19/09/22

Spartakus/Saladyn

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Atmos­fe­ra sku­tecz­nie zja­da zabłą­ka­ne kamy­ki. Spa­la­ją się, zanim tra­fią w jasz­czur­kę. Czer­nia­ków nadal oddy­cha. Sen­sa­cja… Prze­cież powin­no to wszyst­ko (galareta/bagno/brodziki & poezja zaan­ga­żo­wa­na) daw­no już temu jeb­nąć, ale z piw­nic nie­ustan­nie docho­dzi chra­pa­nie (lakier­ki nale­ży ścią­gać przed snem albo wło­żyć je ponow­nie do tek­tu­ro­wej trum­ny) ssaka/kozaka. Mał­pa nadal roz­pro­wa­dza pla­sti­ko­we odnó­ża i roz­ma­rzo­ne, sztucz­ne rzę­sy. Han­del, tra­wie­nie, han­del, pukaw­ki. War­kocz w kolo­rze blue. Cza­sy głup­ko­wa­te nale­żą ponoć do naj­cie­kaw­szych cza­sów. Słu­cha­my więc Spar­ta­ku­sa, genial­ną muzę Ara­ma Cha­cza­tu­ria­na. Zabi­ja­my wzro­kiem gołę­bia (poko­ju) i prze­ra­bia­my go na orien­tal­ne sosi­ki za 65 zło­tych. Roz­bu­cha­ne sta­gna­cje. Epik­tet: „Gdy nocą jesteś w swo­im poko­ju, przy drzwiach dobrze zamknię­tych i świe­tle zga­szo­nym, nie waż się mówić, że jesteś sam, gdyż sam nie jesteś”. Jasne, cen­tra­la na gwieź­dzie DUPA5556V daje i zabie­ra, pod­su­wa & obcią­ga. Ale wypa­da (na kacy­ku i w lecz­ni­czych opa­rach soku z bura­ka czer­wo­ne­go) pamię­tać o sen­ten­cji Sten­dha­la: „Nie będę się sta­rał przy­da­wać wdzię­ku pro­sto­cie…”

Robert Kania, noc ame­ry­kań­ska (Wydaw­nic­two issa BOOKS, 2021)

Mamy więc zno­wu naszą dwu­li­co­wą, sza­tań­ską & wizjo­ner­ską Ame­ry­kę, mia­sto Detro­it (gdzie, jak wia­do­mo, zruj­no­wa­no teatry i wyłą­czo­no prąd z powo­du upad­ku pro­duk­cji dyli­żan­sów) ze ścież­ka­mi rodzin­ny­mi auto­ra oraz sze­ro­ki­mi odnie­sie­nia­mi kul­tu­ro­wy­mi. Poja­wia­ją się w książ­ce obli­ga­to­ryj­ni, wspa­nia­li Sny­der, Wil­liams, Bishop etc. (Cie­ka­we, czy ktoś zacznie cyto­wać, powo­ły­wać się kie­dyś np. na Sil­li­ma­na). Tek­sty rodzin­ne („roots”), wymie­sza­ne są z poważ­nie brzmią­cy­mi dekla­ra­cja­mi o cha­rak­te­rze meta. Upa­dek prze­strze­ni, stu­dium kon­dy­cji huma­no­ida, widzia­ne przez pry­zmat kra­iny, gdzie dolce/banany wca­le nie leżą… a raczej wiszą/zwisają, nato­miast zbyt wyso­ko, żeby pod­sko­czyć, a tak w ogó­le to Zie­mia nie jest naj­lep­szym pomy­słem Stwór­cy i winę za to pono­si, nawet nie wia­do­mo, kto kon­kret­nie pono­si („pie­nię­dze, ja chce pie­nię­dze, bo kose wyj­mie”), ponie­waż glo­bal­ne sza­leń­stwo, depre­sja, brak sen­su życia, wspo­ma­ga­cze i sto lodó­wek wypeł­nio­nych eko­lo­ga­mi – wszyst­ko to naj­czę­ściej (oczy­wi­ście!) „Made in USA”. Zawsze podob­na para­bo­la… Choć feno­men wyraź­ny był­by prze­cież tak­że w metro­po­liach typu Puł­tusk lub na Gren­lan­dii (wyspie-ście­mie, gdzie jar­lo­wie mie­li wypa­sać bydło, a po kil­ku mie­sią­cach przy­szła kró­lo­wa śnie­gu, wygo­ni­ła, zamor­do­wa­ła i wiel­ki rym­pał z tych pro­jek­tów im wyszedł). Robert Kania to mistrz krót­kiej for­my. W latach 2015–2018 był Pre­ze­sem Pol­skie­go Sto­wa­rzy­sze­nia Haiku. W nocy ame­ry­kań­skiej mamy do czy­nie­nia z reje­strem skon­den­so­wa­nym, ale są tam tak­że wypa­dy bar­dziej roz­bu­do­wa­ne, jak choć­by w utwo­rze (kli­mat bit­ni­ków, czy­sto gins­ber­gow­ski) „widzia­łem”, gdzie nar­ra­tor widział m.in. „domy za milio­ny dola­rów i domy bez okien na przed­mie­ściach Detro­it, ludzi w barach typu jedz do woli za dzie­sięć dola­rów oglą­da­ją­cych sit­co­my i stand-upy”, oglą­dał „tysią­ce ame­ry­kań­skich fil­mów ludzi pokro­jo­nych piła­mi i noża­mi nafa­sze­ro­wa­nych seria­mi z auto­ma­tów” albo „naćpa­nych koka­iną haszy­szem hero­iną”. To kla­sycz­ne, zna­ne nam pro­jek­cje. Świat gni­je, antycz­na rzeź­ba zdo­bi ogród­ki, zara­sta wraz z kra­sna­la­mi wytło­czo­ny­mi dla klien­tów od ham­bur­ge­ra. Tro­chę szko­da, że autor nie odwie­dził np. Woodland Pat­tern Book Cen­ter w Mil­wau­kee. Albo zje­chał bar­dziej w rejo­ny kali­for­nij­skie i postu­dio­wał tam­tej­szą poezję nati­ve (wyda­wa­ną swe­go cza­su przez Pho­ne­me Media). Zna­my Radio Free Alca­traz czy dzia­łal­ność Joh­na Tru­del­la. Moż­na lżej, czy­li moc­niej. Opi­sów obec­ne­go pie­kieł­ka mamy napraw­dę zatrzę­sie­nie, może trze­ba szu­kać, tego co było „przed” i co jesz­cze gdzie­nie­gdzie pul­su­je, co ew. oca­la (wyobraź­nię). Zjazd jest pro­sty, nato­miast wspi­nacz­ki (mora­li­sty­ka sub­tel­na lub ofen­syw­na) wyma­ga­ją zawsze nie­złej ekwi­li­bry­sty­ki. Cha­rak­te­ry­stycz­ny jest w nocy ame­ry­kań­skiej skrót. Pyta­nie, czy przy­pad­kiem nie jest on jed­nak prze­ła­do­wa­ny, mimo wszyst­ko zbyt baro­ko­wy (nie ści­ga­my się prze­cież wyłącz­nie na licz­bę zna­ków). Nad­dat­ki nie muszą koniecz­nie ozna­czać kilo­me­tro­wych wypeł­nia­czy. Prze­ry­so­wa­nia (wszyst­kie te pseu­do­me­ta­fi­zycz­ne pre­ten­sje, zakrę­ty) reali­zo­wa­ne są czę­sto na mini­dy­stan­sach. Inna spra­wa, że Jan Andrzej Morsz­tyn w więk­szym natę­że­niu ozna­cza ciszę/ascezę. Nie­ko­niecz­nie przy­mu­so­wą hip­no­zę. Podob­nie Pier­re Mon­teux i jego akcje z Lon­don Sym­pho­ny Orche­stra. Mini­ma­lizm potra­fi być zamierzoną/niezamierzoną redu­tą Ordo­na. I zno­wu, to samo, co wyżej – nie ści­ga­my się prze­cież wyłącz­nie na licz­bę zna­ków. War­to zwró­cić uwa­gę na dru­gą linij­kę wier­sza „mia­sto gnie­wu”, bar­dzo (!) poetycką/liryczną, śród­ziem­no­mor­ską, na tego „puszy­ste­go pta­ka wie­czo­ru”, sku­tecz­nie pacy­fi­ku­ją­ce­go nam cały dra­ma­tyzm sytu­acji:

mia­sto gnie­wu

na ostat­nim przy­stan­ku wszy­scy są czar­ni
mój strach zle­wa się z cie­niem

Jakiś czas temu publi­ko­wa­łem w anto­lo­gii wier­szy poetów pol­skich uro­dzo­nych po roku 1960: tłum. Abel Mur­cia, Gerar­do Bel­tran, Xavier Far­re, Poesía a con­tra­gol­pe. Anto­lo­gía de poesía pola­ca con­tem­po­ránea (auto­res naci­dos entre 1960 y 1980) (Poezja kontr­ata­ku­je. Anto­lo­gia pol­skiej poezji współ­cze­snej, Pren­sas Uni­ver­si­dad de Zara­go­za). Bar­dzo się wte­dy ucie­szy­łem. Świa­ty ibe­ro moc­no mnie zawsze pocią­ga­ły. Moim wiel­kim fawo­ry­tem był zwią­za­ny z Tri­stia­nem Tza­rą, chi­lij­ski poeta Vin­cen­te Huido­bro. Mia­łem szczę­ście wydać chap­bo­ok w serii ame­ry­kań­skie­go Toad Press wła­śnie obok nie­go. I to była opty­mal­na intro­duk­cja. Nato­miast Roman­ce cygań­skie Lor­ki w prze­kła­dzie Jerze­go Ficow­skie­go na sta­łe zago­ści­ły w mojej gło­wie i wie­lo­krot­nie na ich temat się wypo­wia­da­łem. Podob­nie jak Galin­do Ser­gio i jego Grzy­bo­jad (& pomi­jam tu armię wizjo­ne­rów – Bor­ge­sa, Cor­ta­za­ra etc.). Ponie­waż nie znam hisz­pań­skie­go, zmu­szo­ny byłem czy­tać prze­kła­dy. Szyb­ko prze­rzu­ci­łem się na angiel­ski, po kom­plet­nym roz­cza­ro­wa­niu w przy­pad­ku wybo­ru Lor­ki, wyda­ne­go, zda­je się, przez Wydaw­nic­two Lite­rac­kie w Kra­ko­wie, gdzie Zofia Szley­en b. sła­bo z nim sobie pora­dzi­ła. Na temat naj­now­szej poezji two­rzo­nej w jęz. hisz­pań­skim rela­tyw­nie mało wie­dzia­łem (tutaj pomoc­ne było mi pismo „Mer­cu­rius”, w któ­rym uka­zu­je się spo­ro ludzi z obsza­ru ibe­ro w tłum. na angiel­ski, mia­łem z tym tak­że do czy­nie­nia w Jac­ket Magazine/Jacket2, gdzie czę­sto publi­ko­wa­łem). A teraz zastrzyk wzmac­nia­ją­cy i mamy w koń­cu coś inte­re­su­ją­ce­go, nie­zwy­kle potrzeb­ny akcent nowej poezji hisz­pań­skiej na ryn­ku pol­skim.

Fran­ci­sco Javier Navar­ro Prie­to, Pięk­ny świat, prze­ło­żył Paweł Orzeł, ilu­stra­cje Hugo Fon­te­la (PIW, 2022)

Książ­ka jest pereł­ką edy­tor­ską. Zamiesz­czo­ne w niej obra­zy (Hugo Fon­te­la), wyraź­nie zain­spi­ro­wa­ne taki­mi ludź­mi jak Twom­bly czy Tàpies, nie wpro­wa­dza­ją nie­po­trzeb­ne­go zamie­sza­nia, nie są jakimś namol­nym fajer­wer­kiem, kok­taj­lem efek­tów spe­cjal­nych (tak cha­rak­te­ry­stycz­nym w wie­lu pol­skich tzw. „tomi­kach”). Świa­ty Fon­te­la ide­al­nie pły­ną, współ­ży­ją z zapi­sa­mi Prie­to. Posło­wie Paw­ła Orła sfor­mu­ło­wa­ne w sty­lu listu do auto­ra jest jed­no­cze­śnie rodza­jem inter­pre­ta­cji tłu­ma­czo­ne­go przez nie­go zbio­ru, komu­ni­ka­tem arty­stycz­nym. Akcyj­ną wizją (este­tycz­ną) mate­ria­łu, nad któ­rym pra­co­wał. W ten spo­sób nie mamy tu jakie­goś sztucz­ne­go, na siłę przy­kle­jo­ne­go do książ­ki (pseudo)elaboratu. Wier­sze Prie­to to ewi­dent­na samot­ność i jed­no­cze­śnie światło/otwartość, „zakło­po­ta­nie” w pej­za­żu ludz­kich kon­fi­gu­ra­cji. Takie tro­chę cho­dze­nie po linie. Balansowanie/kołyska. Na Zie­mi poukła­da­nej nie-do-koń­ca spra­wie­dli­wie czy roz­sąd­nie. Nasze psycho/body pere­gry­na­cje… Pro­mień, bry­ła, zapad­ka fasa­dy. Obser­wa­cja metod, któ­ry­mi posłu­gi­wa­li się malarze/poeci, pró­bu­ją­cy zare­je­stro­wać w swo­ich dzie­łach dyle­mat gwiezd­ne­go, chwi­lo­we­go poby­tu. Kształt biał­ka & roz­ma­rze­nia biał­ka. Lepie­nie anie­li­cy. Pró­ba (jed­nak) oddy­cha­nia (ambi­wa­lent­ne­go), mimo zasad­ni­cze­go, hory­zon­tal­ne­go „tąp­nię­cia”. Są tam bli­skie mi punk­ty odnie­sie­nia. Wyczu­wal­ny kli­mat Lor­ki (kon­cep­tu­al­ne echo), choć­by z reje­stru Poeta en Nueva York. Lor­ka zare­je­stro­wał pod­czas poby­tu w babi­loń­skiej cen­tra­li (lata 1929–1930) m.in. prze­my­sło­wą masa­krę zwie­rząt. Mamy sto­ją­ce­go w pobli­żu (nie­ko­niecz­nie za ple­ca­mi) obse­syj­ne­go Baco­na i jego: „Cóż, oczy­wi­ście, jeste­śmy mię­sem, jeste­śmy poten­cjal­nym ścier­wem”. I oso­bę z moje­go podwór­ka, czy­li Inger Chri­sten­sen. Mia­ła ona duży wpływ na róż­ne poko­le­nia poetów (nie tyl­ko duń­skich), do Pol­ski dotar­ła bar­dzo-bar­dzo-bar­dzo póź­no, ale never mind, w koń­cu osta­tecz­nie dotar­ła, ukło­ny dla Bogu­si Sochań­skiej za jej roze­zna­nie i cięż­ką pra­cę trans­la­tor­ską. W czę­ści „SIEDEM KROKÓW DO UKAZANIA CIAŁA LUDZKIEGO/  SIEDEM KROKÓW DO UKAZANIA KRAJOBRAZU LUB JABŁKA” takie oto cha­rak­te­ry­stycz­ne otwar­cie:

Jeden

dziu­ry w gwiaz­dach
wypeł­nio­ne zosta­ły kitem
powierzch­nia wcze­śniej wygła­dzo­na nocą
poma­lo­wa­na jest radio­ak­tyw­ną żół­cią

olśnie­wa­ją­cym świ­tem
nało­żo­no kil­ka bia­łych linii
na nie­wiel­kiej powierzch­ni
zamy­ka­ją figu­rę:

Pierw­szym kro­kiem jest wyod­ręb­nie­nie ludz­kiej posta­ci

Sło­wem obec­ni, Lip­now­ska Gru­pa Lite­rac­ka 2009

Alma­nach tere­no­wy. Gru­pa ta wyda­ła ich kil­ka. Do mnie tra­fił wła­śnie ten z 2009. Jest to typo­wy bukiet poezji w sty­lu „spójrz w niebo/ blask two­ich oczu/ niech mnie obejmie/ i gwiazdy/ co nad nami migo­czą”. W zasa­dzie nie ma w tym pro­duk­cie manie­ry­zmu & nicze­go dziwnego/podejrzanego. Nasi gdyń­scy (czy inni) lau­re­aci two­rzą w iden­tycz­ny spo­sób, ich juro­rzy (pokąt­nie, bądź na łamach „Gło­su Nie­po­kor­nych”) tak­że walą podob­ne kon­struk­cje. Wystar­czy pod­mian­ka kil­ku rekwi­zy­tów i wyszło­by na to samo. Sto sie­dem-czter­dzie­ści-dwa­dzie­ścia sie­dem lat (czy rok) albo mie­siąc z hakiem (bez haka) temu. W każ­dych oko­licz­no­ściach natu­ry, pod kra­wa­tem, jedząc kre­wet­ki lub owsian­kę w mlecz­nych barach, prze­cież i tak „mogli­by­śmy zabrać słoń­cu blask/ pole­cieć szyb­ciej niż wicher”. Wystar­czy­ło­by wkom­po­no­wać ojca (np. ojca popu­la­res, tego któ­ry otrzy­mał swe­go cza­su od bez­dom­nych cię­ża­rów­kę peł­ną doj­rza­łych owo­ców man­go) i mie­li­by­śmy z miej­sca trak­tat o prze­śla­do­wa­niu tegoż ojca przez obroń­ców drzew liścia­stych, bo igla­ków mamy w nad­mia­rze i spo­koj­nie moż­na je tępić, tzn. prze­zna­czyć na bez­li­to­sną wycin­kę & aktyw­no­ści pana kor­ni­ka. Ale nigdy nie nale­ży zbyt szyb­ko wyco­fy­wać się z Akki (Tybald V Dobry był pospo­li­tym nie­udacz­ni­kiem). Zakon dał cia­ła, potem dał cia­ła ponow­nie, a potem-potem skoń­czył, opie­ku­jąc się nie­do­łęż­nym, prze­mo­czo­nym ssa­kiem. W obo­zie Ajju­bi­dów nale­ży się roz­glą­dać, a nie pochop­nie brą­chać. Wytrzy­ma­łem podróż i wszel­kie umy­sło­we nie­do­god­no­ści. „Poje­dyn­cze pocałunki/ wczo­raj­szych dni/ roz­ło­ży­ły dywan cier­pie­nia”. A ja na to… jak na lato. Mnie nie roz­ło­ży­ły. Przepiłem/popiłem i sta­ną­łem w pio­nie, mimo że „odle­cia­ły pta­ki wspomnień/ na pie­lę­gno­wa­nie uczuć”. Tak więc, moi dro­dzy para­fia­nie, zna­la­złem w alma­na­chu praw­dzi­wą per­łę, dla któ­rej war­to było ana­li­zo­wać ostrza­ły z kata­pult. Auto­rem b. uda­ne­go kawał­ka jest Sła­wo­mir Cie­siel­ski (na kola­na medaliści/nieroby):

Chęć

jesz­cze raz
i jesz­cze raz
i jesz­cze
zawsze jesz­cze
aż do cza­su
gdy już
nie moż­na
a może jesz­cze
ten ostat­ni raz
cho­ciaż brak sił
a może by jesz­cze
tyl­ko ten jeden raz