14/11/21

Sześćdziesiąt trzy zdania (trzydzieści cztery pierwsze)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

paniom Wandzie Traczyk-Stawskiej i Annie Przedpełskiej-Trzeciakowskiej

1. Myśląc o tym, by napisać o Palimpseście Powstanie Radosława Wiśniewskiego, postanowiłem, że zrobię to w sześćdziesięciu trzech zdaniach (jeśli ktoś od razu nie zrozumiał, dlaczego akurat taka liczba, to raczej nie ma sensu, żeby czytał dalej, nie ma sensu, żeby czytał Palimpsest); taka narzucona sobie forma, sztuczna struktura, ma (między innymi) bronić – jak wszelkie w ogóle retoryczne nadorganizacje, co wiadomo choćby od Hansa Blumenberga, trochę też od Jurija Łotmana – przed szaleństwem niewyrażalnego, a to jest niebezpieczeństwo czyhające na każdego, kto pismem próbuje dotknąć Powstania.

2. Decyzja pierwsza (napisać sześćdziesiąt trzy zdania) w sposób bez mała organiczny pociągnęła za sobą drugą: jedno zdanie dziennie, od 1 sierpnia do 2 października; ale też, jak tak patrzę na swoje plany na najbliższe dwa miesiące, wychodzi mi, że będę pisał w wielu różnych miejscach: zaczynam w kaszubskim Kamieniu, potem będzie Bydgoszcz, Wrocław, oczywiście Kraków, ale też Rabka, może Gdańsk, Chomranice, Zakopane… i to też jest fenomen Powstania: doświadczenie konkretnego miejsca, Warszawy, oplata całą Polskę, dusi ją niczym w kokonie jakiegoś monstrualnego owada.

3. Ale nie tylko remedium na obłęd: narzucając sobie reżim liczby zdań, rygor liczby dni, postępuję również (jak sądzę) wedle pewnego ważnego zamysłu leżącego u podstaw książki Wiśniewskiego, która wydaje mi się też – znaną choćby z buddyzmu – praktyką sadhany, czyli ponawianego, procesualnego ćwiczenia mającego na celu zbliżenie się do oświecenia (opis takiej specyficznej sadhany, wędrówki górskiej w intencji powstańców, spina zresztą klamrą Palimpsest); Wiśniewski nie chce napisać kolejnej monografii Powstania, Powstanie jako coś istniejącego na dystans zupełnie go nie interesuje – on chce Powstanie przekroczyć, uporać się z Powstaniem w sobie, dostąpić (niczym Ged w finale Czarnoksiężnika z Archipelagu) pojednania z jedną z ciemnych stron siebie.

4. Tymczasem jeszcze nie sięgam na nowo po Palimpsest, który czytałem niemal dwa lata temu (czytałem w Krakowie i w pociągu do Gdańska, i w Gdańsku, czytałem w autobusie do Utrechtu i z powrotem, również wtedy – specyficznie niepokojące doznanie – kiedy niemieccy pogranicznicy z jakichś powodów na chwilę zatrzymali mój dowód osobisty); wypróbowuję jedną z metod stosowanych przez profesora Freuda, który nie zaczynał sesji terapeutycznych rano, gdy sny pacjenta były jeszcze świeże – należało poczekać, aż ulotni się to, co nieważne, zostawiając miejsce treściom istotnie traumatyzującym.

5. Główna strategia narracyjna Palimpsestu Powstanie: rozbić hegemonię dwóch Wielkich Opowieści o Wydarzeniu (opowieści heroiczno-martyrologicznej i opowieści obrazoburczej – o ich opresji napiszę w kolejnym zdaniu) i dać głos mikronarracjom, opowieściom punktowym, jednostkowym historiom.

6. Opowieść heroiczno-martyrologiczna to Muzeum Powstania Warszawskiego, koszulki z kotwicą Polski Walczącej, race, szaliki na twarzach kibiców i okrzyki „pamiętamy” każdego 1 sierpnia; opowieść obrazoburcza to głosy podkreślające niepotrzebność Powstania, zwracające uwagę na bezsensowną hekatombę cywilnej ludności stolicy, punktujące wszelkie kontrowersje związane z planowaniem, organizacją i dowodzeniem – obie (oprócz tego, że bywają obliczone na doraźny pożytek polityczny) wyrastają z odwiecznego lęku przed tragicznością, przed radykalną niemożliwością rozstrzygającej etycznej oceny wydarzenia tak emocjonalnie angażującego jak Powstanie.

7. Zdanie fałszywe, zapisane poniewczasie, z jednodniowym opóźnieniem – rozpaczliwe jak każde słowo ciskane w ostateczne milczenie doświadczenia powstańczego, bo każdy, kto pisze o Powstaniu, nie będąc jego świadkiem/uczestnikiem, stawia się w dalece dyskomfortowej pozycji niewczesnego uzurpatora; a ja wczoraj, 7 sierpnia, doznałem niezwykłej harmonii, kontemplując doskonałość fraktalnej bieli obłoków na nieskazitelnym błękicie nieba podkreślonego poziomą linią żółto-białego zadaszenia stacji benzynowej Shella – i to również mieści się w moim pisaniu o Powstaniu Wiśniewskiego.

8. Tragiczna z ducha niemożliwość dokonania oceny Powstania, o której wspomniałem powyżej, da się przełożyć na metaforę Powstania jako wampira (o wampirycznej kondycji duszy słowiańskiej, a zwłaszcza polskiej, napisano już wiele od czasów co najmniej Mickiewicza); Powstanie Warszawskie jest w najwyższym stopniu niedoumarłe, jest stężoną śmiercią, która równocześnie stanowi niezbędny warunek wampirzego życia, żywi się krwią żywych, kąsa i infekuje kolejne generacje – i budzi lęk jak wszystko to, co wymyka się porządkowi binarnego rozstrzygnięcia na dobro i zło, na życie i śmierć.

9. Obydwie Wielkie Opowieści o Wydarzeniu, o których powyżej, mają jeden wspólny mianownik: starają się zapoznać tę wampiryczną naturę Powstania, tym chętniej przystają na pokąsanie, że udają, że nie ma żadnego pokąsania – a nie od dziś wiadomo, jaki los czeka tego, kto godzi się na wampirze ugryzienie; siła opowieści Wiśniewskiego bierze się z tego, że on wie, z jak niebezpieczną siłą obcuje i o jaką gra stawkę, dlatego miota się od patosu do demaskacji, od żałoby do gniewu, licząc, że gdzieś pomiędzy tymi dykcjami jest jakiś pogłos do tej pory niesłyszany (domykając wampirzą metaforykę: narratorowi Palimpsestu najbliżej jest do Lucy Harker granej przez Isabelle Adjani w filmowej inkarnacji mitu Drakuli wyreżyserowanej przez Wernera Herzoga – musi świadomie wybrać pokąsanie, bo tylko taka autodestrukcyjna bliskość z wampirem jest w stanie stawić mu czoła).

10. Wiedząc, że Powstanie to wampir, godząc się z pokąsaniem, Wiśniewski stosuje taktykę bezustannego ruchu (tego, o którym wspomniałem – od patosu do gniewu, od demaskacji do żałoby – i wielu jeszcze innych gwałtownych zwodów, zwrotów, uników), w Palimpseście wszystko zamienia się miejscem ze wszystkim innym; już nie pamiętam, gdzie przeczytałem, że powstańczy pamiętnik Białoszewskiego jest wizją rozchybotanej materii, fizycznej substancji Warszawy, która nagle traci swoją przez wieki nabywaną osiadłość – Wiśniewski z kolei próbuje wprawić w dygot zastane narracje o Powstaniu, wykoleić zanadto oczywiste, wyssane przez wampirzą żarłoczność z życia opowieści; tu wszystko przemieszcza się wraz z powstańczymi oddziałami, jest zrzucane z samolotów wraz ze wsparciem dla walczącego miasta, schodzi do kanałów i wali się na ziemię w absurdalnych szturmach.

11. Za książką Wiśniewskiego stoi potężna kwerenda – autor Palimpsestu wpatruje się w zdjęcia, traci wzrok nad mapami, kolacjonuje źródła (często unikatowe, których pożółkłe egzemplarze kurzą się w bibliotecznych magazynach – w całości niewiele warte, ideologicznie doszczętnie załgane, ale takie, w których jest ten jeden akapit o jednym epizodzie Powstania, o którym nie napisano nigdzie indziej); i jest w tej jego mozolnej pracy coś z wysiłku archeologa, który w palącym słońcu, z nienaturalnie zgiętym grzbietem musi centymetr po centymetrze przesypywać piasek w wykopie, odsiewać nieistotne okruchy od drobin bezcennych – i decydować, do jakiej całości pasuje ten akurat fragment.

12. Nade wszystko jednak – książka Wiśniewskiego przemawia do mnie obrazami; to właśnie zostało we mnie najmocniej po tych mniej więcej dwóch latach od nieponawianej już potem lektury: skupienie na detalu, obrabianie go tak, by dało się go jak najdokładniej zobaczyć; w zasadzie nie mam problemu z tym, by wyobrazić sobie Palimpsest w formie komiksowej, jako poharataną i rozpędzoną powieść graficzną.

13. By podać przykład tego, jak u Wiśniewskiego działa obraz, miałem napisać o fosforze – ale teraz już nie pamiętam, czy chodziło o płytki, czy o kostki, a to ważne; zresztą – tak naprawdę wiem, że płytki, ale po prostu nie mam dziś siły pisać, i to też jest moje prawo, i mieści się w logice pisania o Powstaniu Wiśniewskiego: nie mieć siły; jakże często ten wątek wyczerpania (wyczerpania pisarza mierzącego się z nieludzkim wyczerpaniem powstańców) powraca w Palimpseście; już po północy, napiszę jutro (a raczej dziś, ale za dnia).

14. Czuję się trochę jak Wiśniewski wertujący źródła w poszukiwaniu jednego zdania potwierdzającego jakieś jedno wydarzenie, które utrwaliło się w powstańczej legendzie, powtarzane z ust do ust, a dla którego nieoczekiwanie trudno znaleźć potwierdzenie w faktografii – bo i ja nie mogę znaleźć w Palimpseście dywagacji na temat tego, jak wygląda fosfor w płytkach, a przecież wiem, że były; tak czy inaczej – chodzi (jak wspomniałem) o maksymalnie skondensowaną intensywność obrazu, o to, żeby nie tylko wiedzieć, ale też widzieć, jak taki fosfor się pali, jak nie daje się ugasić, jakie blizny zostawia na ciele; w tej obsesji obrazów u Wiśniewskiego znów jest coś, co przywodzi mi na myśl wschodnie praktyki duchowe – a konkretnie jogiczną medytację z wizualizacją: najpierw intensywnie patrzymy na jakiś przedmiot, a potem zamykamy oczy, wyrównujemy oddech i próbujemy ze szczegółami odtworzyć ów przedmiot w świadomości; cała przestrzeń Palimpsestu wydaje mi się umeblowana takimi właśnie, odtworzonymi najwyższym wysiłkiem ducha, fantomami przedmiotów, ludzi, wydarzeń.

15. Dziś Święto Wojska Polskiego – i myślę sobie, że gdybyśmy do niego podchodzili z taką empatią, otwartością, a jednocześnie tak odważnie, tak bezkompromisowo jak Wiśniewski do Powstania, to celebrowanie tego święta wyglądałoby zupełnie inaczej, mądrzej, zupełnie inną wspólnotę celebransów by konstytuowało.

16. Z tymi obrazami może też być na odwrót – i znów kusi mnie trop dalekowschodni (skądinąd – nie sądzę, by było to nadużyciem; ktokolwiek zna twórczość Wiśniewskiego, kto śledzi jego aktywność w mediach społecznościowych czy w blogosferze i wie cokolwiek o jego pozaliterackim aktywizmie, ten rozumie, jak istotną rolę odgrywają tu tego typu wątki i fascynacje); wszystkie te domykające, opresyjne narracje o Powstaniu są jak sypanie przez mnichów buddyjskich piaskowych mandali, które potem mistrz zmiata jednym gestem, by pokazać, jak bardzo wszystko jest nietrwałe; Wiśniewski podobnie, prowokuje nas do aktu oczyszczenia z zadufania we własną wiedzę, zmusza do wysiłku wysłuchania na nowo opowieści o Wydarzeniu, które – opowiedziane na nowo – będzie już oczywiście innym Wydarzeniem.

17. Jest w tym pewien paradoks – tak jakby Wiśniewski w podejściu do obrazu wracał do swych źródeł, do początków własnego pisania, gdzie tak często towarzyszyła mu figura jurodiwego, szaleńca Bożego, w imię Pana urągającego fałszywym Mocom i zajmowanym przez uzurpatorów Tronom, poniewierającego pozorne świętości, owego – jak nazwał go Cezary Wodziński – „świętego Idioty”; a Wiśniewski, kpiąc z prostodusznej dwuwartościowej logiki, to ikonodul wślepiający się w obraz i czekający bez końca, aż przez wrota ikony wstąpi do prawdziwszej, łatwiejszej do zrozumienia rzeczywistości Powstania, a jednocześnie zapieniony, wyjący, umazany błotnistą krwią z gruzów Woli ikonoklasta tańczący wśród własnoręcznie potrzaskanych opowieści o Powstaniu.

18. Dziś dzień w górach – nie jakichś niebotycznych, ale jednak niemal trzydziestokilometrowy spacer to też nie w kij dmuchał; podejmuję więc wyzwanie, przywłaszczam sobie nie moją sadhanę; beskidzkie lato dojrzewa jeżynami i śliwami w sadach, siedzę na zachodnim szczycie Kotonia: specjalnie sprawdziłem, że dokładnie tego dnia, tylko siedemdziesiąt siedem lat temu, broniące się rozpaczliwie warszawskie Stare Miasto ginęło pod nawałą bomb i pocisków artyleryjskich, a Tadeusz Bór-Komorowski odrzucał propozycję kapitulacji oferowaną w zamian za uznanie praw kombatanckich powstańców – i z tą myślę medytuję w intencji „naszych chłopaków”, przesuwam w palcach węzełki czotki, walczę oddechem z jazgotem piły spalinowej (Wiśniewski z równą pasją potrafi pisać o Powstaniu i o beznadziejnej rzezi polskich lasów); wdech – Powstanie, wydech – Afganistan, wdech – Powstanie, wydech – Afganistan…

19. Prześladują mnie obrazy z granicy polsko-białoruskiej, gdzie nasi żołnierze przetrzymują pod gołym niebem grupę zziębniętych, głodnych, śmiertelnie zmęczonych uchodźców z Afganistanu – i to natręctwo powidoków, pogłosy haniebnych wypowiedzi polskich polityków, odbiera mi dziś prawo napisania choćby jednego słowa o Powstaniu; jako Polak poczuwam się do wspólnoty gryzącego wstydu i przyjmuję do siebie to, co pisze Wiśniewski w jednym wierszu ze swojej ostatniej książki: że nie mam prawa nosić powstańczej opaski; nie dziś – choćby nawet tą moją widmową opaską miało być pisanie o Palimpseście.

20. Zdanie niezapisane na czas, zdanie o tym, że nie napiszę zdania, zdania o medytacji w górach, o Święcie Wojska Polskiego, o afgańskich uchodźcach – staram się wszystko pomieścić w pisaniu o Palimpseście, o Powstaniu; podobnie książka Wiśniewskiego, ona też opowiada o tym, jak Powstanie włamuje się do życia piszącego, jak towarzyszy mu w podróżach, jak dołącza się do domowych, rodzinnych rytuałów, jak wstecznie wkrada się do wspomnień, nawet tych, które zrazu nic z Powstaniem nie miały wspólnego; powtarzam: nie ma innego Wydarzenia w historii Polski, które byłoby podobnym aktem mentalnego terroru, które przymuszałoby do zaangażowania – i Palimpsest jest też metanarracją o tym terrorze, o zmaganiach z Powstaniem kogoś, kto próbuje wywalczyć dla siebie przestrzeń między apologią a bluźnierstwem.

21. Powstanie jako pewna naoczność odchodzi w przeszłość wraz z umieraniem ostatnich – z roku na rok coraz bardziej nielicznych – świadków; zostają opowieści; te, których tonacja obecnie dominuje, można próbować pisać na nowo, wyszedłszy z pozycji, które wcale dobrze opisuje najbardziej tradycyjny słownik filozoficzny: od strony epistemologii (proponując opowieść zwiększającą zakres wiedzy o Powstaniu), estetyki (ubrać Powstanie w nowy kształt artystyczny), nawet – w pewien sposób – ontologii (totalne przeobrażenie fundamentów naszego rozumienia Powstania); z tego punktu widzenia Palimpsest wyrasta z imperatywu radykalnie etycznego.

22. Oczywiście – nie chodzi o etykę rozumianą hasłowo, jako rozsądzanie między dobrem a złem (a jeśli nawet, to Wiśniewski komplikuje definicje dobra i zła w sposób krańcowy, rozmywa ich pojęciowe granice, gmera w żywej ranie, którą jest ich zbiór wspólny), raczej o etykę znaną choćby z filozofii dialogu: jako doprowadzanie do tego, by relacja z innym była możliwie najbardziej bezpośrednim spotkaniem twarzą w twarz; ale i to byłoby w kontekście Palimpsestu konstatacją banalną – zamysł tej książki przekracza przecież ambicje wyłuskiwania z Wielkich Opowieści o Powstaniu zapoznawanych głosów pojedynczych świadków; etyka w rozumieniu Wiśniewskiego to zapis rezonansu, jaki Powstanie czyni w samym piszącym, to wobec jego doświadczania Powstania musimy się jako czytelnicy jakoś etycznie usytuować.

23. W tym sensie książka Wiśniewskiego wydaje mi się wydarzeniem – już teraz, zaledwie dwa lata po wydaniu – niezwykle istotnym z perspektywy historycznoliterackiej; dwie najważniejsze do tej pory propozycje opisania Powstania w optyce nieznośnie, obrazoburczo prywatnej (czyli wspomniany Pamiętnik z powstania warszawskiego Białoszewskiego i Budowałam barykadę Anny Świrszczyńskiej), książki kanoniczne i obrosłe potężną biblioteką komentarzy, były jednak pisane z perspektywy świadków – cywila i walczącej uczestniczki; nie przychodzi mi jednak do głowy nic, co dałoby się porównać z dziełem Radosława Wiśniewskiego (a przynajmniej nic zakrojonego na podobną skalę), żaden porównywalny zapis tego, jak doświadcza Powstania ktoś, w kim rezonuje ono tym mocniej, im bardziej nie brał on w nim udziału.

24. To, co napisałem pod koniec poprzedniego zdania – że intensywność doświadczenia Powstania w Palimpseście wzrasta proporcjonalnie do świadomości niemożności bycia świadkiem Wydarzenia – wydaje mi się czymś ważnym; czyż nie na tym opiera się wszelkie dyskursywne przepracowywanie utraty – na próbie zagadania pustki, na tworzeniu językowych namiastek obecności i uczestnictwa?

25. Najprościej byłoby postawić diagnozę, że tak przepracowywane Powstanie jest obiektem żałoby – czyli stratą konkretną, możliwą do sprecyzowania; nie mam takiej pewności – jest raczej tak, że nieobecne doświadczenie Powstania jako zaświadczonego Wydarzenia potwornieje z każdą kolejną próbą dyskursywizacji, że jeszcze jedno, i następne, i jeszcze kolejne zdanie tylko odsłania nowe połacie braku, dalsze pokłady niemożności satysfakcjonującego opisania.

26. Być może to wpływ dzisiejszego dnia (czyli święta Matki Boskiej Częstochowskiej), ale kusi mnie, by spojrzeć na Palimpsest jako na zapis obłąkańczej modlitwy – przy czym nie chodzi oczywiście o to, że Wiśniewski kieruje się z jakąś konkretną intencją do jakiejś określonej instancji metafizycznej, raczej o to, że uruchomiony przez tę książkę (modlitewnik?) potencjał językowy wyrasta z wiary w możliwość zbudowania realnej (choć widmowej) wspólnoty ze zmarłymi ludźmi, z rozstrzelanymi ideami, z obróconym w cmentarzysko miastem.

27. Gdyby chcieć opisać modlitwę jakimiś doprecyzowującymi określeniami (czyli takimi, które pozwalają wyodrębnić modlitwę spośród wszystkich innych form użytkowania języka), to z pewnością należałoby użyć pojęć takich, jak choćby żarliwość i zaangażowanie – modlitwa wtedy realizuje swój cel (a celem tym jest nawiązanie relacji z transcendentnym innym), kiedy jest zaangażowana i żarliwa: w przeciwnym wypadku mamy do czynienia wyłącznie z klepaniem pewnych ustalonych formuł; z tego punktu widzenia Palimpsest Powstanie jest modlitwą właśnie, bo nie ma tu nic, co wobec Powstania pozostawałoby obojętne.

28. A jeśli nawet nie wprost modlitwa, to prawie na pewno co najmniej rytualna formuła, magiczna inkantacja, inwokacja z rytuału Dziadów; ten językowo-magiczny ruch zapowiada już motto, przepiękna kwestia z Siekierezady Edwarda Stachury, dialog między Michałem Kątnym a Jankiem Praderą, w której Michał pyta Janka, osaczonego przez zadymiarzy na zabawie w remizie, czy „zawołać naszych chłopaków” – później dopiero okaże się, że Kątny miał na myśli również „chłopaków” z powstań; finału rozmowy nie ma u Wiśniewskiego, choć powinien być (może zresztą jest – tak jak Powstanie, które jest tym bardziej, im bardziej go nie ma): Pradera konkluduje, że gdyby wszystkie „nasze chłopaki” stawiły się na mordobitne Dziady w remizie, to zebrałaby się „wielka piękna armia duchów”.

29. Dziś głównie przepisuję to, co przez ostatnich pięć dni pisałem u stóp Gorców – a pisałem ręcznie, co robię ostatnio coraz rzadziej i co przychodzi mi z coraz większym trudem; potrzebowałem radykalnej zmiany metody zapisu, by dźwignąć zadaną sobie sadhanę pisania sześćdziesięciu trzech zdań przez sześćdziesiąt trzy dni, która to sadhana coraz mocniej mi ciąży – ale też chciałem zbadać, czy pisząc ręcznie, jakoś bardziej zbliżę się do straszliwej fizyczności, brutalnej cielesności Powstania; nie wiem, czy mi się udało, nie wiem.

30. No właśnie – Wiśniewski pisze obrazami (nie tylko tym, co można zobaczyć; stara się słyszeć, czuć zapachy, dotykać), ale też wciąż przypomina nam o tym, że pisze się ciałem: ciałem wędrującym na Babią Górę i na Halę Górową, ciałem obolałym po całonocnym pisaniu na poddaszu, ciałem bawiącym się z synem, ciałem tracącym wzrok od wgapiania się w fatalny druk, niewyraźne mapy i światło monitora; bo Palimpsest przywraca Powstaniu jego cielesność i materialność – tak często rozmywane w Wielkich Opowieściach o Wydarzeniu, wekslowane na metafizykę i ideologię (pamiętam, jak w Muzeum Powstania Warszawskiego wszedłem do takiego niby kanału, który miał przypominać o tej może najbardziej sugestywnej części powstańczej legendy – idąc po suchym, czystym betonie, miałem wrażenie karykaturalnego nadużycia: jeśli to miał być kanał taki, jaki znamy choćby z filmu Wajdy, to ktoś powinien wpuścić tu szczury i rozpylić jak najmocniejszy odór gówna, powinno się tędy iść po pas w brudnej wodzie, w całkowitym mroku gubić się w labiryncie bez dostarczonej przez Muzeum mapy…).

31. W rocznicę porozumień sierpniowych polski rząd rozpoczął procedurę wprowadzania stanu wyjątkowego na granicy polsko-białoruskiej, cóż za wymowny i jednocześnie ponury symbol: przez półtora roku nie dało się wprowadzić stanu wyjątkowego, by legalnie pomóc w zwalczaniu pandemii, która kosztowała życie kilkadziesiąt tysięcy Polaków, a od ręki wprowadza się go, by chronić się przed trzydziestką koczujących na granicy uchodźców – ale pomijając to (i jeszcze kilka innych ważnych rzeczy), mdłości ogarniają, gdy słucha się oficjalnej politycznej retoryki na tę okoliczność: o wojnie, o bohaterstwie Straży Granicznej, o niezłomnej obronie granic, o tym, że znów nie oddamy bez walki ani guzika – tak oto spełnia się najbardziej koszmarne dziedzictwo Powstania, realizuje jego wampirzy pocałunek: bo Powstanie zmienione w fetysz, w wydarzenie założycielskie, w paradygmat patriotyzmu, każe poszukiwać każdej możliwej okazji, by zostać Powstańcem; dzieje się wszystko to, przed czym wywrzaskuje ostrzeżenie każda strona Palimpsestu.

32. Bo – powtarzam – Wiśniewski chce się uporać z demonem Powstania; owszem, chce Powstaniu (rozbitemu na to, co jednostkowe, ludzkie, materialne i cielesne) oddać należny mu hołd, ale jednocześnie widzi, jak destrukcyjny potencjał niesie ze sobą myślenie, że Powstanie jest Wydarzeniem paradygmatycznym dla dzisiejszej polskiej kondycji, jak bezlitośnie wpycha nas w ramy okrutnej karykatury, jak bardzo przymusza do chorobliwego poszukiwania konieczności sprawdzania się w fantazmatycznej wojennej potrzebie, rozbudzając w nas perwersyjne fascynacje masakrą; i przychodzą mi do głowy (nie pierwszy raz; zawsze, ilekroć piszę coś o Powstaniu, odczuwam imperatyw sięgania po ten sam cytat) słowa Mirona Białoszewskiego – ale nie z Pamiętnika z powstania warszawskiego, tym razem nie, tym razem z Tajnego dziennika; swoista koda do Pamiętnika, tyleż krótki, co przeraźliwy dowód na to, że traumy powstańczej było w Białoszewskim o wiele więcej, niż mogłoby się (nawet po zawsze traumatyzującej lekturze Pamiętnika) wydawać.

33. Nie mogę wprost zacytować, bo naruszyłbym narzuconą sobie regułę jednozdaniowości – więc będzie parafraza; Białoszewski zaczyna od tego, że kiedy tylko jest mu gorzej, dostaje się pod panowanie podświadomości – i niby nic w tym odkrywczego, ale dalej autor Zawału ukonkretnia, że tym, co jest w jego podświadomości najmroczniejsze, co stanowi sumę wszystkich lęków – jest Powstanie Warszawskie; i kończy najmocniejszym oskarżeniem: „kiedy będę umierał, w malignie może mnie dopaść sen, że ginę w powstaniu”; bo – jak stwierdza zdanie wcześniej – „to, że powstanie przeżyłem, to jeszcze nie wyklucza tego, że w powstanie mogę zginąć”.

34. Diagnoza Mirona jest więc następująca: Powstanie (a ściślej – wstrząs, jakim było Powstanie dla warszawskiego cywila; truizmem byłoby przypominać, że taki właśnie, politycznie skrajnie niepoprawny punkt widzenia jest jądrem fenomenu Pamiętnika) to doświadczenie determinujące, najgłębsza trauma, hipnotyzujące oczy węża, odroczony wyrok śmierci (taki, o jakim mówi Józefowi K. napotkany w katedrze ksiądz z przedostatniego rozdziału Procesu, ale też taki, który ciążyć będzie na Winstonie zwolnionym przez O’Briana z kazamatów Minipaxu); Wiśniewski próbuje pozbawić Powstanie tej destrukcyjnej siły, włączając je w samego siebie na własnych prawach (Ged nazwał cień Gedem i dopiero wtedy światło i ciemność stały się jednością), tymczasem politycy partii rządzącej Polską tak długo bawili się (niczym archetypiczni uczniowie czarnoksiężnika) w powstańczą grupę rekonstrukcyjną, że nawet nie zauważyli, iż próbują inscenizować Powstanie, zajmując w istocie miejsce po drugiej stronie fantazmatycznej powstańczej barykady.