07/08/17

[–] Ust. z dn. 31 VII 1981 o kontroli publikacji i widowisk

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

I

W czwartkowy wieczór ósmego dnia czerwca tego roku w krakowskim (a może jednak kazimierskim? wszak to nasze nielondyńskie Soho, ta nasza nieostrawska Stodolní z roku na rok bardziej staje się osobnym miastem w mieście, swoim własnym państwem w państwie) klubie Cheder odbyła się premiera KONTENTu, nowego sieciowego kwartalnika literackiego. Rzecz wyszła bardzo elegancko pod względem graficznym, jest też należycie nowocześnie, jeśli chodzi o wszystkie te nawigacje, interfejsy i inne tam duperszwance, na których się jako reakcyjny dziad słabo wyznaję, ale tym bardziej cieszą mnie możliwości obracania sobie kartek kursorem na ekranie, pobierania, wchodzenia we wszystkie tytuły żółciutko jak kurczaczki linkowane wprost w spisie treści, smyrania paluszkiem po kindlach i innych paluszkoczułych ekranach (Boże mój, a przecież kiedy na retrospektywnej wystawie malarstwa Edwarda Hoppera obejrzanej w Tate Modern niewiele ponad dekadę temu mogłem w takiej właśnie cybersmyranej formie poobracać sobie kartki z dziennika artysty, czułem się jak w świecie z powieści science fiction!). Nade wszystko jednak – jest też co (nie tylko jak) poczytać: wielkie mnóstwo prezentacji poetyckich i prozatorskich, od twórców znanych i docenianych po tych nieznanych i (jak czasem przynajmniej) docenienia wartych, ciekawy pomysł na zagospodarowanie głosów krytycznoliterackich (popełnionych najczęściej przez krytyków w czytaniu nieprzykrych). No i wreszcie – pojawia się w gronie twórców i wydawców magazynu wcale sporo świeżych, odległych od ścieżek przetartych i nieobiecujących, pomysłów na to, jak KONTENT rozwijać dalej, by nie skończył swego żywota jako kolejna między Odrą a Bugiem, efektowna acz typowa w doświadczaniu ciążącej nad wszystkimi nami klątwy, okołoliteracka jętka jednodniówka… W sumie więc – tołstyj żurnał pełną gębą; zatem jest radość, jest oczekiwanie, jest nadzieja, są najlepsze moje życzenia dla całego redaktorskiego kolektywu: Weroniki Janeczko, Aleksandry Kucharskiej, Zuzanny Sali, Mikołaja Borkowskiego i Marcina Świątkowskiego.

II

By zacytować klasyków: and now for something completely different… Żywią-li jeszcze wśród czytających te słowa tacy, którzy pamiętają ten – nomen omen – zapis, którego pozwoliłem sobie użyć w tytule niniejszego odcinka wynurzeń Mistrza Imion, starego Kurremkarmerruka? Mniej historycznie (i/lub biograficznie) uświadomionych uświadamiam: w taki sposób obsikiwała swój teren niejaka cenzura, dla niepoznaki zwana Głównym Urzędem Kontroli Publikacji i Widowisk; takie oznaczenia pracownicy odpowiednich Okręgowych UKPiW musieli pozostawiać w miejscach, w których ich czerwone ołówki haratały gazety i książki, kastrując wraże formy i treści (dla ścisłości: nie przez całe PeeReLowskie półwiecze cenzura działała z tak szlachetnie odsłoniętą przyłbicą, to dopiero za czasów „karnawału Solidarności” udało się wymusić ustawodawstwo, które nakładałoby na wiadomy urząd obowiązek takiej mocno ograniczonej, ale jednak jawności działania…). Jak poszperacie na swoich bibliotecznych półkach, to znajdziecie: u mnie sporo tego w pierwszym krajowym wydaniu Dziennika 1954 Leopolda Tyrmanda (Res Publica, Warszawa 1989; sygnatura cenzora w stopce redakcyjnej: A-91/126), w Esejach Jerzego Stempowskiego (Znak, Kraków 1984; sygnatura cenzorska T-10/2066). W 82 wierszach i poematach Josifa Brodskiego (Znak, Kraków 1989, cenzor sygnowany jako M-11/2029; jedyna moja książka, której zazdrościł mi Grześ Jankowicz, a przecież domowa biblioteka Grzesia już wtedy, w czasach studenckich, obrosła czymś w rodzaju legendy) na niebyt skazano coś pomiędzy „Wierszami o kampanii zimowej 1980 roku” a „Kolędą stanu wojennego”…

Oczywiście: nie stroję się w szaty kombatanta, wszystkie wyżej wymienione książki nabyłem w czasach, kiedy inkryminowany Główny Urząd wiódł już widmowy, cienisty i bezwładny żywot Saurona Wielkiego po pierwszym odebraniu mu Pierścienia – ale sam też mam z cenzurą niejaką przygodę, trochę jak z Barei… Listek z wieńca wspomnień: jakoś w połowie lat osiemdziesiątych poprzedniego już stulecia wśród części polskiej dzieciarni zapanowała moda na pozyskiwanie prospektów reklamowych różnych zachodnich firm i instytucji – Lego, NASA, Park Narodowy Yellowstone etc. Wyglądało to z grubsza tak, że zdobywało się adres (o co wcale łatwo nie było), wkładało do koperty list (oczywiście po angielsku, oczywiście gotowiec przepisywany odręcznie bez odrobiny zrozumienia; do dziś nie mam zielonego pojęcia, o co konkretnie w tych listach prosiłem), czekało, czekało… A potem, przy dużej dozie szczęścia, można było zadawać towarzyskiego szyku wszystkimi tymi błyszczącymi folderami, które dziś odruchowo wymiatamy ze skrzynek pocztowych wprost do koszy na śmieci, można było na meblościanki i półkotapczany nabożnie nalepiać naklejki z Burago albo Danimarki. Ale o czym to ja?… Aha, już mam: no więc pierwszą instytucją/firmą, do której napisałem, było jakieś coś zajmujące się promocją turystycznych walorów alpejskiego kantonu Valais. No i albo pamięć bardzo mnie zwodzi, albo naprawdę było tak, że list zwrotny – pełen kredowego papieru zapełnionego najcudowniejszymi widokami i rysunkami całego tego dobra z Pierwszego Świata – był na polskiej granicy rozerwany, przejrzany, a po powtórnym zaklejeniu opatrzony stosowną pieczęcią. Inna to co prawda była cenzura, inny urząd, ale idea z grubsza ta sama: kontrolować, czy aby w ręce obywatela demoludowego raju nie dostają się rzeczy, w których posiadanie nie powinien on wchodzić; to, że w tym przypadku potencjalnym dystrybutorem imperialistycznej zarazy (od, jak domniemywam, propagandy podającej w wątpliwość wieczną przyjaźń Polski Ludowej z Sowieckim Sojuzem po części niezbędne do domowej produkcji bomby atomowej) miał być jakoś tak może ośmioletni szczyl z podbeskidzkiej prowincji, tylko dodaje całej historii groteskowego wymiaru…

III

And now for something completely different, czyli odwieszam lżejszy o jeden liść wieniec wspomnień nad kominek i wracam do KONTENTu. W pierwszym numerze periodyku ukazały się trzy nowe wiersze Waldemara Jochera. I to też – jak i cały KONTENT, o czym wspominałem – jest radość. Waldka Jochera uważam za jednego z najwybitniejszych współczesnych polskich poetów, a jego wydany w 2015 roku przez Rozdzielczość Chleba Przetrwalnik za jedną z najwybitniejszych naszych książek poetyckich ostatnich lat. Choć bardzo chciałem, nic o Przetrwalniku nie napisałem – i mam to sobie za niejakie (poważne) zaniechanie, bo literacka doniosłość poezji Jochera jest wprost proporcjonalna do rażącej niekompetencji autopromocyjnej, marketingowej i środowiskowej (w sensie pewnej umiejętności mizdrzenia się do tych, co trzeba) autora; a jakoś tak mam, że czuję się w szczególnej powinności wspierania takich właśnie autorów swoimi wątłymi krytycznoliterackimi muskułami. Teraz oczywiście tego zaniechania nie naprawię, ale może choć w paru zdaniach…

Za główną wartość Przetrwalnika uważam, że jest to książka na swój sposób doskonale cyberpunkowa, w niezwykle istotny sposób dotykająca doświadczenia cyfryzacji i wirtualizacji otaczającego nas świata – w sposób, powtarzam, istotny, a może nawet istotowy: czyli nie zatrzymując się na powierzchni zjawiska, nie poprzestając na pewnej, by tak rzec, formalnej cyber-ornamentyce maskującej dość tradycyjną liryczną treść, lecz próbując odtworzyć pracę głębinowych struktur świadomości naznaczonej nieuchronną partycypacją w matriksie, znosząc ślady jakiegokolwiek asekuracyjnego dystansu między pozycją wypowiadającego a uniwersum językowym przenicowanym przez Maszynę (na marginesie: zabieg nader często stosowany z oszałamiającym efektem przez Jacka Dukaja, zwłaszcza w Czarnych oceanach, a z innej nieco perspektywy, obejmującej również materialną specyfikę nośnika, w Starości aksolotla). Ta właśnie istotność/istotowość odróżnia Przetrwalnik choćby od (stanowczo moim zdaniem przeszacowanego, a traktowanego przez ważną część krytyki literackiej jako propozycja przełomowa i nowatorska) repetytorium Macieja Taranka, gdzie efektowna (również graficznie i edytorsko) forma w sposób zaledwie minimalny i naskórkowy infekuje poziom sensu i tematu, a zbliża do tomu podobnie cyfrowego, czyli do Pamięci zewnętrznej – fenomenalnego debiutu książkowego Radosława Jurczaka. O ile jednak w virtual reality Jurczaka zakodowany jest przede wszystkim pewien korpus zapośredniczonych w mediasferze jakości semantycznych o charakterze społeczno-politycznym (ogniskujących się wokół trwającego kolejny rok kryzysu migracyjnego, zmuszającego do radykalnej redefinicji przestrzeni fundamentalnych wartości europejskich), o tyle Jocher pozostaje konsekwentnym metafizykiem, w którego obwodach trwa ciągłe poszukiwanie czegoś/kogoś, co/kogo bez wielkiej przesady można nazwać „Deus in machina”.

IV

I tu zaczyna się kolejny kłopot – bo Jocher w sposób dość otwarty przyznaje się do swojego katolicyzmu, do jego wymiaru zarówno duchowego, jak i etyczno-moralnego, ale też do tego, co zwykło się w języku Magisterium nazywać nauką społeczną Kościoła. No i niby nic w tym niezwykłego, poetów katolickich (i to światopoglądowo nieskończenie bardziej integrystycznych niż Waldemar Jocher) mamy w Polsce mnogość – problem w tym, że funkcjonują oni w osobnej strefie wydawniczej i środowiskowo-towarzyskiej (medialnej, krytycznoliterackiej, festiwalowej, konkursowej), która raczej się nie przecina ni nakłada z kręgami, w których główny ton nadają – ujmując zjawisko w pewnym metaforycznym skrócie – poezja Szczepana Kopyta i refleksja metaliteracka Mai Staśko. Tymczasem Jocher wydaje Przetrwalnik w Rozdzielczości Chleba, a krańcowo trudno mi wyobrazić sobie sytuację, w której założony przez Leszka Onaka i Łukasza Podgórniego hub wydawniczy zdecydowałby się firmować na przykład którąś nową Księgę Poetycką (tak na poważnie, bo oczywiście nie można wykluczyć jakiejś partyzanckiej, pirackiej, anarchicznej i performerskiej zgrywy) Wojciecha Wencla. Czy zatem Waldek jest piątą kolumną katoprawicowej reakcji operującą na terenie opanowanym przez lewicowców? A może autor Przetrwalnika to desant rewolucji zrzucony w sam środek konserwatywnego obskurantyzmu obyczajowego i estetycznego? Tak źle i tak nie najlepiej.

V

Opisane powyżej kłopoty z Jocherem w pełni ujawniają się właśnie w przypadku jego wierszy opublikowanych w pierwszym numerze KONTENTu. Zgodnie z zamysłem redakcji, prezentacji poetyckiej towarzyszy krótki komentarz krytycznoliteracki – w przypadku tego akurat zestawu utworów, o skomentowanie poproszony został Dawid Kujawa. No i zrobiło się mało sympatycznie, bo utwory poety – jak zawsze dywersyjne, jeśli chodzi o formę – służą tym razem do wyrażenia (między innymi) poglądów, powiedzmy, prolajferskich: wierny swojemu katolickiemu światopoglądowi Waldemar Jocher uznaje aborcję za zło i próbuje dać temu dyskursywnie sproblematyzowany wyraz; w reakcji na to Dawid Kujawa podbija stawkę radykalizmu (właśnie tak: moim zdaniem podbija) i pisze wprost: wiersze Jochera są publikowane w czasopiśmie „ku jego [Kujawy – P.R] nieskrywanej irytacji”, ponieważ „powyższy tekst [komentatorski szkic Kujawy – P.R.] trafił do redakcji magazynu KONTENT wraz z prośbą o niepublikowanie wierszy Waldemara Jochera”.

VI

Żeby była jasność: niezwykle cenię sobie krytycznoliterackie pisarstwo Dawida Kujawy – jakkolwiek niekiedy hermetyczne (co jednakowoż jest moim, nie Kujawy problemem), niemal zawsze prowokuje mnie ono do przemyśliwania za pomocą użytych przez krytyka optyk czytania zjawisk literackich o wiele szerszych niż tylko konkretny, analizowany przez Kujawę tekst. A proszę mi wierzyć, nie ma w mojej prywatnej hierarchii literaturoznawczych wartości niczego, co ceniłbym sobie bardziej. Z tym większą przykrością – szczerze mówię – poczuwam się do powinności wejścia z Dawidem Kujawą w polemikę. Bo jakkolwiek sam krytyk wyprzedzająco zaznacza, że „wymierzonego w moją stronę zarzutu o zamiłowanie do «cenzurowania treści» nie odbiorę jako obelgi”, to uważam, że pewne rzeczy nazywać trzeba po imieniu (podobnie jak sam Kujawa tuż obok tego, co cytowane powyżej, po imieniu nazywa – słusznie, ale wybiórczo, o czym za moment – najważniejsze skazy polskiej przestrzeni medialnej, którymi są przyzwolenia na „klasizm, faszyzm, mizoginię, homofobię, rasizm”). Mówię więc wprost: skierowane wobec redakcji KONTENTu wezwania Dawida Kujawy o niepublikowanie wierszy Waldemara Jochera odbieram jako postulat instaurowania pewnej formy cenzury. I nie, nie uważam, że w publicznym dyskursie ma obowiązywać bezwzględny fetyszyzm wolności słowa – gdybym uważał, nie podpisywałbym petycji o delegalizację ONR-u lub o pozbawienie immunitetu europosła Janusza Korwin-Mikkego po jego haniebnie seksistowskich wystąpieniach publicznych; niemniej czym innym wydaje mi się sprzeciw wobec przyzwalania na dyskurs godzący w rudymentarne wartości, bez których nie da się pomyśleć najistotniejszej części kultury i cywilizacji europejskiej, czym innym zaś postulat cenzurowania w imię racji, które jakoś tam rozumiem, ale które widzą mi się albo wątpliwe, albo niewystarczająco uzasadnione. Otóż – zdaniem Dawida Kujawy – KONTENT powinien odmówić Waldemarowi Jocherowi zgody na publikację jego wierszy, gdyż, po pierwsze: jako antyaborcyjne mają one „wymowę antykobiecą”; po drugie, próbują one poddać deliberacji problemy, o których „w przestrzeni społecznej po prostu nie powinno się dziś debatować”; po trzecie wreszcie, ich publikacja wynika z niemądrego, anachronicznego i niebezpiecznego przywiązania redaktorów do idei neutralności/bezstronności światopoglądowej, a przecież „w sferze publicznej, zdominowanej przez liberalne media, obok goszczącego od lat klasizmu, pojawiają się dziś faszyzm, mizoginia, homofobia, rasizm – proszę pamiętać, że wszystkie te społeczne patologie mogły tam zaistnieć tylko za sprawą kompulsywnie powtarzanego pojęcia: bezstronność”. Spróbuję się po kolei z trzema tymi proponowanymi przez Dawida Kujawę legitymizacjami praktyki o charakterze cenzorskim rozmówić.

VII

Nie do końca uczciwe wydaje mi się bardzo mocne – wbrew pozorom – przesunięcie znaczeniowe (pociągające za sobą radykalną zmianę waloryzacji etycznej) proponowane przez Kujawę, zrównujące „antyaborcyjność” z „antykobiecością”. Choć do pewnego stopnia doskonale to rozumiem i w dużym stopniu podzielam: kolejna już w ostatnim ćwierćwieczu dyskusja wokół aborcji, która przetoczyła się w ostatnich miesiącach przez Polskę, za punkt wyjścia miała projekt ustawodawczy (wbrew uparcie forsowanej przez część środowisk lewicowych mitologii, wcale nie rządowy, tylko – niestety – obywatelski, który jako skrajnie antagonizujący Polaków i wyzwalający niebywale mocne ruchy oddolnego protestu, wcale nie był partii rządzącej, i tak już świadomej łatwego wystawiania się na strzał, na rękę) zakładający całkowity zakaz przerywania ciąży i penalizację osób zakaz ten łamiących. A tego, nawet przy wcale mocnym prolajferskim nastawieniu, nie sposób nazwać inaczej jak krzyczącym zagrożeniem elementarnych praw kobiet (zupełnie na marginesie dodam, że wszelkie egzorcyzmy odprawiane nad tym projektem przez samych jego zwolenników i architektów tylko pogarszały jego bardzo niebezpieczny, prawnie karykaturalny kształt – skoro sąd nie „musi”, ale „może” ukarać kobietę dokonującą aborcji, to co jest kodeksową podstawą podjęcia raz takiej, raz innej decyzji?; jeśli złamanie zakazu nie powinno wiązać się z karą, to jak wyegzekwować przestrzeganie zakazu?). Niemniej wydaje mi się, że w przypadku tych najświeższych wierszy Jochera mówimy o czymś jakościowo odmiennym, z pewnością antyaborcyjnym, ale z równą pewnością – przynajmniej w moim odbiorze (a dzięki uprzejmości jednego z redaktorów KONTENTu mogłem przeczytać również te utwory poety, których redakcja nie zdecydowała się opublikować, a o których w minorowym tonie wspomina w swym komentarzu Kujawa jako o szczególnie bulwersujących) – nie „antykobiecym”. Bo decyzja o pozostawieniu/usunięciu ciąży – co przecież bardzo dobitnie podkreślają również środowiska pro-choice – powinna być suwerenną decyzją kobiety; prawo stanowione ma jedynie umożliwić jej realizację tej decyzji, wszystko jedno jakiej. A zatem antyaborcjonistkami – do pewnego stopnia przynajmniej – nie są jedynie skrajnie zideologizowani, sekciarscy aktywiści Ordo Iuris: na poziomie praktycznej rezygnacji z określonego prawa (w Polsce oczywiście wyłącznie hipotetycznego) antyaborcyjne są również decyzje tych kobiet, które decydują się na dziecko pomimo trudnej sytuacji materialnej, jako matki samotne, mimo tego, że plany na życie były zupełnie inne… O decyzjach utrzymania ciąży pochodzącej z czynu zabronionego lub w sytuacji zagrożenia życia i zdrowia nie wspominam, bo uważam za jałowe i nieuprawnione dyskutowanie w tonie oceniającym o sytuacjach granicznych. Wybór taki motywowany bywa rozmaicie – i wcale nie zawsze chodzi tu wyłącznie (a czasem wcale nie) o motywację, powiedzmy, religijną. Nie wydaje mi się, by wszystkie te przypadki – bezdyskusyjnie, na poziomie praktyki egzystencjalnej i społecznej, antyaborcyjne – można było nazwać antykobiecymi, bo wówczas trzeba by było nazwać antykobiecymi same kobiety (a już na pewno te z nich, bynajmniej nie nieliczne, które z prawa do aborcji „na życzenie” nie skorzystałyby nawet wtedy, gdyby je miały), a są pewne granice retorycznej dezynwoltury, których wolałbym nie przekraczać… Krótko mówiąc: czytając nowe wiersze Jochera, nie dostrzegam w nich nic, co byłoby postulowaniem radykalnie antyaborcyjnego (i wówczas antykobiecego, nie ma wątpliwości) porządku prawnego, atakowaniem kobiet przeciwko takiemu porządkowi prawnemu występujących, nawet, jak sądzę, potępieniem kobiety usuwającej ciążę – w związku z tym, że pozwolę sobie na parafrazę języka prawniczego: przedmiotowe zachowania poetyckie nie wyczerpują znamion czynu antykobiecego. Co w takim razie w tych wierszach jest? Poetycka (więc – z definicji niejako – stawiająca wieloraki opór jednoznacznej kwalifikacji semantycznej) refleksja nad aborcją jako nad emanacją pewnego zła. Czyli dyskusja o aborcji, a zatem – w rozumieniu Kujawy – rzecz równie niedopuszczalna jak sama („antykobieca”) niezgoda na usuwanie ciąży. I tu przechodzę do drugiego miejsca, w którym nie zgadzam się z Dawidem Kujawą.

VIII

„O pewnych problemach w przestrzeni społecznej po prostu nie powinno się dziś debatować, bowiem dawno zostały rozstrzygnięte i stanowią oczywistość” – pisze Dawid Kujawa. I znów: co do zasady, nie sposób się nie zgodzić. Wszyscy intuicyjnie wyczuwamy, że istnieje pewne kwantum wartości tak dla naszej kultury fundamentalnych, że nie stanowią one przedmiotu dyskusji, a jej warunek, którego niedopełnienie ruguje dyskutanta poza obręb pewnej wspólnoty porozumienia. Na przykład – wolność. Albo równość wobec prawa. Prawo do suwerennego wyboru reprezentacji politycznej sprawującej rządy of the people, by the people, for the people. I zapewne jeszcze wiele innych… Niemniej w obrębie owych wartości podstawowych, nieusuwalnych, każda ich aktualizacja musi podlegać nieustannej negocjacji i publicznej debacie. Dystynktywną cechą każdej demokracji – a nie mam cienia wątpliwości, że Dawid Kujawa to demokrata – jest stan permanentnej deliberacji i nie ma większego znaczenia, czy inwestujemy nasz kapitał polityczny w demokracje przedstawicielskie, liberalne czy radykalne: bez deliberacji każda demokracja nieuchronnie osuwa się w (miękki bądź twardy, motywowany altruistycznie albo cynicznie) totalitaryzm. A im bardziej dana kwestia jest źródłem społecznej polaryzacji, im bardziej podział zwolenników i przeciwników określonego rozwiązania konkretnego problemu rozkłada się mniej więcej po połowie – tym bardziej debata jest niezbędna; i wydaje mi się, że to akurat powinno być sprawą dla kogoś tak mocno jak Dawid Kujawa identyfikującego się z etosem lewicy – właśnie! – niedyskutowalną. Wszak to lewica dopomina się o poszanowanie równoprawności głosów marginesu, mniejszości, wykluczonych – tym bardziej więc nie może uzurpować sobie prawa do odmawiania prawomocności (choćby na prawach swobodnej artykulacji) innych niż swoje własne punktów widzenia (czyli po prostu nie powinna dyskursywnie zawłaszczać większości jak niemej mniejszości). Dla przykładu: sprawa imigrantów i uchodźców – pojmowana nie idealistycznie, lecz pragmatycznie (instytucja państwa europejskiego zobowiązana jest przecież nie tylko do respektowania idei takich jak miłosierdzie, solidarność, sprawiedliwa redystrybucja posiadanych dóbr czy tolerancja, ale też do praktycznego egzekwowania gwarancji jak największego bezpieczeństwa obywateli); zaniechanie debaty publicznej poskutkowało aplikowaniem na grunt społeczno-polityczny leseferycznego dogmatu deregulacji, co z kolei doprowadziło choćby do powstania w samym sercu Unii Europejskiej, czyli w Brukseli, monstrualnej strefy no-go, gdzie imamowie bez przeszkód mogli rekrutować dżihadystów wyposażanych w nielegalną broń kupowaną za pieniądze z handlu narkotykami… Nie inaczej ma się sprawa – czy się tego chce, czy nie, i jakkolwiek skandalicznie by to nie zabrzmiało – z legalnością aborcji w Polsce: w sytuacji, gdy ponad połowa Polaków (również kobiet) nie chce prawnych gwarancji bezwarunkowego dostępu do zabiegu usuwania ciąży (nie będąc jednocześnie zwolenniczkami i zwolennikami skrajnie prolajferskiej rygoryzacji tegoż prawa), odmowa debaty wydaje mi się czymś co najmniej nieuzasadnionym (na marginesie: na podobnie gorącą, niekończącą się debatę, nie tylko w Polsce, z natury niejako skazane są wszystkie ingerencja prawa w brzegowe momenty naszej egzystencji – a zatem suweren nigdy najprawdopodobniej nie uzna za zamkniętą również dyskusji o eutanazji czy karze śmierci). A wiersze Waldemara Jochera (o które, wbrew pozorom, ciągle mi tu chodzi) są ekspresją – raz jeszcze podkreślę, że daleką od jednoznaczności – światopoglądowo określonego głosu w tej koniecznej debacie, są wykorzystaniem fundamentalnego dla istnienia demokracji prawa do wolności wypowiedzi, która tu moim zdaniem nie narusza żadnego z warunków niezbędnych do uznania wypowiadającego za kogoś w pełni respektującego wyjściowe założenia uczestnictwa w aksjologicznym dyskursie. Można się z wyrażonym w nich poglądem nie zgadzać; można próbować dowieść, że niektóre konstrukcje retoryczne zastosowane przez poetę jako figuratywizujące anachroniczne, niezgodne z realiami współczesnej medycyny rekwizytorium aborcyjne, noszą znamiona etycznego szantażu; można nawet (niech będzie) zastanawiać się, czy faktycznie Waldemar Jocher siłą pewnej hiperbolizacji nie przesuwa granicy potępienia aborcji jako, jego zdaniem, pewnego metafizycznego zła, na grunt moralnego stygmatyzowania usuwającej ciąży kobiety (mnie się wydaje, że nie, ale niewykluczone, że ktoś – na przykład czytelnik tak uważny jak Dawid Kujawa – nie byłby w stanie mnie przekonać do zmiany stanowiska). Wszystko to można (a nawet należy) robić – ale nie wtedy, kiedy w punkcie wyjścia odmawia się prawa głosu. Zapewne nie byłaby to dyskusja łatwa: z jednej strony wsparta na argumentach o nadrzędności prawa jednostki do absolutnej pełni wolności w decydowaniu o sobie i na próbach dowiedzenia, że z naukowego punktu widzenia płód w pierwszych tygodniach rozwoju nie daje się zdefiniować jako „życie” podlegające ochronie prawnej, z drugiej – wywiedziona z kulturowo bardzo mocno zakorzenionego w myśli europejskiej (nie tylko tej modelowanej przez teologię chrześcijańską) przeświadczenia o z niczym nieporównywalnej wyjątkowości ludzkiej egzystencji, na każdym jej etapie idiomatycznej, czyli niesprowadzalnej w swym całościowym znaczeniu do prostej sumy kształtujących ją danych biologicznych. I to właśnie ta graniczna komplikacja sprawia, że – raz jeszcze powtórzę z całą siłą – konieczności prowadzenia takiej dysputy nie wolno negować. Nie wspominając już o tym, że przemocowe powiększanie przestrzeni niedyskutowalności znacznie bardziej kojarzy mi się z etosem prawicowym, konserwatywnym bądź tradycjonalistycznym – już to w wydaniu nacjonalistycznym (historycznie niezmienny interes narodowy jako bezwzględny punkt dojścia i wyjścia każdej debaty), już to libertariańskim (konieczność apriorycznego traktowania pozytywnego stosunku do wolnorynkowości jako miernika racjonalności wszelkiego debatowania).

IX

Trzeci mój punkt sporny z tym, co pisze Dawid Kujawa, zasadza się na komplikacjach związanych z naszym – odmiennym, a już na pewno inaczej sprofilowanym – rozumieniem liberalizmu. Jeśli – jak chce tego Kujawa – traktować go jako generator etycznego indyferentyzmu w przestrzeni medialnej, jako sankcję dla źle pojmowanej politycznej poprawności (w imię której pozwala się bez oceniającej moderacji wybrzmieć głosom apologetycznym wobec różnorako pojmowanej, homo- i/lub ksenofobicznej przemocy – na przykład Mariana Kowalskiego, Dariusza Oko czy Jacka Międlara), jako fatalne utożsamienie wolności słowa z tegoż słowa samowolą (na prawach czego w jednym odcinku show Kuby Wojewódzkiego ciśniemy bekę z PiS-owskiego ciemnogrodu, a w drugim rechotamy z tego, jak zabawnie Tomasz Adamek zaleca bicie kobiet), to tak, na taki liberalizm nie ma zgody. Tyle że liberalizm to nie tylko indyferentyzm – to również szeroko pojmowana wolność. I tu już trzeba bardzo uważać – bo skoro lewica (słusznie!) domaga się, by w mediach respektować konstytucyjnie i ustawowo gwarantowany zakaz promowania faszyzmu, to musi też wypracować własne mechanizmy samoograniczania wolności głoszonych poglądów i zadbać o to, by w mediach lewicowych (aspirujących do pełnoprawnego uczestnictwa w polskiej mediasferze, choćby przez aplikowanie o dotacje MKiDN-u) przestrzegano równoważnego zakazu gloryfikowania komunizmu czy też szykanowania osób ze względu na wyznawane poglądy religijne (na przykład katolików)… Nic nie poradzę: jako chrześcijanin czuję się permanentnie obrażany przez prominentną część naszych lewicowych publicystów, a moja wyporność na lewicowe diagnozy i rozpoznania (które jestem w stanie w pełni świadomie i nawet entuzjastycznie przyjąć za własne bądź przynajmniej na poważnie dyskutować wtedy, gdy obracamy się w kręgu idei sygnowanych przez Judith Butler, Julię Kriestevą, Karola Marksa, Guya Deborda, Waltera Benjamina, Gillesa Deleuze’a, Petera Sloterdijka, Bruno Latoura, Stanisława Brzozowskiego, Giorgio Agambena – przepraszam za krzyczący brak parytetu), nieodwołalnie kończy się wtedy, gdy ktoś na serio próbuje reanimować trupa odpowiedzialnego za hekatombę w krajach zarządzanych przez Stalina, Pol Pota bądź Kim Ir Sena – a sofistyka przeciwstawiająca zasadniczą słuszność historycznym wypaczeniom ma dla mnie mniej więcej taką samą wartość jak obracanie kota ogonem przez rodzimych Dziarskich Chłopców, którzy hajlując w uniformach stylizowanych na mundury Sturmabteilung, jednocześnie deklarują swoją niechęć wobec socjalistycznego ustroju III Rzeczy. Ale to tylko jedna zagwozdka: oskarżanie liberalizmu o przyzwalanie na faszyzm, przy jednoczesnym niedostrzeganiu tego, że z tych samych liberalnych przywilejów korzysta lewica spekulująca bez realnych konsekwencji karnych na temat możliwości społeczno-politycznego, ustrojowego praktykowania komunizmu. Zagwozdka druga – w której niejako sumują się wszystkie moje wątpliwości dotyczące cenzorskich postulatów Dawida Kujawy – jest taka oto: gdzie umieszczamy próg tego, co można (a czego nie można) publikować? Bo wbrew temu, co pisze Kujawa, w Polsce tak media liberalne, jak i te przychylne różnorako politycznie motywowanym projektom (samo)organiczającej się wolności, istnieją dziś obok siebie – liberalne (powiedzmy) i hołdujące rzeczywiście wątpliwej neutralności światopoglądowej „Gazeta Wyborcza”, TVN i „Newsweek” wcale nie mają większego wpływu na zbiorową świadomość Polaków niż „wSieci”, „Gazeta Polska” czy tzw. media narodowe, które raczej trudno nazwać w jakikolwiek sposób liberalnymi, a „Krytyka Polityczna” na księgarnianych półkach poleguje obok „Liberte!”. Owo – co najmniej – równouprawnienie lewicy jest jeszcze bardziej widoczne w życiu literackim (i w życie to obsługujących mediach); to Maja Staśko, Marta Koronkiewicz, Paweł Kaczmarski, Jakub Skurtys, sam Dawid Kujawa wreszcie, są dziś najmocniej słyszalnym głosem w polskiej krytyce literackiej i nawet tak niewywracalne figury wysokonakładowego obiegu metaliterackiego jak Justyna Sobolewska czy Piotr Śliwiński muszą się jakoś wobec tego istotnego i ożywczego fermentu coraz częściej sytuować. W związku z tym wpływ lewicy na wybory wydawców, redaktorów, kuratorów wydarzeń i jurorów konkursów jest (a już na pewno będzie w przyszłości) czymś ewidentnym. I sądzę, że bardzo źle by się stało, gdyby ten wpływ – zamiast prowokować i podtrzymywać dyskusję – próbował sięgać po narzędzia instytucjonalnej opresji, na przykład cenzurę…

Pozwolę sobie na taki eksperyment myślowy: załóżmy, że zaczynamy rugować z obiegów literackich pisarki i pisarzy, w tekstach i/lub wypowiedziach których znaleźć można różne seksistowskie skazy. Pierwsze konkretne efekty już są: „Wakat on-line” usuwa z archiwów pisma wiersze Marka Kołodziejskiego, chcąc w ten sposób wyrazić swoją niezgodę na sens i ton wypowiedzi poety towarzyszących manifestacji środowisk feministycznych protestujących przeciwko wizycie w Polsce Donalda Trumpa – i tutaj bym się nawet zgodził, przedmiotowe wpisy Kołodziejskiego na Facebooku rzeczywiście przekraczają taką granicę mizoginii i zwykłego chamstwa, że nie sposób nie domagać się od ich autora natychmiastowego usunięcia. Pytanie brzmi jednak, czy redakcja „Wakatu” stosowne żądanie (w tonie ultymatywnym: albo usunięcie wpisów, albo usunięcie wierszy) w stronę autora wystosowała, czy bez próby dochowania prawnej zasady audiatur et altera pars zastosowała coś pomiędzy cenzurą prewencyjną a znaną z Roku 1984 (choć tu oczywiście ograniczoną wyłącznie do publikacji) ewaporacją? Przykładów podobnych praktyk – tym razem nieskutecznych – jest więcej… Naciski na organizatorów (między innymi) lubelskiego festiwalu Miasto Poezji, domagające się odwołania spotkania ze znanym ze swoich seksistowskich enuncjacji Piotrem Macierzyńskim i wzywające – w razie nieodwołania – do bojkotu całego wydarzenia (co szczególnie dziwi, publikacje Macierzyńskiego są dostępne bez problemu w „Ha!arcie”, będącym jedną z ważniejszych lewicowych przestrzeni w polskiej kulturze); to, o czym piszę, czyli Dawid Kujawa apelujący do redakcji KONTENTu o niepublikowanie antyaborcyjnych („antykobiecych”) wierszy Waldemara Jochera. A co dalej, kogo jeszcze nie będziemy publikować? Wstępna, wyciągana z pamięci, więc z całą pewności daleka od wyczerpania, lista tych, którym ostatnio i nieostatnio oberwało się (mniej lub bardziej) za seksizm, uprawiany poetycko i/lub sankcjonowany innymi niż literackie wypowiedziami: Justyna Bargielska, Marcin Świetlicki, Marcin Sendecki, Szymon Słomczyński, Rafał Gawin, Robert Rybicki… I aż się boję spekulować, co dalej: bo co począć z takim choćby Szymonem Domagałą-Jakuciem, który na swoim fejsbukowym łolu czasem aż kipi nie tylko od seksizmu i mizoginizmu, ale też od homofobii i nacjonalizmu? A co z Tomaszem Bąkiem? Skoro trafia on do finału konkursu o Nagrodę im. Wisławy Szymborskiej, który to konkurs jako skrajnie seksistowski jest oskarżany przez Staśko o reprodukowanie sytuacji płciowego wykluczenia, to w takim razie Bąk również przecież uczestniczy w dystrybucji prestiżu imprezy utrwalającej system patriarchalnej nierówności… Czy rzeczywiście przestrzeń publiczna w Polsce w sposób jakościowo zauważalny oczyści się z miazmatów seksizmu, klasizmu i rasizmu, gdy instytucjonalna cenzura wyekspediuje z niej Bargielską, Jochera, Gawina i Słomczyńskiego? Czy nie powinniśmy raczej starać się (przede wszystkim w trosce o samych siebie), by wszelka cenzura – ów Jedyny Pierścień Saurona, tak często w kontrkulturowych odczytaniach Tolkiena traktowany jako metafora broni równie autodestrukcyjnej jak bomba A – został Władcy Ciemności nie tylko odebrany, ale też ostatecznie unicestwiony?

X

Swój komentarz opublikowany w kwartalniku KONTENT Dawid Kujawa kończy szydliwym wezwaniem do cytowania Woltera… Domyślam się, że chodzi o słynne słowa, w których wolnomyśliciel deklaruje uczynienie wszystkiego, co tylko możliwe, by jego najbardziej nawet zaciekły oponent mógł wyrazić swoje zdanie. W brzmieniu apokryficznie dosłownym brzmią one tak, jak kwestia Eloe wygłoszona do rycerza ognistego, który nadleciał był budzić trupa Anhellego do wielkiej wojny o wolność ludów: „I would prefer not to”… Oczywiście żartuję; tak naprawdę cytat z autora Kandyda, o który chodzi, brzmi [—-] (Ust. z dn. 31 VII 1981, O kontroli publikacji i widowisk) kantonu Valais.