13/12/21

Sześćdziesiąt trzy zdania (dwadzieścia dziewięć ostatnich)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

35. Wiśniewski często sięga po taki chwyt: sygnalizuje (mniej lub bardziej dosłownie) swoje tu i teraz, dookreśla moment swojego pisania o Powstaniu, a potem przenosi się – gramatycznym wehikułem czasu teraźniejszego, wariacją na temat retorycznego chwytu praesens historicum – w analogiczny warszawski dzień sierpniowy lub wrześniowy sprzed siedmiu (prawie ośmiu) dekad, próbuje przymierzyć swój czas do czasu Powstania; próbuję więc i ja: patrzyłem dziś na przymglone nadpełzającą jesienią grzbiety Beskidu Niskiego, a Śródmieście i Powiśle z coraz większym trudem odpierały zmasowane ataki sił niemieckich; patrzyłem, jak bukowe lasy tracą kontury, granatowiejąc w nadciągającym zmierzchu, podczas gdy wspierający walczącą Warszawę ułani z Grupy „Kampinos” odnosili spektakularne zwycięstwo w Marianowie nad kolaborantami z Brygady Szturmowej SS RONA; nierzeczywiste wieczorne światło wydobywa nieskończone odcienie z traw porastających zbocza nad Krzywą i dopala się sztab gen. Antoniego Chruściela „Montera” w zbombardowanym hotelu Victoria.

36. Inkorporacja: to pojęcie (najczęściej bodaj używane w kontekście prawnym, jako synonim włączenia jakiegoś terytorium w obszar państwa albo ujednolicania kodeksów) w odniesieniu do Palimpsestu Powstanie wydaje mi się wyjątkowo precyzyjne – o ile uświadomimy sobie jego sens etymologiczny; w pojęciu inkorporacji słychać łacińskie corpus, ciało; a pisałem już o tym, że Powstanie Wiśniewskiego to nade wszystko dotkliwy konkret, który najlepiej opisuje właśnie metafora ciała – z drugiej zaś strony (i o tym również wspominałem) Wiśniewski pisze ciałem, angażuje do pisania nie tylko rozum i ducha (i duszę – bo się modli, a modli się zawsze dusza), ale też wszystko to, co jest w nim cielesne; ciało autora i ciało Powstania – tutaj dochodzi do najpełniejszej komunii sensów, transakcji znaczeń, do in-korporacji, czyli (jak najdosłowniej) w-cielenia.

37. Piszące ciało Radosława Wiśniewskiego manifestuje się przede wszystkim w gadaniu – nie w mowie, bo to przecież byłoby aż nadto oczywiste, wszak każde piszące ciało mówi, innego sposobu na obecność w piśmie nie ma, ale właśnie gada: zasypuje czytelnika nieustanną logoreą, wyrzuca z siebie rzeki słów i zdań, z rzadka zatrzymuje się na nabranie oddechu; Palimpsest to rytualna, konstytuująca wspólnotę opowieść, zapis pracy pamięci o pamięci (bo Wiśniewski, nie pamiętając Powstania, upamiętnia gasnące głosy tych, którzy je pamiętają).

38. Nawias historycznoliteracki: w kontekście tego, co napisałem powyżej, Palimpsest Powstanie wydaje mi się punktem zwrotnym w bardzo bogatej przecież twórczości Radosława Wiśniewskiego; żywioł narracyjny, owszem, zawsze był pierwszym poruszycielem tej poezji, ale to dopiero w Palimpseście (może też we wcześniejszym o rok Kwestionariuszu putinowskim, w ostateczności – w Psalmie do św. Sabiny z 2016 roku) Wiśniewski ostatecznie wyzwolił w sobie niepowściągliwego, zachłystującego się opowiadacza, nieposkromionego i niemożliwego mówcę konstruującego dla swojej pozycji narracyjnej tyleż widmową, co niewywracalną pozycję mieszczącą się pomiędzy agorą a plemiennym ogniskiem; z tego ducha, z przymusu gadania, wyrastają kolejne książki Wiśniewskiego: fenomenalna powieść Transmigracja, bliźniaczy względem Palimpsestu esej (?) historyczny 1939 Apokalipsa. Początek, poetycko-publicystyczne manifesto-lamentacje pomieszczone w Kornikach gniewu.

39. W ostatecznym rozrachunku – historycznym, politycznym, humanitarnym i każdym innym – Powstanie jest wydarzeniem nieprawdopodobnym, do-prawdy-niepodobnym: nie powinno się zdarzyć, a przecież się wydarzyło; jest też nieprawdopodobne, by znaleźć dla niego ostateczny narracyjny wymiar, by je do-prawdy-podobnie opowiedzieć – i dlatego Wiśniewski, słuchając opowieści o Powstaniu (tych opowiadanych, sfotografowanych, sfilmowanych, spisanych, narysowanych…), zagaduje słowotokiem rozpacz płynącą z doświadczenia niemożności fortunnego domknięcia swego zamierzenia; i właściwie wszystkie wplecione w tkaninę Powstania opowieści są właśnie nieprawdopodobne – i ile, i jak by ich nie opisywać, nieprawdopodobnymi pozostaną; historia kpt. Zygmunta Netzera „Kryska”, ciężko rannego, cudem (a co tam, w zapadającej się pod powstańczym ciężarem Warszawie, nie było cudem?) uratowanego i przewiezionego pontonem przez Wisłę, uznanego za zaginionego, pośmiertnie (choć żył) awansowanego na majora, poszukującego po wojnie tych, którym zawdzięczał ocalenie, nie jest wcale jakoś bardziej nieprawdopodobna od innych, ale przypomina mi inną opowieść, którą muszę się podzielić.

40. Napisałem o nieprawdopodobieństwie, użyłem słowa „cud” – i przypomniały mi się średniowieczne miracula, nurt w literaturze hagiograficznej skupiony właśnie na cudach poświadczających świętość opisywanej postaci; być może tak też można spojrzeć na Palimpsest Powstanie: jako na apokryficzne, heretyckie miraculum, którego autor próbuje zmierzyć się z nagą niewyobrażalnością Powstania, z jego granicznością wykraczającą poza jakiekolwiek próby (retorycznego, poznawczego, politycznego) zawłaszczenia; w średniowieczu miracula miały swoją odmianę sceniczną, mirakla: wspomniany już tutaj, szczególnie intensywny potencjał obrazowy książki Wiśniewskiego nasuwa skojarzenia z taką właśnie inscenizacją powstańczego Wydarzenia.

41. Miała być jednak moja opowieść powstańcza, opowieść prawdziwa, choć do-prawdy-niepodobna, ale za to jakoś tam podobna do opowieści Wiśniewskiego o majorze „Krysce” poszukującym po wojnie tych, którym zawdzięczał to, że Powstanie przeżył; było to tak – w 1995 roku brałem udział w Światowym Zlocie Harcerstwa Polskiego w Zegrzu, na którym to zlocie było sporo weteranów Powstania Warszawskiego (było mi wtedy dane poznać druha hm. Stanisława Broniewskiego „Orszę”, dowódcę akcji pod Arsenałem, powstańczego naczelnika Szarych Szeregów – spotkanie nieprawdopodobne, i dziś bym w nie powątpiewał, gdyby nie autograf „Orszy”, który przechowuję wśród innych relikwii swego harcerskiego czasu); i zaprawdę powiadam – było tam dwóch takich, którzy walczyli pod jedną barykadą, i jeden z nich wyciągnął drugiego, ciężko rannego, spod niemieckiego ognia; powstańcze Mojry rzuciły ich w różne miejsca dogorywającej Warszawy i obaj byli przekonani, że ten drugi zginął; i żyli w takim przeświadczeniu przez pół wieku; że było im pisane inaczej, że obaj przeżyli – o tym dowiedzieli się dopiero wtedy, w Zegrzu, kiedy się po raz pierwszy od czasów Powstania spotkali.

42. Byłoby przesadą, gdybym powiedział, że wszystkie te sześćdziesiąt trzy zdania o Palimpseście napisałem tylko po to, by się uporać z coraz bardziej zanikającym wspomnieniem z upalnego harcerskiego lata sprzed niemal trzech dekad – ale też nie będę ukrywał, że wspomnienie to wierciło mi pod czaszką, odkąd tylko powziąłem zamiar napisania o książce Wiśniewskiego; być może właśnie wtedy, w Zegrzu, po raz pierwszy zetknąłem się z Powstaniem, które nie jest rozdziałem w podręczniku do historii, tylko opowieścią, i które nie poddaje się oficjalnej celebrze, naukowej racjonalizacji, ćwiczeniom z estetyki, będąc nagim nieprawdopodobieństwem – i może też w Palimpseście poszukiwałem (intuicyjnie i półświadomie) potwierdzenia, że Powstanie (dla tego, kto nie był jego świadkiem) może być tylko tym, że tak właśnie jest najuczciwiej.

43. W naszym kręgu kulturowym są oczywiście różne poziomy nieprawdopodobieństwa – ale można chyba zaryzykować sąd, że nie ma nic bardziej do-prawdy-niepodobnego niż powrót zmarłych spoza granicy śmierci; zmartwychwstanie nicuje nie tylko fizykę (i to w jednym z jej fundamentalnych wymiarów, a wymiarem tym jest linearny, jednokierunkowy upływ czasu, który może wyczyniać różne figle już to w układach poruszających się z prędkością przyświetlną, już to w pobliżu ciał o wyjątkowo dużej grawitacji – ale nawet tam nie może tak po prostu zawrócić, a przecież zmartwychwstały przekracza nieprzekraczalny koniec swojego czasu), ale też judeochrześcijańską metafizykę (już w Pierwszym Przymierzu obowiązywał najsurowszy zakaz nekromancji, a z perspektywy chrześcijańskiej próby przywracania do życia zmarłych to proszenie się o spotkanie z egzorcystą; wskrzeszenia dokonywane przez Jezusa są oczywiście czymś innym, manifestacją jego bóstwa panującego w sposób absolutny nad fizyką i metafizyką); tymczasem Palimpsest Powstanie – ów traktat o nieprawdopodobieństwie – bez przerwy inscenizuje powrót tego, co zmarłe.

44. Naprawdę, bywa to niebezpieczne – weźmy taką scenę, opisaną w rozdziale „Drugie widzenie Tymoteusza”: autor Palimpsestu siedzi na poddaszu swojego domu, w czymś, co można chyba nazwać pracownią, wśród książek i różnych innych gratów-nie-gratów buszuje syn Tymoteusz – i nagle zaczyna dziać się coś, co ktoś nieżyczliwy mógłby uznać za wprawkę stylistyczną do wyświechtanego horroru, takiego, w którym dziecko staje się medium pośredniczącym w kontaktach z zaświatem; bo oto Tymoteusz zaczyna przekonywać tatę, że był tu Pan, był i poszedł; i choć sam Wiśniewski zaczyna tę widmową obecność zagadywać, relatywizować, choć stara się robić dobrą minę do krańcowo ryzykownej gry i stwierdza nawet, że „to nie musi nic znaczyć”, to przecież wie – i my też to wiemy, że znaczy, bardzo znaczy; bo przecież sam Tymoteusz mówi, że „puci-moka, ale to Tata i pise… i musi Tata to on o i o nie”; a wobec tych nabrzmiałych sensem słów nie wolno przejść obojętnie, nie wolno udawać, że się ich nie słyszało.

45. Bo może to właśnie w nich – w gaworzeniu, będącym pierwszym, podstawowym, źródłowym gestem kodowania znaczeń w życiu człowieka – kryje się najwyższa prawda o Powstaniu; bo oto zostało powiedziane coś niezmiernie ważnego (małe dziecko mówi i każdą inną czynność wykonuje tak, jakby to było coś, co absolutnie nie może nie być powiedziane czy zrobione) i dotyczy to niewątpliwie Powstania (choćby tego materializującego się w widmowej postaci Pana krążącego po poddaszu); i wiemy, że to jest właśnie to, ale nic ponadto: Powstanie jako doświadczenie nieprawdopodobne jest szyfrem, do którego oryginalnego zapisu – nie będąc świadkami – nie mamy dostępu, a mimo to próbujemy go nieudolnie dekodować; Tymoteusz jest (jak to dzieci w tym wieku) bezwzględnie uczciwy i opowiada nam Powstanie w całym jego dyskursywnym do-prawdy-niepodobieństwie; ma dostęp do szyfru i choćby nawet zaszyfrowany zapis okazał się doskonale niezrozumiały, to ten, kto go w brzmieniu dosłownym przywołuje, wyprzedza nas o krok.

46. Sprawdzam na wszelki wypadek, co Tymoteusz widział w pierwszym swoim widzeniu – tak, już tam jest ten Pan, ale jest też to, co Wiśniewski pisał o płytkach białego fosforu, a czego daremnie kiedyś szukałem w jego książce; to, że teraz to odnalazłem, że taką, a nie inną drogą do tego dotarłem, nie może być przypadkiem – zresztą nic tak nie leczy z naiwnej wiary w przypadki, jak myślenie o Powstaniu.

47. Z jednej bowiem strony Powstanie – jako pewien fakt historyczny – jest utkane z przypadków, ze zbiegów okoliczności, z nieporozumień, z pomyłek: i ten wymiar Powstania bardzo mocno naznacza logikę narracyjną Palimpsestu; z drugiej strony – jest to Wydarzenie tak nieusuwalne, tak totemiczne, tak głęboko zakorzenione w kolektywnej polskiej nieświadomości, że jesteśmy skłonni postrzegać je jako absolutną konieczność (która oczywiście unieważnia jakąkolwiek przypadkowość); specyficzna gwałtowność książki Wiśniewskiego również z tego wyrasta – z napięcia między nieznośną lekkością Powstania jako do-prawdy-niepodobnej przygodności a jego niezbywalnym, dławiącym ciężarem.

48. Czterdziesty ósmy dzień pisania, czterdzieste ósme zdanie, czterdziesty ósmy dzień Powstania – znużenie; informacje o tym, co działo się tego dnia, 17 września, siedemdziesiąt siedem lat temu (była niedziela), odpychają lakoniczną monotonią, przez którą tak trudno przebić się do graniczności powstańczego doświadczenia: zażarte walki na coraz bardziej wyczerpanym Czerniakowie, ciężki ostrzał Żoliborza i Mokotowa, niewielka grupa żołnierzy ze sprzymierzonego z Rosjanami 6 Pułku Piechoty LWP przeprawia się przez Wisłę z pomocą Warszawie; chciałbym wierzyć w to, że to moje znużenie pisaniem ma cokolwiek wspólnego ze śmiertelnym wyczerpaniem dogorywającej Warszawy, ale wstydzę się tej chęci, bo wiem, że najbardziej nawet nieśmiała próba takiego porównania byłaby haniebną uzurpacją.

49. Ale też – z drugiej strony – czyż Palimpsest nie jest pisany właśnie przeciwko znużeniu, czy Wiśniewski (kierowany napiętą do ostatnich granic empatią, nagą – ogołoconą z wszelkich poznawczych i politycznych uzurpacji – etyką) nie stawia sobie takiego właśnie, do-prawdy-niepodobnego zdania: udzielić swego życia umierającemu Powstaniu, przetoczyć w jego pozrywane arterie swoją krew, przepompować swój oddech w jego popękane płuca, zrobić coś – cokolwiek – tylko dlatego, że „oni już nie mogą”?

50. Acedia, jeden z grzechów głównych, w sposób nieznośnie banalizujący tłumaczona na polski jako „lenistwo” – a przecież Ojcom Kościoła nie chodziło o proste niechciejstwo, które nie jest jakąś szczególnie niepokojącą przewiną, a o melancholijną odrętwiałość ducha, o sączone przez demony przekonanie o niemożności i niepotrzebności działania, co prowadzi do porzucenia spraw Bożych; jeśli przełożyć to na grunt pamięci o Powstaniu, to będziemy mieć do czynienia z jeszcze innym rodzajem znużenia – z takim, który każe nam sądzić, że wszystko już wiemy, że pozostają nam wyłącznie bezrefleksyjna apoteoza albo naiwne bluźnierstwo; a to jest nie tyle nawet uśmiercaniem Powstania, ile podtrzymywaniem jego zagrażającej, wampirycznej kondycji; a wampir jest naprawdę żywy dopiero wtedy, kiedy (przygwożdżony osinowym kołkiem, z odciętą głową odwróconą twarzą ku ziemi) traci swą sataniczną, przeklętą (również dla niego samego) nieśmiertelność: bywa (jak choćby w ostatnich kadrach Drakuli Francisa Forda Coppoli), że zaczyna się wtedy starzeć i rozkładać, by w finale odzyskać – jako prawdziwie martwy – spokój i dostąpić zbawienia; Palimpsest, występujący również przeciwko tak rozumianemu znużeniu/acedii, jest próbą darowania Powstaniu takiego właśnie życia – okrutnego, ale prawdziwszego niż złowroga i iluzoryczna nieśmiertelność podtrzymywana przez Wielkie Opowieści o Wydarzeniu.

51. Jeszcze jeden kontekst pomocny w rozumieniu fenomenu Palimpsestu – kto wie, być może najważniejszy – to obrzęd Dziadów; „zmarli tam śpieszą, gdzie ich guślarz woła” – tak pisze w chyba najważniejszym tekście w dziejach nie tylko polskiej kultury Adam Mickiewicz; czas, by razem z guślarzem-Wiśniewskim „zamknąć drzwi kaplicy i stanąć dokoła truny”.

52. We wstępie do pierwszej (czyli drugiej) odsłony swego dramatycznego arcypoematu powiada jeszcze Mickiewicz coś takiego: główny celebrans Dziadów, guślarz, to „razem kapłan i poeta”; pisałem już powyżej, że Palimpsest Powstanie można czytać – w całej jego namiętnej nieobojętności, podskórnej inwokacyjności, wpisanej między słowa obsesyjnej wierze w literaturę jako instytucję zdolną generować relacje i konstytuować wspólnotę komunikacji – jako zapis modlitwy; kiedy zatem myślę o Wiśniewskim jako o inkarnacji guślarza, to postępuję, jak sądzę, dokładnie po śladach myśli Mickiewicza: pisarz może być równocześnie kapłanem, o ile ufa, że jego słowo jest w stanie służyć przywracaniu do życia tego, co umarłe; Wiśniewski ufa – poddaje to swoje zaufanie krytyce, zwątpieniu, ponurej autoironii, warunkuje je na wszystkie możliwe sposoby, ale jednak ostatecznie chyba ufa.

53. Palimpsest Powstanie jako zapis obrzędu Dziadów sięga bardzo głęboko w istotę tego rytuału – bo nie jest prawdą (jak się sądzi w najprostszym, naiwnym i zasadniczo fałszującym odbiorze), że Dziady mają cokolwiek wspólnego ze „świętem zmarłych”; jest akurat dokładnie na odwrót, w noc Zaduszek świętuje się nieistnienie śmierci, unieważnia się jej kategoryczność w imię powracającego zza grobu życia; a Wiśniewski – jak już wielokrotnie tu pisałem – ożywia Powstanie, rozkrusza megalityczne groby Wielkich Opowieści, występuje przeciwko skostniałym w komunały narracjom, stara się patrzeć w twarz pojedynczym ludziom, słuchać historii z marginesu oficjalnych, kanonicznych dyskursów, rozumieć absurdalne decyzje, fatalne w skutkach rozkazy, wybaczać ludzką małość, której tak wiele było w godzinie dziejowego tąpnięcia; naprawdę żywe Powstanie to takie, które nie boi się tego, że nie jest fałszywie, wampirycznie nieśmiertelne.

54. Powstanie – to, które rozgrywa się dziś u mnie, czyli to samo, co siedemdziesiąt siedem lat temu – będzie dogorywało jeszcze przez tydzień z okładem, a ja zaczynam się bać, że to już koniec, że napisałem wszystko; do znużenia dołącza się bezradność; znów próbuję dokonać bezwstydnego porównania tego, co teraz czuję, z tym, co czuli oni – czy też mieli takie przeświadczenie, że to już wszystko, że nic nie pozostało, czy trwali na gruzowiskach swoich placówek już tylko siłą rozpędu i fatalistycznym poczuciem, że nie ma innego wyjścia niż trwać?

55. Zastanawiam się, czy Wiśniewski w którymkolwiek momencie pisania Palimpsestu Powstanie przeżył takie właśnie rozczarowanie – że nie ma już nic więcej do napisania; na pierwszy rzut oka taka myśl może się wydawać absurdalna: książka jest pisana na bezdechu, a i tak pozostaje powidok, że mogłaby być kilkukrotnie większa, że gdzieś na poddaszu kotłują się stosy niewykorzystanych notatek, zarzuconych szkiców – ale może jest też tak, że ta szalona grandilokwencja jednak wynika z lęku, że sama myśl o tym, że o Powstaniu napisało się już wszystko, oznacza uśmiercenie Powstania, jego unieruchomienie; może trzeba pisać, by odroczyć klęskę, by nigdy nie nadszedł tamten drugi dzień października; by walcząca Warszawa nigdy nie przestała walczyć, by nie skapitulowała.

56. Jakkolwiek niedorzeczne wydawać by się mogło takie zestawienie, Wiśniewski w Palimpseście (jeśli spojrzeć nań z zaproponowanego powyżej punktu widzenia) nie robi niczego bardzo innego od tego, co robił Mickiewicz w Panu Tadeuszu, który przecież też odraczał nieuniknione, zagadywał klęskę, odtwarzał iluzję tamtych wielkich a sponiewieranych nadziei – a przecież kto jak kto, ale Mickiewicz doskonale wiedział, jak bolesne było to sponiewieranie; jasne, inne jest pisanie Wiśniewskiego, inne Mickiewicza – tam była kreacja utopii, która miała trwać pod strzechami i na poddaszach Paryża, i przechowywać iluzję trwania doskonałego świata mimo katastrofy, tu, na poddaszu w pewnej miejscowości pod Wrocławiem, wciąż trwa walka, ciągle jeszcze broni się Warszawa, niepomna tego, że za parę dni stanie się już tylko nienegocjowalnym cmentarzem.

57. Inne zdanie, które może być metaforą tego pisania przeciw znużeniu, rozczarowaniu, tego godnego Szeherezady odraczania opowieścią egzekucji – zdanie z Na srebrnym globie Jerzego Żuławskiego, wryte w moją pamięć od zamierzchłego czasu pierwszej lektury powieści; bohater, przemierzający Księżyc w pojeździe, w którym coraz bardziej kurczą się zapasy tlenu, pisze dziennik – i w pewnym momencie kreśli takie dramatyczne słowa: „piszmy, piszmy aby nie zasnąć, bo to śmierć”; Wiśniewski również pisze, pisze…

58. …nim się dopali już Powstanie ciemnym błyskiem.

59. Ten cytat z pieśni Jacka Kaczmarskiego „Czołg” pojawia się też jako tytuł jednego z rozdziałów Palimpsestu – ale i w oryginale, i w przytoczeniu Wiśniewskiego jest „gdy się dopali”; słowo rozstrzygające, definitywne, niepozostawiające miejsca na najlżejszy nawet cień nadziei – „gdy” się dopali, czyli dopali się na pewno, pytanie brzmi tylko: kiedy; tymczasem Wiśniewski pisze tak, jakby właśnie chciał, by wszystko zmieściło się w „nim”, by Warszawa została – choćby nawet zamieniona w stertę ruin – w stanie tlącej się walki, by odsuwać i wciąż odsuwać limes 2 października, który przecież coraz bliżej, coraz bardziej nieuchronny.

60. A przecież Wiśniewski patrzy na Powstanie właśnie z perspektywy klęski – jego apoteoza bezustannie walczącej stolicy nie ma w sobie nic z naiwnego pocieszenia, wstrętny jest mu fanatyczny entuzjazm corocznych obchodów godziny W (niby to wzniesiony na gruncie szacunku dla Powstania, ale przecież podszyty oleodrukowym, gówniarskim traktowaniem Wydarzenia jako fascynującej wojennej przygody, jak gdyby miało się siąść z grupą kumpli do spektakularnej sieciowej strzelanki), obcy kiczowaty patos piosenki Sabatona Uprising; i bez tej ustawicznej świadomości koniecznej i nieodwołalnej klęski nie byłoby możliwe to, co stanowi jedną z największych wartości Palimpsestu: głębia współczucia, gotowość wybaczania wszystkich błędnych decyzji taktycznych, nonsensownych, samobójczych rozkazów (wiadomo przecież, że de mortuis aut bene aut nihil); perspektywa tego, że wszystko to dostępuje ostatecznego pojednania w upadku i kapitulacji, pozwala spojrzeć na dowódców i podwładnych, na wojskowych i cywilów – jako na ofiary, a tylko ofiary – jak to stoi w innym cytacie z innej pieśni Kaczmarskiego, cytacie bardzo bliskim Wiśniewskiemu – się nie mylą.

61. Znów muszę milczeć – ze wstydu; bo imperatyw pisania o Powstaniu paraliżuje mi powidok zdjęcia, na którym funkcjonariusze polskiej Straży Granicznej trzymają pod bronią przerażone uchodźcze dzieci, które za chwilę wywiozą w nocy do zimnego i mokrego lasu, i tam, po przepchnięciu przez zwoje drutu żyletkowego za granicę białoruską, zostawią; i tak sobie myślę, co poczuliby powstańcy, gdyby zobaczyli oddział polskich żołnierzy wyglądający jak rzeźnicy z Einsatzgruppen; wolę więc nie pisać, boję się przywoływać pamięć bohaterów Powstania, nie mógłbym wytrzymać towarzystwa ich cieni; nie wiem nawet, czy Wiśniewski byłby w stanie dziś napisać Palimpsest, czy i jego nie sparaliżowałaby świadomość niechcianego współudziału w hańbie, która spada na Polskę za pośrednictwem tych zdjęć.

62. Może jednak jest też tak, że narastająca we mnie potrzeba milczenia o Powstaniu – oprócz wstydu, o którym wspomniałem w zdaniu wczorajszym, a który dziś wcale nie jest mniejszy – faktycznie wynika z tego, że udziela mi się milczenie dogasającego Powstania, może dziś (siedemdziesiąt siedem lat temu w Warszawie też było cicho, trwało zawieszenie broni, z wielkimi oporami postępowała ewakuacja cywilnej ludności stolicy) trzeba milczeć, by dać adekwatny obraz tamtego milczenia?

63. Koniec; dziś w Warszawie oczywiście nie było tego agresywno-żałobnego patosu z 1 sierpnia (na tę znaczącą dysproporcję obchodów wybuchu i upadku Powstania zwracał kiedyś uwagę sam Wiśniewski – nie pamiętam, czy w Palimpseście, ale zwracał), tak jakby nieubłagany finał walk powstańczych nie pasował do Wielkiej Opowieści, tej ofensywnej i heroicznej, w której można się tak wygodnie i bezmyślnie usadowić; a zatem – koniec: w Palimpseście Powstanie Wiśniewski wędruje na Halę Górową, wybija godzina W i zaczyna się czytanie Budowałam barykadę; czytam i ja, oczywiście wiersz z końca tomu (dwuzdaniowy, ale tym razem nie mogę inaczej, muszę do sześćdziesiątego trzeciego zdania dopisać głosem poetki zdanie tak jakby sześćdziesiąte czwarte – może też po to, by otworzyć opowiadaniu Powstania bramę ku dalszym opowieściom, już nie Wiśniewskiego, nie moim), bo jest koniec i koniec, i już tylko cisza:

Tyle tu było krzyku,
krzyczały samoloty i ogień i rozpacz,
krzyczało do chmur uniesienie.

Teraz milczy
ziemia i niebo.