06/11/17

Na pocztówkach (2)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

…no bo jest coś takiego, że często, wchodząc (bądź wjeżdżając) w Niski, mam niesłychanie intensywne wrażenie przekraczania jakiejś bramy, przechodzenia w jakiś inny świat. Jak choćby ostatnio, w czerwcu tego roku, kiedy nasz samochód  skręca z krajowej dwudziestki ósemki w Ropie, tuż obok stacji Orlenu – i dalej, przez Klimkówkę, Uście Gorlickie, Hańczową… Pogoda fatalna, ciemne wieczorne chmury odgrażają się deszczem, czuję się, jakby coś zasysało naszą trójkę, jakby coraz wyższe wzgórza pokryte jednolitym granatem bukowych lasów zamieniały się w macki stwora, którego właśnie obudziliśmy i który nas teraz przytula. Właśnie: przytula, bo w tym zasysaniu to, co złowrogie, grożące, bierze się za bary z czułością – choć może nieco wampiryczną… To samo magiczne skrzyżowanie światów w Ropie przekraczamy też przecież  ledwie kilka dni wcześniej, wtedy – w przepięknym zachodzącym słońcu obiecującego, rozpędzającego się lata, a ledwie parę godzin po przyjeździe na miejsce zabieramy z Kasią syna na spacer wzdłuż drogi przez niebyłą wieś, i wtedy doświadczam doskonałej pełni, harmonii, kiedy odchodzę odlać się w krzaki i uświadamiam sobie, że słyszę wyłącznie potok, szum drzew i strumień moczu. Cały w tym jestem, nic mnie nie rozprasza, nic nie odciąga. U siebie jestem. Albo inne doświadczenie bramy – tym razem zima, początek 1998, wsiadam do ostatniego pekaesu jadącego z Rymanowa przez Jaśliska do Moszczańca. Zmierzch szybko zjada szarość zimowego nieba, zaczyna sypać śnieg – tego, że gdzieś w okolicach Królika Polskiego przejeżdżamy przez otwarty górski grzbiet, mogę się już tylko domyślać po zmianach w tonacji wyjącego wiatru kolebiącego autobusem: brudne, wgniatane przez noc, zaparowane szyby szczelnie obkleja mokra biel. Jest nas już tylko czwórka (ze sternikiem, czyli z kierowcą) – ja i trzech nawalonych w pestkę tubylców. Zbierają się do wysiadania, może w Szklarach, może w Daliowej, nieważne – dwóch jeszcze jako tako trzymających pion próbuje podnieść tego trzeciego, beznadziejnie i nienegocjowalnie horyzontalnego; w końcu, jako że przystanek tuż, rezygnują: „a chuj, weź go, kurwa, zostaw” – mówi jeden – „kierowca będzie się martwił”. No i wysiadają. Czyli tym razem przekraczam brzeg  Niskiego właśnie tak: jako średnio udany, przymuszony Charon towarzyszący alkoholowym zwłokom, które za chwilę opuszczę, a które asfaltowy Styks poniesie gdzieś w otchłań popegieerowskich ruin i pierdla w Moszczańcu…

która to myśl (o entropii wszelkiej architektury, namacalnej tu jak może nigdzie indziej: szosy znającego tylko dwa stany skupienia – lotny jak popiół pył i ciamkające błoto, łemkowskie chyże, sklepy, cerkwie, przydrożne kapliczki, nawiedzone pustakowo-eternitowe ostańce czasów planowej gospodarki rolnej) wiedzie mnie ku pierwszy wersom „Ballady o świętym Mikołaju”, wstrzymuję kroki na progu, ale wchodzę:

W rozstrzelanej chacie
rozpaliłem ogień.
Z rozwalonych pieców
pieśni wyniosłem węgle.

Dynamika tego fragmentu oparta jest na trzech przecinających się ruchach: dwóch dość oczywistych, przeciwstawnych (wkraczania w pewną przestrzeń i jej oswajania, ocalania przez przyciąganie ku sobie tego, co kiedyś stanowiło życiodajne sedno domu: ognia w piecu) i trzeciego, mniej dosłownego, ale manifestującego się na poziomie samego języka – uporczywego wymykania się, podkreślonego przez trzykrotnie powtórzony przedrostek „roz-” („rozstrzelanej”, „rozpaliłem”, „rozwalonych”), oznaczający ruch odsiebny, na zewnątrz. Oto ten nieprzynależny (bodaj Darek Nowacki albo Jurek Jarzębski zauważyli kiedyś – odwołując się skądinąd do konwencji ballady romantycznej, o której i ja wspomniałem – że beskidzkoniski narrator Opowieści galicyjskich Andrzeja Stasiuka naznaczony jest  dramatycznym pęknięciem między byciem w Beskidzie i przychodzeniem doń skądinąd, właśnie takim jak ten z „Ballady…”; dlatego też zapewne w tej książce autora Wschodu inkantacyjnie powraca obraz zarastających trawą obramowań cerkwi z osobliwie niemożliwym do pokonania progiem) chce przynależeć, chce oswajać, ocalać i ożywiać. Ale jedyne, co może zrobić, to słuchać: materia zdruzgotanego świata zamienia mu się w pieśń, w pierwotny, organiczny zaczyn poezji. Tego pozorowanego życia znaczonego ogniem roznieconym w zniszczonym piecu, w sponiewieranym przez wojenną przemoc domu, nie da się nijak odzyskać – ale można pokusić się o stworzenie jego poetyckiego fantazmatu:

Naciągnąłem na drzazgi gontów
błękitną płachtę nieba:
będę malować od nowa
wioskę w dolinie.

Piękna, silna metafora: okalające góry niebo jako płótno naciągnięte na blejtram, przygotowane pod akt ponownego stwarzania, od-twarzania, re-kreacji, od-radzania. Poszarpane klepki gontowe mogłyby otaczać pustkę, dziurę w przestrzeni życia, śmiertelną ranę dogorywającego świata – tu jednak stają się kołkami, do których przypina się nową możliwość, błękitną jak niebo i jak nadzieja…

 …której tak bardzo mi brakuje, gdy myślę o wszystkich tych bezbrzeżnie niepochwytnych powidokach, które chciałbym móc namalować, gdybym tylko potrafił i gdybym znał alchemiczne formuły transmutowania smaków, dźwięków, zapachów i dotyków na obrazy. Rozgniatany na podniebieniu miąższ nienaturalnie wielkich borówek z łemkowskiego cmentarza przy drodze do bazy w Jaworniku, mokry cień pląsający po omszałych nagrobkach i miażdżone najlżejszym dotknięciem jeżyny wzdłuż drogi z Krynicy na Lackową, zasypywanej jesiennymi liśćmi tak jaskrawymi w słońcu, że aż kolącymi oczy; zdrożony gorąc bijący z silników tirów drzemiących późną nocą pod przejściem granicznym w Barwinku; Polany Surowiczne, słoneczne bliki na wodzie w potoku, który przepływa mi po stopach, gdy siedzę na lekko wilgotnym pniu i czytam eseje Michała Pawła Markowskiego poznaczone kroplami niesfornej wody i tęczowymi cętkami filtrowanego przez bukowe liście południowego światła; nasycanie się wyblakłymi barwami doliny byłej wsi Czarna zrywającej z siebie kolejne zasłony porannej mgły; setki gigantycznych ciem omiatających skrzydłami okna schroniska młodzieżowego w szkole w Chyrowej tamtej nocy, gdy umierał Rysiek Riedel; stary trianguł na Baranim: raz oblepiony mokrą mgłą i zjeżony soplami, rękawice jednocześnie czepiają się szczebli i z nich ześlizgują, kiedy indziej dziko rozkołysany jesiennym wiatrem, a wreszcie zwalony i mumifikujący się w nieludzkim upale; i raz jeszcze Barwinek, smak bułek, kiełbasy zwyczajnej i ciepławego piwa na ławce pod sklepem, gdzie jak koty grzejemy się w przymglonym słońcu wrześniowego poranka  – sierpień 1994, wrzesień 1996, wrzesień 1997, luty 1998, lato 2000, lato 2002, październik 2011…

…a nad każdym z tych momentów unosiła się widmowa, pociemniała i dostojna twarz tego, którego wreszcie, w refrenie, inwokuje pieśń Wierzbickiego:

Święty Mikołaju,
opowiedz, jak tu było,
jakie pieśni śpiewano,
gdzie się pasły konie…

Ze zrujnowanej chyży, gdzie w zniszczonym piecu roznieca się ogień po to, by wróżbiarskim gestem rozsypać węgiel w kształty nut i słów, spod dziurawego dachu, nad którym błękitnieje zagruntowany chmurami, deszczem, wiatrem i słońcem, gwiazdami i księżycem nieboskłon, nietknięta jeszcze przestrzeń gotowa pod słowo i śpiew (z tego, co teraz, wywróży się na przyszłość to, co było – z ziaren popiołu, z przelotu ptaków w szramie obsypującego się gontu); stąd zatem wzywa się wstawiennictwa biskupa Miry, duszpasterza pustaci naciągniętych jak płaczliwa struna skrzypiec między przełęczami Łupkowską i Tylicką. Z teoretycznoliterackiego punktu widzenia ten refren to oczywiście inwokacja w najbardziej klasycznym sensie: zwrot do bóstwa opiekuńczego poety z prośbą o inspirację – są jednak pewne znaczące odmienności.

Przede wszystkim – inwokacja winna otwierać dzieło, a tu pojawia się dopiero w środku. Zapewne ze względów praktycznych – w końcu to piosenka, w której właśnie refren jest segmentem znaczeniowo kwintesencjonalnym, hierarchicznie pierwszym; ale też chyba jest w tym coś więcej… Cała sfera symboliczna, metafizyczna, swoista pełnia beskidzkiego doświadczenia (a raczej doświadczenia Beskidu) zapośrednicza się u Wierzbickiego w figurze świętego Mikołaja, ale żeby dostąpić tej wyższej świadomości, żeby prawdziwie partycypować, trzeba – w sposób zgoła gnostycki – przejść pierwszy krąg wtajemniczenia: stanąć w obliczu niesamowitego („rozstrzelanej chaty”, „rozwalonego pieca”) i na własną rękę podjąć próbę udomowienia („rozpalenia ognia”). Ten, który snuje balladową opowieść, zachowuje się absolutnie tak, jak winien zachowywać się malarz ikon: najpierw post i modlitwa, chirurgia dopasowywania lipowych desek na podobraziu i spajania ich szpongami, żmudne gruntowanie – i dopiero potem można malować (Mykołę, Gawriłę Archistratega, Paraskewę… ale też „wioskę w dolinie”); wszystko po to, by dostąpić łaski właściwej modlitwy z ikoną, wyjścia z doczesnego tu i teraz w wymiar, gdzie przeszłe i przyszłe dostępne są jednemu epifanijnemu spojrzeniu.

Po wtóre – klasyczna inwokacja, znana z eposów Homera, Hezjoda czy Wergiliusza, służy temu, by bóstwo wsparło poetę i wysiłki reanimowania czasu heroicznego w całej jego naocznej pełni. U Wierzbickiego tymczasem Mikołaj wzywany jest bardzo wyraźnie jako opiekun tego, czego już nie ma – owszem, jest niby prośba o objawienie całości, ale najmocniej wybrzmiewa jednak wielokrotne warunkowanie owej pełni ekonomią zaniku („było”, „śpiewano”, „pasły się”; trzy czasowniki w formach gramatycznie chybotliwych, przeszłych, na jeden tylko zdecydowanie, teraźniejszo-przyszły rozkaźnik, „opowiedz”). Wezwania do muz w Iliadzie, Teogonii czy Eneidzie to – powiedzmy – praca elegii; inwokacja do Mikołaja w „Balladzie…” Wierzbickiego to zdecydowanie ruch nostalgii, która wszak nie tylko przywołuje utraconą ojczyznę, ale też – po trosze na prawach freudowskiego Nachträglichkeit – ojczyznę ową, symboliczną, fantazmatyczną, zmityzowaną i pragnieniową, ustanawia.

A zatem – śpiewanie Beskidu to łaska dostępna wtajemniczonym; to kontemplacja wzniosłej niewystarczalności przestrzeni tkniętej entropią ludzkiego czasu i jego materialnych znaków; to modlitwa z ikonami…

…która przecież wszędzie tu żyje, wszystko świdrowane jest wszechobejmującym (choć nieruchomym) okiem malowanych świętych. Tych najbardziej niesamowitych nie spotkałem jednak w żadnej cerkwi – ani w Owczarach, ani w Kwiatoniu, ani w Tylawie czy Komańczy. To było w Bartnem – bodaj w 2001, latem, ale co to było za lato, szlag by je trafił! Cały dzień spędziliśmy z Kasią przedzierając się z Radocyny przez Czarne, Nieznajową, Wołowiec i Banicę właśnie do Bartnego – pod wieczór miałem wrażenie, że absolutnie wszystko: powietrze zasrane nieprzerwanymi, niskimi chmurami, ten pierdolony potok, który trzeba było przekraczać (za każdym razem głębszy) chyba z milion razy, drogi zamienione w tory bobslejowe wypełnione ciamkającym, ściągającym buty błotem, trawniki o konsystencji starej gąbki, no więc wszystko to zamieniało mi się w jedną wielką szarą szmatę spoczywającą od wieków w wiadrze pełnym pleśniejącej wody. Oczywiście, na koniec okazało się, że w schronisku nie ma miejsca, ktoś odesłał nas więc do wsi, gdzie jeden gospodarz za parę groszy pozwala się rozbić na podwórku, skorzystać z łazienki, kibla i kuchni. No to stawiamy ten mokry namiot na kołysanym wiatrem i zalewanym deszczem grzęzawisku gdzieś między stodołą, gnojowiskiem i psią budą, i idziemy do kuchni na parterze ohydnego nieotynkowanego klocka. Zdębiałem: w jednym nieprzesadnie wielkim pomieszczeniu zmieścił się wielki stół, rozbebeszone wyro, na którym kotłuje się niemożliwa do ustalenia liczba dzieciaków, kaflowy piec kuchenny zastawiony garami i z zupełnie innej bajki wzięty biały kredens na zajebiście wysoki połysk z półkami zasłoniętymi szybami z przyciemnianego fazowego szkła. Na jego blacie, wśród niewyobrażalnego pierdolnika, telewizor – jakieś szczytowe osiągnięcie koreańskiej myśli technicznej pamiętające ekstatyczne początki polskiego kapitalizmu – obsiewa pomieszczenie śnieżącymi fatamorganami innego świata. Na ścianie nad piecem – kurewsko wielki zegar, integralna część kompozycji (skrzyżowanie figur osiowych Lebensteina z zachodnioniemieckim porno z ery Teresy Orlowsky i z nabożną makatką przypominającą o obowiązkach gospodyni, matki i żony) z tłoczonej sztucznej skóry. A pod sufitem, na ścianie okiennej – oczywiście oni, jak wyjęci z chyży sprzed 1947 roku: rząd ikon ze świętymi, domowe sanktuarium czuwające nad całym tym bajzlem. I wielki jak niedźwiedź pan domu, Łemko świdrujący nas drwiącym spojrzeniem, okadzający Michaiła i Mykołę dymem z łampady ekstra mocnego bez filtra chyba na stałe przyrośniętego do jego siwo-żółtej, kamedulskiej brody…

…i właśnie tacy Łemkowie – gwałtownie, drastycznie i niepoprawnie (biorąc pod uwagę lata, w których Wierzbicki napisał „Balladę o świętym Mikołaju”) – pojawiają się w drugiej zwrotce pieśni:

A on nie chce gadać
ze mną po polsku,
z wypalonych źrenic
tylko deszcze płyną…

Hej, ślepcze – nauczę
swoje dziecko po łemkowsku:
będziecie razem żebrać
w malowanych wioskach.

Inwokowany w refrenie Mikołaj nie odpowiada – a zatem śpiewanie Beskidu, rekreacja jego pełni, grzęźnie w niemocie. Bo przecież by była poezja – ale też ten szczególny jej typ, czyli modlitwa – konieczna jest komunikacja, rozmowa, odpowiedzi na pytania, relacja wzajemności. Tymczasem Mikołaj milczy – i robi to świadomie, intencjonalnie i wolicjonalnie odmawia; jego źrenice (najważniejszy wszak punkt ikony, miejsce właściwej modlitewnej koncentracji, najświętszy check-point Charlie, przez który przechodzi się do innego wymiaru istnienia) są puste – chciałoby się, żeby płynęły z nich łzy, oznaka życia, któremu można współczuć, a to przecież tylko deszcz… Skąd jednak nagła odmowa, czemu pielgrzym zostaje odtrącony u samego kresu swej peregrynacji? Bo mówi po polsku. A co w tym dziwnego? Nic – tylko że tutaj, w zżeranych przez łąki ruinach wsi, wzdłuż szerokich, a przecież bezsensownych, znikąd donikąd wiodących dróg, pośród zwyrodniałych drzew owocowych nieoczekiwanie płożących się między bukami, nad sześcioramiennymi krzyżami wciąganymi pod ziemię przez macki mchu, między niskimi i chybotliwymi ścianami cerkwi, co zamiast dachu mają rusztowania krzaków, wszędzie tu język polski jest językiem obcego, agresora, niszczyciela.

„Balladę o świętym Mikołaju” Andrzej Wierzbicki pisze – przypomnę to, o czym wspominałem poprzednio – gdzieś pewnie z końcem lat siedemdziesiątych poprzedniego stulecia. Mało się jeszcze wtedy mówiło o akcji „Wisła”,  o stu czterdziestu tysiącach ludzi pochodzenia ukraińskiego i rusińskiego, którym w lecie 1947 roku dawano dwie godziny na spakowanie dobytku i których wywożono na nowo pozyskane przez PRL ziemie na zachodzie kraju. A jeśli już mówiono, to mętnie i ogólnikowo, w kontekście obowiązującej heroiczno-martyrologicznej narracji o walce Polaków z „faszystami” ukraińskimi i z polskimi „bandami” (na marginesie: zarówno „faszyzm”, jak i „bandę” biorę tu w cudzysłów nie dlatego, by podawać w wątpliwość nacjonalistyczny charakter UPA i bandycki wymiar działań pewnej części polskiego podziemia niepodległościowego po II wojnie światowej – to zresztą temat na całkowicie odrębną dyskusję – ale by podkreślić, że mówię o pojęciowych kliszach utrwalonych w propagandowej nowomowie). Z tego punktu widzenia optyka przyjęta przez pieśniarza uderza swoją bezpośredniością, cywilną odwagą – nie tylko dlatego, że podejmuje temat obciążony dyskursywno-politycznym stabuizowaniem, ale również z powodu tego, jak śmiało ucina wszelką spekulację w geście etycznie elementarnego wstydu. Gdy się wchodzi do mauzoleum kultury materialnej jako reprezentant nacji, która kulturę ową doszczętnie zdewastowała, wydając ją na żer remisji przyrody, trzeba przyjąć odpowiedzialność, pogodzić się z rolą intruza…

…podobnie jak i mnie się to przydarzyło, gdy raz jeden trafiłem na Łemkowską Watrę w Zdyni – chyba w roku 1997, bo to wtedy odsłaniano pomnik upamiętniający wypędzonych w ramach akcji „Wisła” z okazji okrągłej, półwiecznej rocznicy tamtych bolesnych wydarzeń. Mimo pięknej pogody, wszystko tonęło w błocie (wiem, na każdej niemal mojej pocztówce ziemia rozmaka, ale też Niski to miejsce, gdzie błoto miejscami nie wysycha nawet w czasie najgorętszej kanikuły). Na scenie panował groteskowy chaos: jakieś konkursy siłowania się na rękę, potem kilku ściemnianych aktywistów usiłowało śpiewać chyba hymn Ukrainy, za chwilę Orkiestra Świętego Mikołaja podjęła rozpaczliwą walką z dziadowskim sprzętem nagłośnieniowym. Z miejsca na miejsce przewalały się sotnie najczęściej kompletnie pijanej publiczności. Źle się tam czułem, jak obcy, jak intruz – jakbym trafił na coś pomiędzy Woodstockiem a polowym obozem którejś kureni UPA; moja najszczersza sympatia do wszystkiego, co łemkowskie (do dziś mam gdzieś na półce jedną z fundamentalnych rozpraw o Łemkowynie kupioną chyba w kiosku w Hańczowej albo w Wysowej – na pewno gdzieś tam, bo miałem ją w plecaku podczas tamtej szaleńczej burzy na Lackowej sprzed prawie ćwierćwiecza, w czasie której pozbyła się okładki) została wtedy wystawiona na najcięższą próbę…

…podobną, jak sądzę, do tej, w obliczu której staje śpiewak Wierzbickiego – któremu w imię wstydu pozostaje tylko jedno: złożyć na ofiarę swoje dziedzictwo, złożyć obietnicę, że krew z jego krwi i kość z jego kości poniesie ciężar pamięci, że będzie wędrować i śpiewać, że zrzeknie się (choćby tylko warunkowo) języka swoich przodków i stanie się potomkiem tej tak rozdzierająco pięknej ziemi…

gdzie cały czas jestem: czując strugi wody wpełzające mi pod kurtkę spod kołnierza, gdy w brudnomlecznej mgle próbuję wymacać ślad jakiejkolwiek drogi na grzbiet Tokarni i przedzieram się przez łopiany sięgające mi ponad głowę; idąc w Komańczy z Kasią na pierwszą poranną mszę w dzień Zielnej i oglądając, jak rozbawieni wierni próbują dobudzić kompletnie pijanego faceta, który w końcu zrywa się z ławki i wychodzi mrucząc średnio teatralnym szeptem, że nawet się, kurwa, pomodlić nie dadzą, a jedyny ministrant ma buty z migającymi kolorowymi diodami i jest bardzo z siebie dumny, gdy w końcu uruchamia proboszczowi nagłośnienie, zupełnie niepotrzebne we wnętrzu długim na może dwadzieścia kroków; gdy całą drogę w autobusie z Jaślisk do Dukli wypełnia mi żelazisty smak krwi wysysanej z dłoni rozwalonej na zalodzonym jak nieszczęście przystanku, więc ganiam przez tę Duklę z łapą w gębie i szukam apteki zanim zacznę łapać stopa w kierunku na Krosno, potem na Jasło, na Biecz (sypana kawa pita na wysokich skajowych kanapach w restauracji U Becza, zapierające dech wnętrze fary, samotne snucie się po muzeum, gdzie jako jedyny zwiedzający budzę niepokój rozespanej pani pilnującej, wreszcie na wylotówce zabiera mnie samochód prowadzony przez jakąś mamę z córką, które litują się nade mną, bo one już drugi raz tędy przejeżdżają, a ja w tej coraz cięższej zawiei ciągle tu stoję), na Gorlice (wpadam na herbatę i ciasto do Uli); gasząc pragnienie półtoralitrową butelką jakiegoś kolorowego gazowanego syfu w pierwszym sklepie w Krynicy, gdzie dotarliśmy z Kasią aż z Regietowa, a woda skończyła nam się jeszcze przed Huzarami (jest wczesna noc, miejsce do spania znajdziemy w pensjonacie Wisła, który wygląda jak coś między Berghofem Manna, Panoramą Kinga a interiorami z miasteczka Twin Peaks); i znów te Jaśliska, dużo wcześniej, gdzie łapiemy schronienie przed południowym słońcem pod lipami ocieniającymi chylący się ku totalnemu upadkowi ratusz, który wydaje się całkowicie opuszczony, aż tu nagle jakiś hałas, z impetem otwierają się krzywo zbite z desek drzwi i niczym w westernie, efektownym lobem wylatuje z nich jakiś biesiadnik, któremu towarzysze postanowili podziękować za wspólnictwo w piciu; i jeszcze raz Jaśliska, sporo później, zdyszany próbuję zdążyć na autobus, ale że mam jeszcze kwadrans, więc robię na szybko piwo pod sklepem, a potem w dusznym wnętrzu jelcza bliski jestem zgonu, no to przy dworcu PKP w Jaśle doprawiam się kolejnym browarem, a potem, w pociągu, to już jest piekło, ściągam podkoszulek i swoim smrodem budzę nieskrywany niesmak innych pasażerów w przedziale…

…a rok temu, w Toruniu, rozmawiam przez telefon z żoną, która mówi mi, że dziś właśnie nasz syn (miał wtedy niewiele ponad dwa lata) sam zaśpiewał prawie całą „Balladę o świętym Mikołaju”, którą ostatnio tak często nuciłem mu do snu, ucząc swoje dziecko po łemkowsku.

P.S. Gdzieś pomiędzy napisaniem tego właśnie drugiego odcinka moich rozważań o pieśni Wierzbickiego a tegoż pisania odsłoną pierwszą przyszło mi do głowy, by podzielić się kilkoma obrazami Niskiego, bo ten pocztówkowy tryb wymaga być może dowodów naoczności. No więc jakby ktoś chciał rzucić okiem, to tutaj znajdzie stosowny materiał ilustracyjny i ilustrujący.