Literackim”, „Wielogłosie” czy w „Tekstach Drugich”). Załapałem się za periodyki, które ongiś ustawiały literackie hierarchie w Polsce („Kresy”, „Topos” czy „FA-art”), ale odhaczyłem się też na liście obecności w nowych, sieciowych przestrzeniach (w „Inter-”, „Fragile”, „KONTENcie” lub „Małym Formacie”). Oczywiście – były też kolejne strony firmowane przez Biuro Literackie („Tawerna”, „Przystań” i „biBLioteka”). Była jedna samodzielna książka i były rozprawy w tomach zbiorowych. Ogółem – coś koło sześćdziesięciu pozycji – tych najważniejszych. Robię to (czyli piszę o tym, co przeczytałem) po godzinach – kiedy już uporam się z pracą w szkole, wrócę z treningu, ugotuję obiad, zjem kolację z żoną, wykąpię i uśpię synów, ogarnę koło miliona zwykłych codziennych spraw; wtedy, po dziewiątej wieczorem, mogę pozwolić sobie na spędzenie godziny, czasem dwóch przed komputerem.

I dalej piszę najczęściej za darmo – to się przez te wszystkie lata nie zmieniło. Kiedyś było to dla mnie czymś oczywistym – bo wierzyło się, że krytyka literacka to misja, bo inteligencki etos szantażował koniecznością wspierania literatury, której nikt nie znał, bo nie wypadało żądać kasy od zaprzyjaźnionych redaktorów naczelnych, którzy sami nie mieli nic, a środków na czasopismo ledwo starczało im na pokrycie kosztów druku. Nieco później, kiedy właściwie cały mój czas, który mogłem poświęcić literaturze, pochłaniało bycie jednym z redaktorów Biura Literackiego, czułem się cholernie dumny, że za lwią część zamawianych tekstów (niestety, nie za wszystkie) mogę zaoferować honorarium – może niezbyt wysokie, może nazbyt usztywnione jeśli chodzi o sumę (co czasem prowadziło do sytuacji dla wszystkich zainteresowanych stron dyskomfortowych), ale konsekwentnie wypłacane. I kiedy potem, po rozstaniu z Biurem, znów zacząłem rozglądać się za miejscami do publikacji, z niejakim smutkiem odkryłem, że ląduję znów w tym samym miejscu, gdzie zaczynałem u schyłku studiów, że mam pisać w zamian za poczucie realizacji misji, za satysfakcję sprostania etosowi, w imię dobra literatury, dla (czyjego w sumie?) prestiżu.

I owszem, to wszystko są rzeczy ważne: kiedy mam napisać o nowych wierszach Bianki Rolando, Romka Honeta, Asi Mueller, Radka Wiśniewskiego, Waldka Jochera, Szymona Słomczyńskiego, o prozie Filipa Zawady – odczuwam imperatyw (różnorako motywowany), żeby to zrobić. Jasne: robię to też celem zaspokojenia własnej próżności, przetestowania swojej interpretacyjnej wyporności, wreszcie – pisanie po prostu sprawia mi przyjemność. I kiedy słyszę od kogoś, że nie będzie kasy, bo pismo działa w całości jako non-profitowe – nie strzelam focha; kiedy znajomy prosi mnie o poprowadzenie spotkania z poetą i mówi, że może dla mnie albo zorganizować zrzutę, albo postawić mi piwo – umawiam się na piwo, bo wiem, że wyjdzie taniej (głowę do alkoholu mam wszak coraz słabszą). Kiedy pewna redaktorka naczelna zaczyna mnie trochę ściemniać gładkimi formułami o tym, że niestety pieniędzy na tekst nie ma, ale przecież wszyscy powinniśmy się cieszyć, że robimy coś dobrego dla literatury – cóż, wtedy jest trochę gorzej, mam ochotę burknąć, żebyśmy sobie darowali gadki dla stażystów w korpo, ale przecież nie burczę i piszę, najlepiej jak potrafię.

Tak, to wszystko jest prawdą i na to się godzę – ale nie ma we mnie zgody na jedno: na uznawanie, że to jest w porządku, że tak być powinno. Bo nie powinno.

I to właściwie jest kolejna ważna dla mnie rzecz przewijająca się przez szkic Mai Staśko, może nawet ważniejsza od tej oczywistej (choć nie dla wszystkich) prawdy o konieczności płacenia za wykonaną pracę: konstatacja niewiarygodnego zabetonowania tego patologicznego układu. Mówiąc Gombrowiczem: polskie życie literackie znalazło się w sytuacji Syfona z Ferdydurke, który uznał, że pewna arbitralna, przemocą dorobiona gęba (tu: niepłacenie za teksty literackie i metaliterackie) jest autentyczną twarzą, twardą i nienaruszalną tożsamością.

W jednej z Facebookowych dyskusji toczonych wokół tekstu Staśko, głos zabrał Grzegorz Wróblewski, który stwierdził, że właściwie o co chodzi, przecież jemu w „brulionie” nikt nigdy za nic nie zapłacił. I przy całym moim bezmiernym szacunku dla autora Choroby Morgellonów, dla jego twórczości (zarówno pisarskiej, jak i malarskiej), muszę wyznać, że takie stawianie sprawy budzi mój żywiołowy sprzeciw. Bo mówimy o sytuacji sprzed ćwierćwiecza – a od tamtego czasu zmieniło się wszystko, średnia zasobność (a przynajmniej względna zdolność nabywcza) wzrosła w zasadzie we wszystkich grupach zawodowych, możność egzekwowania należnej kwoty u pracodawcy i prawnego piętnowania tegoż pracodawcy nieuczciwości są na nieporównanie wyższym niż niegdyś poziomie (co oczywiście nie oznacza poziomu obiektywnie zadowalającego); być może żyjemy w warunkach dzikiego kapitalizmu (może zresztą faktycznie każdy kapitalizm jest dziki, jak chcą tego lewicowcy), ale już naprawdę nie na kapitalistycznym Dzikim Zachodzie… Dlaczego zatem ma być tak, że tylko pisarz i krytyczka literacka wciąż wydani są na łaskę i niełaskę tego, dla kogo wykonują pracę? Czy naprawdę mamy powtarzać neoliberalne brednie – że prawdziwie dobra literatura obroni się sama (idąc tym tropem dojdziemy do wniosku, że literatura „prawdziwie dobra” to na przykład kolejne literackopodobne wytwory Katarzyny Bondy lub Andrzeja Pilipiuka), że sztuka ma być samowystarczalna? Dlaczego my – ludzie podobnoż inteligentni – musimy w tak żenujący sposób tę naszą inteligencję obrażać? Podobno na pewnym dętym kongresie kulturalnym Grzegorz Jankowicz, prowadzący spotkanie z Leszkiem Balcerowiczem, usłyszał od ojca chrzestnego polskiego kapitalizmu taki właśnie komunał o konieczności samofinansowania się literatury – i legenda głosi, że Grześ odparował, iż w zasadzie podobnemu reżimowi samowystarczalności powinna poddać się armia, co profesora Balcerowicza wprawiło w stan głębokiej konfuzji…

Ale na poważnie: kto ponosi odpowiedzialność za ten stan rzeczy? Maja Staśko powiada, że liberalne, seksistowskie i klasistowskie elity; a ponieważ kiepsko mi wychodzi operowanie tak uogólnionymi pojęciami, więc próbowałem sobie nieco wyraźniej owych winnych sprofilować – i właściwie doszedłem do dość podobnych wniosków co Maja… No bo chyba nie zyskują na tym wydawcy? Redaktorzy naczelni czasopism? Więc kto właściwie? Odpowiedź brzmi: pewna milcząco przyjmowana, skrajnie krzywdząca umowa społeczna, która wykreowała potworkowaty wzorzec osobowy pracownika kultury zlepiony z resztek romantycznego ducha posłannictwa, pozytywistycznej idei służby, dwudziestowiecznego etosu inteligenckiego, ze szczyptą młodopolskiego arystokratyzmu cyganeryjno-dekadenckiego (czyli – właśnie – coś po części podobnego do konstruktu zaproponowanego przez Staśko). I jakoś dziwnie okazało się, że ten stereotyp jest wyjątkowo na rękę wszystkim w zasadzie polskim reprezentacjom parlamentarnym po 1989 roku, które kulturę (zwłaszcza literacką i zwłaszcza młodą) traktowały jako dobro luksusowe, jako zbędne obciążenie dla budżetu, które należy maksymalnie zmarginalizować. A kolejnych prezydentów i premierów częściej fotografowano z biało-czerwonymi szalikami na meczach polskiej reprezentacji w piłkę nożną niż na premierach ważnych sztuk teatralnych, na wernisażach malarskich, na festiwalach poetyckich…

Pamiętam podszyte goryczą rozbawienie weteranów Solidarności, którzy na przełomie XX i XXI wieku za wyjątkowo ironiczny zbieg historycznych okoliczności uznawali to, że postkomuniści podpisują akty wstąpienia Polski do NATO i Unii Europejskiej. Podobne doświadczenie ironii przeżywam teraz, gdy okazuje się, że to nie pseudolewicowy SLD, nie pseudoliberalna PO, ale właśnie to straszne (drobnomieszczańskie, obskuranckie, filisterskie, tradycjonalistyczne, kołtuńskie, ciemnogrodzkie…) PiS naruszyło ten wyzyskowy układ i powołało do życia czasopismo, które ma fantazję płacić za teksty literackie i krytycznoliterackie komentarze. I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to ten fakt (że PiS, że właśnie PiS…) wywołuje największy – jakby to powiedzieli małoletni – ból dupy u wszystkich tych, którzy publikujących w „Napisie” oskarżają o zaprzaństwo, kolaborację i sprzedajność.

Tu przypomina mi się pewna anegdota: podobno w czasie II wojny światowej do Winstona Churchilla stawił się urzędnik z projektem budżetu państwa. „A gdzie tu środki na kulturę?” – pyta Churchill. „Ależ panie premierze” – tłumaczy urzędnik – „przecież mamy wojnę…”. Na co Churchill (lubię sobie wyobrażać, że nie tracąc swej brytolskiej flegmy i zaciągając się cygarem) odpowiada: „drogi panie – skoro nie mamy pieniędzy na kulturę, to po co my właściwie prowadzimy tę wojnę?”. No właśnie: można nie lubić PiS-u, można krytycznie oceniać Winstona Churchilla – ale nie da się zaprzeczyć, że to właśnie obecna partia rządząca zrobiła w sprawie finansowania poezji i krytyki literackiej coś, czego nie zrobił nikt przed nią. Zapewne miała w tym swój cel (choć nie posunęła się do wymuszania na autorkach „Nowego Napisu” politycznych hołdów), z pewnością pokrzywdziła wiele innych ośrodków i instytucji (ale która władza nie rozdawała pieniędzy na kulturę według mocno arbitralnego widzimisię?), ale dla kont tych wszystkich, którzy za swoją ciężką pracę dostali wreszcie coś zamiast niczego, nie ma to faktycznego znaczenia.

A teraz kolejne, ostatnie już pytanie: kto się (tym razem) boi Virginii Woolf, czyli komu najbardziej doskwiera nowy periodyk literacki? Podobnie jak poprzednio – z uwagi na awersję do nieprecyzyjności, starałem się jakoś uporządkować sobie owe lęki, przysposobić roboczą taksonomię motywów oporu przed „Nowym Napisem”.

Z pewnością duża – może nawet największa – część krytyków nowego czasopisma ma intencje jak najczystsze: z jednej strony wierząc (z różnych, czasem zapewne nieprzemyślanych do końca powodów) w anachroniczny, uprzednio scharakteryzowany etos zajmowania się literaturą, z drugiej – będąc radykalnymi przeciwnikami Prawa i Sprawiedliwości, skłonni są oni każdą, najsłabszą nawet próbę skorzystania z oferty obecnej władzy traktować jako haniebną zdradę; z tym (jak z każdym idealizmem) trudno dyskutować. Grupa druga – najrozsądniejsza – to ci, którzy (na przykład redagując czasopisma pozbawione w tym roku dotacji ministerialnych) realnie ucierpieli na nowej polityce kulturalnej państwa; ich argumentów akurat warto z uwagą i powagą wysłuchać. Grupa trzecia to – co tu kryć – grafomańscy frustraci, którzy w swojej skrajnej kontrze dostrzegli szansę na poprawienie sobie nastroju, na poczucie się choć przez chwilę artystami wyklętymi. Ale jest i grupa czwarta – beneficjenci dotychczasowego systemu zarządzania literaturą: prominentne krytyczki literackie monopolizujące swoimi recenzjami szpalty poświęconych kulturze stron wysokonakładowych dzienników i tygodników, etatowi jurorzy wszystkich możliwych konkursów literackich, poetki i pisarze podtrzymywani przy życiu przez co bardziej prominentne środowiskowe układy. W ich wypowiedziach dostrzegam emanację podświadomych obaw przed tym, że nowe instytucje literackie (tymczasowo przynajmniej przejmowane – powtarzam: bez konieczności spłacania jakiegokolwiek haraczu w postaci sprzeniewierzania się własnej artystycznej bądź krytycznoliterackiej uczciwości – przez pisarki i krytyków do tej pory spychanych przez establishment na margines) po prostu naruszą owo tak skądinąd lukratywne dla niektórych status quo.

Nad jedną z takich surowych opinii chciałbym się teraz, na koniec, nieco bliżej pochylić. I nie, nie chodzi tu o te słynne już słowa z Facebookowego profilu Marcina Świetlickiego (przytaczane przez Staśko), w których poeta deklarował, że nie chce mieć nic wspólnego z „Napisem”, że „mają wszak swoich poetów, którzy dla zapełnienia lodówki zrobią wszystko”. Owszem, można się i tu pastwić, wskazując przede wszystkim na doprawdy osobliwą podwójność standardów – że jakoś Świetlickiemu nie przeszkadzało to, że sam (jak pisał w jednym ze swoich wierszy) „kolaborował z pismem katolickim”; nie przeszkadza mu też chyba zanadto, że figuruje w spisie lektur nowej podstawy programowej z języka polskiego dla liceum (z czym, jeśli dobrze rozumiem, wiązać się będą konkretne honoraria za prawa autorskie do jego wierszy obowiązkowo drukowanych w każdym podręczniku). Ale to wszystko sprawy błahe – w porównaniu z wpisem, jak na swoim Facebookowym profilu zamieścił jakiś czas temu Jacek Dehnel.

Zaczyna się od konkretnych historii tych, którzy rzeczywiście padli ofiarą „dobrozmianowych” przetasowań personalnych, faktycznie niemożliwych do usprawiedliwienia – i gdyby tu sprawa się skończyła, bez problemu zakwalifikowałbym Dehnela do drugiej z powyżej przeze mnie opisanych grup krytyków „Nowego Napisu”. Niestety – później robi się nie tyle nawet nieprzyjemnie, co wprost skandalicznie.

Jacek Dehnel odnajduje bowiem analogię do opisywanej sytuacji w tym, co ponad sześć dekad temu diagnozował Czesław Miłosz w Zniewolonym umyśle i charakteryzuje współczesnych Alfę, Betę, Gammę i Deltę, współtwórców zawiadywanego przez Józefa Marię Ruszara periodyku (dla porządku przypomnę, że u noblisty pod tymi czterema pierwszymi literami greckiego alfabetu kryli się – odpowiednio – Jerzy Andrzejewski, Tadeusz Borowski, Jerzy Putrament i Konstanty Ildefons Gałczyński):

Delta, ważny poeta swojego pokolenia (a może nie tylko pokolenia), od lat walczący z alkoholizmem; daje swoje nazwisko, żeby kaptować inne nazwiska. Uważa się za Wallenroda. Alfa – młode beztalencie z wielkimi pokładami ego, które czuje, że teraz sobie wreszcie porządzi; Gamma – przykurzony klasyk, któremu „chodzi o przetrwanie substancji, bo to najważniejsze” („a poza tym, słuchaj, oni jednak świetnie płacą”); Beta – ultrazdolna poetka, która z czegoś żyć musi, więc to sobie usprawiedliwi.

Pierwszą rzeczą, którą tu trzeba wypunktować, jest oczywista wadliwość wykoncypowanej przez Dehnela analogii, wynikła chyba tylko z nader powierzchownego odczytania kanonicznego eseju Miłosza. Autora Zniewolonego umysłu w najmniejszym stopniu (lub – co najwyżej – w stopniu skrajnie nieistotnym) nie interesowało to, czy ktoś z charakteryzowanych przezeń pisarzy legitymizował ówczesny porządek polityczny poprzez publikowanie w kontrolowanym przez polskich komunistów organie prasowym – z banalnego zaiste powodu: innych przestrzeni publikacji wówczas nie było (dość przypomnieć, że nawet niezłomny Zbigniew Herbert w 1954 roku opublikował swoje wiersze w antologii …każdej chwili wybierać muszę, wydanej przez na wskroś podówczas serwilistyczny PAX); Miłosz analizuje wyłącznie mechanizmy wyrodnienia dyskursu, haracze ideologiczne, które formułowane były expressis verbis w powieściach, opowiadaniach i wierszach. A o ile mi wiadomo, żaden z opublikowanych w „Nowym Napisie” tekstów nie był cenzurowany i wypaczany – jeśli zatem Dehnel chce poprzez swoją analogię wykazać, że nie ma różnicy między ówczesnymi a dzisiejszymi mechanizmami zależności pisarek od władzy, to fatalnie rozmija się z intencją dzieła Miłosza; na tyle fatalnie, że zasada jego porównania po prostu przestaje mieć sens.

To jednak w ostatecznym rozrachunku drobiazg (rzecz oczywiście przykra, bo przykre jest czepianie się niedostatków czyjejś lektury, zwłaszcza gdy ten ktoś – a tak jest w tym właśnie przypadku – zdaje się żywić przekonanie o doniosłości swojego odczytania); drobiazg w porównaniu z tym, co robi Dehnel w dalszym ciągu (uprzednio cytowanym) swojego posta – a w porównaniu z czym nawet legendarna już „parytetowa dzierlatka” z jednego z biBLiotecznych felietonów Adama Poprawy (gromko w swoim czasie oprotestowywana przez środowisko) wydaje mi się czymś zgoła niewinnym.

Najpierw ten Delta – co prawda Jacek Dehnel zastrzega, że „nie oznacza osób ani instytucji i prosi uprzejmie o niedopytywanie oraz nierozwikływanie pseudonimów”, ale umówmy się, że trudno traktować to poważnie (i równie trudno nie oskarżyć tu autora o cyniczną hipokryzję, w najlepszym przypadku – o wyjątkowo kiepski żart): kotłasimy się w naprawdę niewielkim grajdole i raczej nie sposób wyobrazić sobie, by ktoś nie rozszyfrował, kim jest Delta (to samo dotyczy zresztą pozostałych trzech kryptonimów); w istocie więc dalsze deklaracje Dehnela (że „to refleksja, nie donos”, że on „raczej im współczuje niż piętnuje”, że „uwikłanym nie chce urządzać pręgierza”) brzmią tak straszliwie nieszczerze (bo nie wierzę, że autor tych słów może być aż tak naiwny), że aż groteskowo. A co dalej? Przyjrzyjmy się po kolei.

Delta zatem to „ważny poeta swojego pokolenia (a może nie tylko pokolenia)”. Tu oczywiście nie sposób się nie zgodzić: owszem, to poeta nie tylko ważny, ale też jeden z kilku, może kilkunastu najważniejszych architektów przemian w polskiej poezji ostatnich trzydziestu lat; to sprawa, jak sądzę, przesądzona przez historię literatury – a przecież Dehnel próbuje ten historycznoliteracki sąd podważyć: najpierw ważność Delty zostaje zredukowana do fenomenu „swojego pokolenia” (w domyśle: formacji jednorazowej, przebrzmiałej i o ograniczonym polu oddziaływania), dopiero potem dopuszcza się tu możliwość (ale w nawiasie i z wyraźnym zaznaczeniem spekulatywnego dystansu) szerszego znaczenia oddziaływania Delty.

I już w następnym fragmencie Dehnel – mocno (w swoim przekonaniu) osłabiwszy rangę Delty – atakuje absolutnie poniżej pasa: „od lat walczący z alkoholizmem”. Tu już naprawdę nie wiem, jak się zachować: wyciąganie komuś (czy nawet tylko publiczne przypominanie czegoś być może rzeczywiście powszechnie znanego z obiegów prywatnych) okoliczności tak dramatycznych jak choroba alkoholowa (i każda inna choroba, zwłaszcza psychiczna) to coś na poziomie tak niskim, że chyba dającym się wyrazić jedynie w wartościach ujemnych; i aż nie chce się wierzyć, że to właśnie Jacek Dehnel, wielokrotna ofiara skandalicznych ataków o charakterze homofobicznym, do tego poziomu się zniża. Bo już za moment okaże się, że alkoholizm Delty służy Dehnelowi do sugerowania pewnego osobowościowego niedowładu, ludzkiej niepełno(s)prawności obiektu jego ataku – czyli naprawdę nie jesteśmy aż tak daleko od tych, którzy twierdzą, że homoseksualizm czyni człowieka wybrakowanym.

Bo nie za bardzo wiem, jak inaczej wyjaśnić to, co na jednym oddechu pisze Dehnel w dalszym ciągu swojego posta: „daje swoje nazwisko, żeby kaptować inne nazwiska”. Zestawienie tak mocnego oskarżenia z poprzedzającym go wtrętem o alkoholizmie daje się wytłumaczyć (zakładając, że Dehnel jest w choćby tylko minimalnym stopniu świadom znaczenia swych słów) tylko w jeden sposób: Delta to ktoś tak beznadziejnie pogrążony w wódczanej demencji, że jest mu dokładnie wszystko jedno, co ktoś zrobi z jego autorytetem (istotnie, do pewnego stopnia podobnie Miłosz diagnozował Gałczyńskiego: jako kogoś, kto za kielicha napisze wszystko dla kogokolwiek, kto płaci). To alkohol sprawia, że Delta świadomie kupczy swoją osobą (ewentualnie: to alkohol doprowadził go do takiego poziomu niepoczytalności i niesuwerenności); i czy naprawdę nie przypomina to homofobicznych pseudoprawd o „gejostwie” determinującym do zachowań niegodnych, do swego rodzaju tożsamościowej niesuwerenności, etycznej nienormatywności?

Przesadzam? Nie sądzę (w istocie bowiem zakładanie, że ktoś jest czemuś winny/do czegoś immanentnie niezdolny dlatego, że jest kobietą, alkoholikiem, schizofrenikiem, chrześcijaninem, gejem, żydem, lewakiem, muzułmaninem czy czarnoskórym uważam za przejawy jednego i tego samego dyskursu wykluczenia i dyskryminacji) – ale nawet jeśli mnie trochę poniosło, to pozostaje jeszcze sprawa tego, że formułowanie w wypowiedzi jednak jakoś tam upublicznionej sądów tak deklaratywnych jak te Jacka Dehnela jest (o ile nie znajduje potwierdzenia w mocnych dowodach) czymś niebezpiecznie blisko sąsiadującym z pomówieniem bądź oszczerstwem.

No i wreszcie Delta – zdaniem Dehnela – „uważa się za Wallenroda”. I znów z grubsza te same pytania: co ma znaczyć ta nie do końca jasna metafora (Wallenrod to wszak jedna z najbardziej złożonych postaci polskiego romantyzmu)? I skąd Jacek Dehnel wie, za kogo uważa się Delta? Rozmawiał z nim? Nie sądzę (przynajmniej nie ostatnio chyba)… Wyczytał to z jakichś publicznych deklaracji adresata swoich niewybrednych ataków? Jakoś nie przypominam sobie, by ten, kogo Dehnel nazywa Deltą, szczególnie wylewnie tłumaczył swoją współpracę z „Nowym Napisem”. A zatem dalej pozostajemy na gruncie publicznego formułowania oskarżeń nie znajdujących dla siebie najmniejszego potwierdzenia w czymś, co w żargonie prawniczym nazywa się bodaj prawdą materialną.

Z dalszymi bohaterami posta Dehnela sprawa jest może mniej drastyczna, ale niemniej nieelegancka (najdelikatniej rzecz ujmując). Mieszanka osobistych animozji („z wielkimi pokładami ego, które czuje, że teraz sobie wreszcie porządzi”), uproszczonych i skrajnie subiektywnych ocen („beztalencie”, „przykurzony klasyk” – symplifikacje, na które moja krytycznoliteracka odpowiedzialność jest szczególnie uczulona), protekcjonalności („młode”, „ultrazdolna poetka”) i klasistowskiej pogardy („z czegoś żyć musi, więc to sobie usprawiedliwi”). A może też – jednak – resentyment, poczucie zagrożenia swojej coraz bardziej niepewnej (jeśli mierzyć to raczej niezbyt przychylną recepcją ostatnich literackich dokonań Jacka Dehnela) pozycji w życiu literackim?

Podsumowanie?… Mam z nim kłopot: furia, jaką wywołał we mnie wpis Dehnela, zniweczyła zamysł kompozycyjny tego szkicu. Ale może jednak spróbuję…

Nie wiem, jakie miejsce przeznaczyłby mi autor Serca Chopina w Miłoszowej galerii kolaborantów (z całą pokorą akceptuję swoją nieważkość dla Jacka Dehnela, acz nie ukrywam, że chętnie widziałbym się w roli „Tygrysa” Krońskiego), ale poziom jego ataku na twórców „Nowego Napisu” sprawia, że dobrze się czuję w ich gronie. Z poczucia – o ironio! – dość elementarnej przyzwoitości.