debaty / ankiety i podsumowania

Mainstream i Połów

Joanna Orska

Głos Joanny Orskiej w debacie "Biurowe książki 2020 roku".

strona debaty

BIUROWE KSIĄŻKI 2020 ROKU: WPROWADZENIE

Wyobraź­my sobie, że sło­wa z tytu­łu to cza­sow­ni­ki w try­bie roz­ka­zu­ją­cym – albo lepiej: nazwy rze­czo­we. Main­stre­am i Połów w jed­nym sta­li domu… Naczy­ta­łam się zno­wu kry­ty­ki – a nie samej poezji – prze­glą­da­jąc biu­ro­we gło­sy o Poło­wie, ale też inne, powią­za­ne z pierwszymi/drugimi książ­ka­mi. I jakaś zno­wu narzu­ci­ła mi się pra­wi­dło­wość, jeśli cho­dzi o pro­du­ko­wa­nie pojęć, w któ­re następ­nie jeste­śmy uwi­kła­ni. Dawid Mate­usz i Rado­sław Jur­czak w roz­mo­wie towa­rzy­szą­cej Zakła­dom holen­der­skimmówią na przy­kład o pułap­ce „zaan­ga­żo­wa­nia”, któ­re sta­ło się bez­re­flek­syj­nie sto­so­wa­ną ety­kie­tą – przy­wo­ły­wa­ną afir­ma­tyw­nie przez kry­ty­kę towa­rzy­szą­cą nie­wie­le wcze­śniej, bo tak­że przy oka­zji wyda­nia Jur­cza­ka Pamię­ci zewnętrz­nej. „Zaan­ga­żo­wa­nie” oka­za­ło się argu­men­tem zuży­tym, obec­nie sto­so­wa­nym przez nie­dzi­siej­szych miło­śni­ków poezji – zwłasz­cza tych, któ­rych moż­na koja­rzyć z „main­stre­amem”; to lek­tu­ra wprost zabi­ja­ją­ca dla poezji. Ety­kie­ta „eko”, zno­wu przy­swo­jo­na przez main­stre­amo­wych czy­tel­ni­ków, podob­nie zaszko­dzi­ła recep­cji Ani­ma­liów Anny Ada­mo­wicz. Mate­usz wspo­mi­na tak­że o „dwóch maczu­gach”, któ­re zna­la­zły się w wid­mo­wych rękach main­stre­amu: „zaan­ga­żo­wa­niu” i „pry­wat­no­ści”. Jak rozu­miem, cho­dzi o war­to­ści, któ­ry­mi moż­na w uprosz­czo­ny spo­sób okła­dać, ale któ­re zasto­so­wa­ne do lek­tu­ry poezji mają względ­ną sub­tel­ność. Nie wyda­je się, że ten brak zaufa­nia do narzę­dzi kry­tycz­no­li­te­rac­kich ze stro­ny poetów to sta­no­wi­sko odosob­nio­ne. W podob­ny ton, pisząc o Bosor­ce, ude­rza Joan­na Muel­ler; ety­kie­ta, któ­rej umy­ka­ją utwo­ry Kata­rzy­ny Szwe­dy, to poezja „soma­tycz­no-chto­nicz­na” – odno­szą­ca czy­tel­ni­ka do eko­po­etyc­kie­go instru­men­ta­rium inter­pre­ta­cyj­ne­go dzia­ła­ją­ce­go na zasa­dzie gotow­ca. Kon­kret­ność histo­rycz­nych i folk­lo­ry­stycz­nych odnie­sień do łem­kow­skiej kul­tu­ry nie pozwa­la w tym wypad­ku na podob­ną pro­sto­tę. Czy jeste­śmy w sta­nie obyć się bez zawcza­su posta­rza­łych pojęć, czy tyl­ko potra­fi­my wymie­niać jed­ne na dru­gie? To może spra­wa na inne roz­da­nie. Osta­tecz­nie mia­łam pisać o nowych książ­kach w Biu­rze, sku­pię się więc na ele­men­cie, któ­ry wynikł mi z lek­tu­ry zarów­no poezji, jak i kry­ty­ki. Nazwa­ła­bym go „pisa­niem w napię­ciu” – napię­cie komu­ni­ka­cyj­ne zaś budu­je się zwy­kle wobec jakie­goś Wiel­kie­go Inne­go; to prze­ciw­ko nie­mu wysy­ła się wier­sze. W nowej pol­skiej poezji, jak się cza­sa­mi wyda­je, main­stre­am budzi duży nie­po­kój. To jak­by wyglą­da­ją­cy spod koł­dry ciem­nej wszech­rze­czy Wiel­kie­go Inne­go koniu­szek sto­py.

* * *

Napię­cie oczy­wi­ście wier­szom słu­ży. Wcze­sny teo­re­tyk fil­mu nie­me­go Jean Epste­in wypro­wa­dził swo­ją kon­cep­cję poetyc­ko-fil­mo­we­go ruchu/czasu/fotogenii jako nowe­go środ­ka wyra­zu este­tycz­ne­go z psy­cho-fizycz­ne­go czy też psy­cho-sek­su­al­ne­go zmę­cze­nia czło­wie­ka nowo­cze­sne­go. Powią­za­ne było ono przede wszyst­kim z cią­głym sta­nem eks­ta­zy, nie­usta­ją­cej goto­wo­ści do dzia­ła­nia, z sze­ro­ko rozu­mia­nym prze­bodź­co­wa­niem, nie­moż­no­ścią snu, powo­du­ją­cą poczu­cie nie­moż­li­wej sen­no­ści. W swo­ich ogól­nych warun­kach bar­dziej koja­rzy­ło się ono ze (spo­ro póź­niej­szą) Bataille’owską, sło­necz­ną eko­no­mią mar­no­wa­ne­go w nie­skoń­czo­ność nad­mia­ru, niż na przy­kład z este­tycz­nym otę­pie­niem prze­pra­co­wa­nych mas, co odsy­ła­ło do psy­cho­lo­gii prze­ło­mu wie­ku XIX i XX. Sko­ro wra­ca­my już dziś (inten­cjo­nal­nie) do histo­rycz­nej awan­gar­dy, to dodać by nale­ża­ło, że odby­wa się ten powrót na całe­go. Nowe języ­ki poezji to fascy­na­cja tech­no­lo­gia­mi, upa­try­wa­nie w nich klu­cza mul­ti­sen­so­rycz­no-inte­lek­tu­al­nej per­cep­cji, ujaw­nia­ją­cej nie­do­strze­gal­ne dla nie­uzbro­jo­ne­go w sieć elek­tro­nicz­ną oka zja­wi­ska i prze­strze­nie; to kata­stro­fizm i kac z tym powią­za­ny, a tak­że idą­ca za nim pró­ba otwo­rze­nia głę­bi mul­ti­sen­so­rycz­no-inte­lek­tu­al­nej pod­świa­do­mo­ści czło­wie­ka; roz­la­nia jej – zno­wu w para­dyg­ma­cie sie­cio­wym – na całość świa­ta i zli­kwi­do­wa­nia męczą­ce­go roz­dzia­łu na to, co wewnętrz­ne, i to, zewnętrz­ne. To tak­że skon­sta­to­wa­nie „nie-ludz­ko­ści” doświad­czo­ne­go w efek­cie infor­ma­cyj­ne­go morza i wią­za­nie z tą „nie-ludz­ko­ścią” zarów­no obaw, jak i pew­nych nadziei. To wycho­dzą­ca z infor­ma­cyj­ne­go morza poety­ka sfrag­men­ta­ry­zo­wa­nych fan­ta­sma­go­rii, trzesz­czą­cych od elek­tro­nicz­nych prze­pięć ści­śnię­tych bez mia­ry w mole­ku­ły zna­czeń. To twór­cza meto­da seria­li­zmu, inte­gro­wa­nie nie­przy­sta­ją­cych do sie­bie sko­ja­rzeń – wytwa­rza­nie kale­kie­go sen­su przy nie­obec­no­ści lub wie­lo­ra­ko­ści sła­bo kon­tro­lu­ją­ce­go to wszyst­ko pod­mio­tu. To w koń­cu spe­cy­ficz­na „fil­mo­wość”, „pla­stycz­ność”, „muzycz­ność”, „sce­nicz­ność” nowych pro­jek­tów poetyc­kich – ich inter­me­dial­ność z osten­ta­cyj­nym (jak przy­sta­ło na for­my awan­gar­do­we), ale też moc­no este­tycz­nie zazna­cza­nym „wyj­ściem” z poezji jako sztu­ki w kie­run­ku zarów­no inno­rod­nych poznaw­czych apa­ra­tów, jak i coraz bar­dziej egzo­tycz­no-zgrzeb­nych kodów codzien­no­ści. To w koń­cu zde­rza­nie wszyst­kie­go zno­wu z wyso­ką poezją: ryt­mem okre­ślo­nej sto­py antycz­nej, zgra­nym wzor­cem gatun­ko­wym, roz­po­zna­wal­ną ze szkol­nych lek­tur tra­dy­cją – co zawsze przy­no­si pożą­da­ny efekt. Do tego nade wszyst­ko wspa­nia­łe, towa­rzy­szą­ce nowej poezji i odczu­wa­ne jako powszech­ne napię­cie i zmę­cze­nie oraz wszech­ogar­nia­ją­ce pra­gnie­nie odprę­że­nia jako wią­żą­ca dla cało­ści posta­wa. Zmę­cze­ni i prze­bodź­co­wa­ni jeste­śmy naj­wy­raź­niej od ponad stu lat. Nadal nie wie­my, jak mogą wyglą­dać odprę­żo­ne masy. Podej­rze­wa­my nato­miast, kto za ten stan odpo­wia­da.

* * *

Zacznę od tych wier­szy, któ­re wyni­ka­ją wprost z awan­gar­do­wych prak­tyk – dla­te­go że je wła­śnie naj­bar­dziej lubię. Trud­no mi nie wspo­mnieć na począt­ku o nowym tomie Macie­ja Taran­ka. Tara­nek wydał książ­kę po sied­miu latach; jego debiut – repe­ty­to­rium – był chy­ba jed­ną z naj­le­piej skon­stru­owa­nych ksią­żek tam­te­go cza­su. Poeta nie sili się tak bar­dzo na wypra­co­wa­nie roz­po­zna­wal­ne­go języ­ka. Sekret jego sty­lu tkwi, jak się wyda­je, w innej war­to­ści: umie­jęt­no­ści skru­pu­lat­ne­go pla­no­wa­nia robo­czych prze­bie­gów wier­sza ponad sło­wem czy poje­dyn­czą sytu­acją lirycz­ną. W repe­ty­to­rium, spię­tym zaim­kiem „się”, linij­ka wier­sza – jego gra­ma­ty­ka – mogła dzia­łać jak kur­sor, któ­re­go wska­za­nia wypro­jek­to­wy­wa­ły alter­na­tyw­ne zna­cze­nia. Alter­na­tyw­ne świa­ty w języ­ku pod­da­wa­nym regu­le raz prze­my­śla­nej, raz cha­otycz­nej, pod­le­ga­ją­cej przy­god­nym sys­te­ma­ty­za­cjom, to tak­że impre­sa­riat. Zwłasz­cza w dru­giej czę­ści, w któ­rej tema­ty rodzi­ny (ojca, mat­ki, cór­ki, syna) i jabło­ni (drze­wa, gałę­zi, nasio­na, owo­cu i jedzą­ce­go ten owoc roba­ka) zosta­ją sple­cio­ne ze sobą w jeden poetyc­ki orga­nizm, jak­by meta­fo­ry­ka budu­ją­ca ich sen­sy nie pozo­sta­wa­ła jakąś nad­da­ną, jed­no­ra­zo­wą rze­czy­wi­sto­ścią, wspie­ra­ją­cą jedy­nie to, co real­ne, ale jak­by pro­ces meta­fo­ry­za­cji zacho­dził cią­gle – kon­se­kwent­nie swo­je­go twór­cę zobo­wią­zu­jąc do kolej­nych posu­nięć, naprzód już prze­wi­dzia­nych. A w oku tego wier­sza, spo­koj­ne­go cyklo­nu – co zro­bić? – tkwi prze­pusz­czo­na przez media dra­pież­na poli­ty­ka.

Nara­sta­nie wier­sza w imię wier­no­ści regu­le wyda­je się nawet zasa­dą poezji inspi­ru­ją­cej się futu­ry­stycz­nym i dada­istycz­nym czy też neo­awan­gar­do­wym, flu­xu­so­wym absur­dem, korzy­sta­ją­cej z ope­ro­wa­nia auto­ma­ty­zma­mi i wytrą­ca­nia sen­su z auto­ma­ty­zmów. Tek­sty takie dobrze się dzi­siaj mają, a roz­bi­ja­ją­ce goto­wy świat poetyc­kie umo­ty­wo­wa­nia mogą „cią­gnąć” wiersz w stro­nę jesz­cze więk­szej gęsto­ści kodu, co powo­du­je osta­tecz­nie koniecz­ność jego dez­or­ga­ni­za­cji, lub w stro­nę bar­dziej oso­bi­stej liry­ki, deter­mi­no­wa­nej impul­sem kon­struk­ty­wi­stycz­nym – jak w Par­kin­gach pod­ziem­nych jako mia­stach spo­tkań Alek­san­dra Tro­ja­now­skie­go (o któ­rych pisa­łam), we Wtra­ce­niu Prze­my­sła­wa Sucha­nec­kie­go czy jesz­cze ina­czej we wznio­słych repe­ty­cjach arku­sza Jaku­ba Sęczy­ka Kata­log ofert opu­bli­ko­wa­ne­go w zeszło­rocz­nym Poło­wie. Przy­kła­dem pierw­szej stra­te­gii, dążą­cej do zgęsz­cze­nia tek­stu przez licz­ne cię­cia i roz­pro­sze­nia, są wystrza­ło­we Robo­dra­my w zie­le­nia­kach Patry­ka Kosen­dy (bar­dzo jestem cie­ka­wa, jak uda mu się napi­sać dru­gą książ­kę), nie­co bar­dziej ele­ganc­ko usztyw­nio­ny adblock Kaspra Pfe­ife­ra czy sza­le­ją­ca na cud(z)nym polu książ­ka wspólny/jednostkowy Pio­tra Przy­by­ły – będą­ca nie­ja­ko „rzu­tem pio­no­wym” wier­sza wyświe­tla­ją­ce­go się przez tom „na wskroś”, przez kart­ki. Ścież­ką wyzna­czo­ną przez tych auto­rów – z poety­ką ope­ru­ją­cą gra­fi­ką zapi­su, ale w samej struk­tu­rze wier­sza jakoś serial­ną (pod­su­wa­ją­cą myśl o „poezji ale­ato­rycz­nej”) – podą­ża­ją Paweł Har­len­der, Paweł Kusiak i Michał Myt­nik, któ­rzy swo­je arku­sze rów­nież opu­bli­ko­wa­li w ramach ostat­nie­go Poło­wu.

Paweł Har­len­der Zakła­dy mon­ta­żu jaź­ni roz­po­czy­na mot­tem z Czy­cza i przy­naj­mniej dwa utwo­ry z arku­sza wyglą­da­ją tak, jak­by były na wier­szach Czy­cza roz­pi­sa­ne (podróż zio­mo­wa i świt zimo­wy to tek­sty jak­by prze­krzy­wia­ją­ce się wzglę­dem sie­bie para­lak­tycz­nie). Podob­nie jak u Czy­cza dzia­ła­ją tak­że gry słów; wiersz toczy się naj­czę­ściej dzię­ki prze­ję­zy­cze­niom wyni­ka­ją­cym ze współ­dź­więcz­no­ści. Jed­nak tam, gdzie autor Słów do napi­su na zega­rze sło­necz­nym podró­żu­je przez swój wiersz, korzy­sta­jąc raczej z pio­no­wych prze­pięć wyni­ka­ją­cych z gra­ficz­ne­go zapi­su tek­stu i rodzą­cych się w jego poli­fo­nicz­no­ści, Har­len­der postę­pu­je ina­czej – i czym innym osta­tecz­nie mnie ujmu­je. Podo­ba­ją mi się luź­ne pętle, z któ­rych sple­cio­ne są tek­sty z Zakła­dów; ich zasa­dą pozo­sta­ją raczej roz­ko­ły­sa­ne, ryt­micz­ne nawro­ty, wyni­ka­ją­ce na przy­kład z powtó­rzeń figur w coraz to trans­po­no­wa­nych, powta­rza­nych za samym sobą wer­sach („bra­cia Golem” w wier­szu „foka wymie­rzy­ła cios kaja­ka­rzo­wi”) albo z repe­ty­cji licz­bo­wej (jak trzy/trójka w „świ­cie zio­mo­wym”). Rytm miej­sca­mi powo­du­je zaska­ku­ją­ce roz­wią­za­nia w obrę­bie linij­ki, budu­jąc przy­ku­wa­ją­ce do wer­su napię­cie: „bia­ły talerz zęby igła czar­ny talerz trzy ‘h’” – brzmią jak dzi­wacz­ne cuban-mam­bo na dwa. Wier­sze Har­len­de­ra wyda­ją się sło­necz­ną zaba­wą, jak nie­któ­re z podob­nie roz­ko­ły­sa­nych tek­stów Szcze­pa­na Kopy­ta. Absurd i żart jed­nak – podob­nie jak u Czy­cza i Kopy­ta – są w nich kata­stro­ficz­nie docią­żo­ne.

Zaba­wy na blo­ko­wi­skach bywa­ją sło­necz­ne – jed­nak w bar­dzo szcze­gól­nym sen­sie. Co jest cie­ka­we­go w wier­szu wykre­owa­nym przez Micha­ła Myt­ni­ka? Cho­ciaż wyda­je się to pra­wie nie­moż­li­we, mamy tu zno­wu inny kon­struk­tor­ski zamysł. Wier­sze Myt­ni­ka przy­po­mi­na­ją kapi­szo­ny – cia­sno spa­ko­wa­ne ładun­ki pro­chu, któ­re jed­nak raczej implo­du­ją, niż eks­plo­du­ją. Sło­wa ści­na­ją wiersz, bo autor niby to jadąc z tek­stem, sku­pia naszą uwa­gę na mikro­wy­da­rze­niach – żeby ode­słać nas w kosmos. Jak w tek­ście „sand/send” prze­mia­na ta zacho­dzi na gra­ni­cach (pia­sko­wych) zia­ren. Wiersz Myt­ni­ka tyl­ko pozor­nie pod­le­ga przy­pad­ko­wi i pozor­nie zale­ży od pio­sen­ko­wych ryt­mów i rymów – w grun­cie rze­czy wyda­je się pre­cy­zyj­nie skro­jo­ny. Efekt skan­do­wa­nia może wyni­kać z wią­za­nia wer­su wewnętrz­nym rymem i ze ści­na­nia tych rymów w kie­run­ku męskich („pod wosk mam poślizg jak sta­ry grip”), przy czym skrót („grip” – może „grip­ta­pe”) nagle potra­fi roz­wią­zać się nam, jak­by przez przy­pa­dek, w „gri­pex” („Dobra wia­do­mość jest taka, że oczy­ści­łem sam­pla”). Rym-rytm wier­sza Myt­ni­ka, zło­żo­ne­go z takich luź­no uło­żo­nych czą­stek, powo­du­je, że każ­de sło­wo chce­my trak­to­wać osob­no – poza gra­ma­ty­ką.

Poezja dzi­siaj dzia­ła na gra­ni­cy ana­lo­gu; to w niej wyda­je się wzru­sza­ją­ce – ta bez­względ­na papie­ro­wość w obli­czu wszyst­kie­go. To zupeł­nie prze­dziw­ne, że podob­ne wier­sze chcą się jesz­cze trzy­mać kart­ki. Z dru­giej stro­ny może poetyc­ka książ­ka papie­ro­wa nadal sta­no­wi wyzwa­nie dla arty­stów jako pew­ne ogra­ni­cze­nie gatun­ko­we – razem z całą sto­ją­cą za nią tra­dy­cją? Na gra­ni­cy ana­lo­gu, powie­dzieć moż­na, vis à vis Taran­ka, wypa­da­ją – „mecha­nicz­no-ser­co­we” pro­jek­ty poezji Rad­ka Jur­cza­ka, któ­ry wła­śnie wydał Zakła­dy holen­der­skie. Jur­czak sam, a tak­że jego kry­ty­cy, wska­zu­ją na „nie-ludz­kość” poety­ki jego kata­stro­ficz­ne­go świa­ta, cze­mu pew­nie trud­no było­by zaprze­czyć – cho­ciaż­by ze wzglę­du na quasi-fabu­lar­ne spo­je­nie war­stwy tema­tycz­nej w Zakła­dach, w ich pierw­szej czę­ści przy­wo­dzą­ce na myśl kon­stru­owa­nie dys­to­pii. W dal­szym cią­gu jed­nak jego wier­sze zawią­zu­ją inten­syw­ną rela­cję ze świa­tem (czy też ze świa­ta „reszt­ka­mi”). Ta rela­cja jest szcze­gól­na; w per­spek­ty­wie pod­mio­to­wo­ści nasu­wa sko­ja­rze­nie z role-play­ing w grze kom­pu­te­ro­wej. Poeta „robi” i zmie­nia swo­ich boha­te­rów, żeby dla nie­go (czy też „za nie­go”) gra­li; ope­ru­je na ich języ­kach – wyobraź­my więc sobie grę fabu­lar­ną, w któ­rej wybie­ra­my dla kre­owa­nej posta­ci (na przy­kład Elo­na Muska) język Kocha­now­skie­go. Z jed­nej stro­ny pod­miot w liry­ce nigdy ina­czej nie dzia­łał; z dru­giej – wła­śnie ta meta­fo­ry­ka nada­je cało­ści „ludz­kich” związ­ków szcze­gól­nie zme­cha­ni­zo­wa­ny cha­rak­ter. A jed­nak: sygna­ły wyob­co­wa­nia, dziw­no­ści doświad­cze­nia i kodu – sygna­li­zo­wa­ne w Pamię­ci zewnętrz­nej przez głę­bo­ką meta­fo­ry­za­cję pro­ce­sów cyfro­wych – posia­da­ją swój punkt cięż­ko­ści w obli­ga­to­ryj­nym u Jur­cza­ka zain­te­re­so­wa­niu tym, co spo­łecz­ne. To ono decy­du­je o szcze­ro­ści jego liry­ki, a deter­mi­no­wa­ne jest przez cał­kiem oso­bi­ste (iro­nicz­no-darem­ne, ale oso­bi­ste) ubie­ga­nie się auto­ra o uczci­wość wszyst­kie­go (tak­że, nie­ste­ty, zakła­dów). Powie­dzieć moż­na, że podob­nie mul­ti­pod­mio­to­wa, pod­da­wa­na na róż­nych pozio­mach i na róż­ne spo­so­by mecha­ni­za­cji, ale jed­nak zawsze „ser­co­wa” pozo­sta­je poezja Anny Ada­mo­wicz (nie­ste­ty nie mam Nebu­li) czy Niny Manel.

Po dru­giej stro­nie tej posta­wan­gar­do­wej fali wypa­da­ją dzi­siej­sze pro­jek­ty lirycz­ne w więk­szej mie­rze zależ­ne od tra­dy­cji i kon­wen­cji wyzna­nia. Nawet jeśli ope­ru­ją obra­zem czy sytu­acją, jak dzie­je się w debiu­tanc­kiej Bosor­ce Kata­rzy­ny Szwe­dy, to moc­ny zwią­zek wier­sza z dość kon­kret­nie i oso­bi­ście pomyślaną/nym podmiotką/podmiotem, nawet wykreowaną/nym po to, by zanikała/ł w świe­cie, wyda­je się roz­po­znaw­czym ele­men­tem tej poezji. W podob­ny spo­sób tra­dy­cyj­ną pod­mio­to­wość wyko­rzy­sty­wa­ła deleu­zja­nist­ka Rosi Bra­idot­ti w książ­ce Po czło­wie­ku. Jej noma­dycz­na toż­sa­mość pozo­sta­wa­ła war­to­ścią wypra­co­wy­wa­ną w napię­ciu (mapo­wa­ną w trak­cie prze­cho­dze­nia pomię­dzy „połu­dni­ka­mi afek­tów” i „rów­no­leż­ni­ka­mi” tego, jak dale­ko te afek­ty się­ga­ją) – a jed­nak była przy tym ele­men­tem koniecz­nym do zbu­do­wa­nia rela­cji ze świa­tem. W trak­cie kon­struk­cji, korzy­sta­jąc z podob­nie prag­ma­tycz­nych prze­sła­nek, wypra­co­wu­je swój nie­oczy­wi­sty pod­miot na przy­kład Kac­per Bart­czak (obec­ność jego kon­struk­cyj­nej stra­te­gii widać w wier­szach Kusia­ka i Myt­ni­ka – przy czym trud­no było­by upie­rać się, że w ich reali­za­cjach wyni­ka ona z przy­wią­za­nia do ele­men­tu pod­mio­to­we­go). Pod­mio­to­we ele­men­ty widać nato­miast w ina­czej odmien­nych wobec sie­bie reali­za­cjach – u Kata­rzy­ny Szwe­dy, Kata­rzy­ny Szau­liń­skiej czy poetek z nowe­go Poło­wu: w reży­se­ro­wa­nym przez bio­lo­gię języ­ku Mar­le­ny Nie­miec, uspo­ko­jo­nych ane­ste­tycz­nie prze­bie­gach Klau­dii Piesz­czoch, mate­rial­no-przed­mio­to­wym pro­jek­cie poru­sza­nia się w czte­ro­wy­mia­rze Aga­ty Puwal­skiej czy poli­tycz­nie zde­ter­mi­no­wa­nym wier­szu Nata­lii Kubi­cius. We wszyst­kich tych tek­stach dla zna­cze­nia decy­du­ją­ce oka­zu­je się afek­tyw­no-noma­dycz­ne „ja”, nie tak moc­no femi­ni­stycz­nie zorien­to­wa­ne, jak w filo­zo­ficz­nym uję­ciu Bra­idot­ti, ale nie­ustan­nie i wobec wszyst­kie­go uza­sad­nia­ją­ce waż­ność swe­go ist­nie­nia.

Aga­ta Puwal­ska w zesta­wie wier­szy haka! ope­ru­je mikro­aneg­do­tą, a dla two­rze­nia jej wier­szy, dość przy tym abs­trak­cyj­nych, bar­dzo istot­ne są kon­kret­ne rze­czy: drew­nia­ne bud­ki, uła­ma­ne huś­taw­ki, balu­stra­dy jak skrę­co­ne musz­le, kra­wat wind­sor, małż z pusz­ki, pale­ty, rowe­ry, leża­ki. To, co w jej wier­szach wywo­łu­je sko­ja­rze­nie ze swo­istym merz­bau – poczu­cie pew­ne­go zaba­ła­ga­nie­nia i prze­sy­ce­nia zna­cze­nia­mi cało­ści poetyc­kie­go obsza­ru, w któ­rym pod­miot­ka musi się orien­to­wać – upo­rząd­ko­wa­ne jest jed­nak na co naj­mniej kil­ka spo­so­bów. To punk­ty współ­rzęd­nej spa­ce­rów (rze­czy­wi­stych i wewnętrz­nych), któ­re odby­wa w swo­ich tek­stach Puwal­ska; to tak­że wer­sy wier­sza pod­da­ją­ce­go jej „spa­ce­ro­we” wra­że­nia szcze­gól­nej gra­da­cji, powo­du­ją­cej zwy­kle, że nara­sta egzo­tycz­ność i dziw­ność tego, co przed­sta­wia­ne.

O Dru­giej oso­bie Kata­rzy­ny Szau­liń­skiej napi­sa­ła, przed­sta­wia­jąc traf­nie wszyst­kie skła­da­ją­ce się na tom ele­men­ty, Wero­ni­ka Janecz­ko. War­to może jed­nak w zapro­po­no­wa­nym prze­ze mnie kon­tek­ście parę jesz­cze słów dorzu­cić. Tekst wypra­co­wy­wa­ny przez poet­kę, jak pod­po­wia­da sam tytuł, kon­cen­tru­je się prze­cież na dru­giej oso­bie; pod­mio­to­wość zorien­to­wa­na na inne­go, na sie­bie samą jako inną, nada­je jej tek­stom zdy­stan­so­wa­ny i zara­zem pozor­nie gład­ki cha­rak­ter. Szau­liń­ska pisze „mor­ską”, dekla­ra­tyw­nie zryt­mi­zo­wa­ną poezję – czę­sto ope­ru­jąc jam­bem, któ­ry jest szcze­gól­nie dobry dla koły­sa­nek. I rytm, i „dru­ga oso­ba”, tak­że w posta­ci roz­dwo­jeń, odbić i roz­bić, upraw­nia­ją owo koły­sa­nie jako temat tomu. Wyda­je się, że poja­wia­ją­ca się w książ­ce cią­ża to tyl­ko szcze­gól­ny przy­pa­dek podob­ne­go roz­dwo­je­nia czy odbi­cia, któ­re u Szau­liń­skiej ma cha­rak­ter filo­zo­ficz­ny. „Koły­snię­cia” wier­sza spra­wia­ją, że zawsze znaj­du­je­my się nie tam, gdzie trze­ba; zawsze dosta­je­my nie to, cze­go chcie­li­śmy. Mamy więc do czy­nie­nia w Dru­giej oso­bie z nie­ustan­ny­mi qui pro quo: sióstr, zda­rzeń, tka­nek zepsu­tych i rosną­cych, ostry­gi i języ­ka, panicz­ne­go lęku i cał­ko­wi­tej odwa­gi. Z tego cią­głe­go roz­pusz­cza­nia toż­sa­mo­ści wyni­ka w koń­cu (zno­wu) spe­cy­ficz­na nie-ludz­kość, w innej jed­nak odmia­nie – bo dość oso­bi­sta.

* * *

„Głów­ny nurt” w Pol­sce jest cha­rak­te­ry­zo­wa­ny jako domi­nu­ją­cy w sztu­ce zespół arty­stycz­nych sty­lów i myśli. W słow­ni­ku anglo­ję­zycz­nym main­stre­am to kul­tu­ra cen­trum, któ­rą okre­śli­li­by­śmy jako powszech­ną, ale raczej w zna­cze­niu popu­lar­ną – to poję­cie było sto­so­wa­ne już w latach 50., dla­te­go moż­na mówić nie tyl­ko o main­stre­amo­wych mediach, main­stre­amo­wej repu­bli­kań­skiej poli­ty­ce, ale też main­stre­amo­wych fil­mach hol­ly­wo­odz­kich. Na pew­no kon­cep­cja main­stre­amu – jak wszyst­kie w pono­wo­cze­snym świe­cie – prze­ja­wia ten­den­cję, żeby się zmie­niać i wywra­cać; wia­do­mo, że main­stre­am pew­ne war­to­ści ścią­ga z roz­ma­icie rozu­mia­nych mar­gi­ne­sów, że jest recep­tyw­ny i pil­nie naśla­du­je. Nikt nie spo­dzie­wa się tutaj spra­wie­dli­we­go i głę­bo­kie­go war­to­ścio­wa­nia – cie­ka­wych lek­tur i spra­wie­dli­wych wyro­ków. W Pol­sce jed­nak spra­wa dobrze już obec­nie wypa­sio­ne­go i cie­szą­ce­go się dużym auto­ry­te­tem main­stre­amu ma się, jak to w kra­jach post­so­cja­li­stycz­nych bywa, zupeł­nie ina­czej. Main­stre­am – z powo­dze­niem, jak wie­my choć­by od Prze­my­sła­wa Cza­pliń­skie­go, zastę­pu­ją­cy nie­gdy­siej­sze, opi­nio­twór­cze „cen­trum kul­tu­ry” – jest u nas bowiem ana­chro­nicz­nie eli­tar­ny. Dzie­dzi­czy całą powa­gę, wyni­ka­ją­cą z wyso­kie­go miej­sca w hie­rar­chii zja­wisk arty­stycz­nych i typo­wą dla PRL-owskie­go moder­ni­zmu, jaką owo cen­trum mogło się nie­gdyś cie­szyć – a jed­no­cze­śnie, wystę­pu­jąc w roli (rela­tyw­nie i cyfro­wo uma­so­wio­nej) post­kul­tu­ry, zapew­nia sobie nie­spo­ty­ka­ną nośność. W takim main­stre­amie moż­na się obu­rzać, wyzna­czać aksjo­lo­gicz­ne kry­te­ria, lan­so­wać kalo­rycz­ne etycz­nie i este­tycz­nie pro­duk­ty – na rela­tyw­nie god­ną uwa­gi ska­lę. Pol­ski main­stre­am jako twór nie do koń­ca kry­tycz­no­li­te­rac­ki, nie do koń­ca wydaw­ni­czy, nie cał­kiem dzien­ni­kar­ski, ani tym bar­dziej i z tru­dem aka­de­mic­ki dzie­dzi­czy po wymie­sza­nej krwi swo­ich przod­ków szcze­gól­ną inte­li­genc­ką pozę. Podob­nie jed­nak jak main­stre­am ame­ry­kań­ski czuj­nie nasłu­chu­je i dzię­ki temu wie, o czym wypa­da nowym eli­tom roz­ma­wiać i myśleć. Przy­zna­ję, o cudzie, że main­stre­am kul­tu­ral­ny nie­jed­ne­go w cią­gu ostat­nich 20 lat nauczył się wła­śnie od poezji – czy to dobrze, czy źle dla jej twór­ców i miło­śni­ków, to osob­na spra­wa; powiedz­my, że dzię­ki temu pew­ne rze­czy moż­na od cza­su do cza­su powie­dzieć wprost do ludzi ze sce­ny. Zasad­ni­czo jed­nak wią­że się z tym pewien pro­blem: bar­dzo się na main­stre­amie kon­cen­tru­je­my. Patrzy­my na main­stre­am, pod­po­wia­da­my main­stre­amo­wi, mani­pu­lu­je­my main­stre­amem, wymy­śla­my main­stre­am, chce­my od main­stre­amu na faj­ki. Tym­cza­sem przy wszel­kich pró­bach kontaktu/kontroli oka­zu­je się, że main­stre­am mięk­ko się prze­su­wa, jak­by nie ist­niał – a oka­zyj­nie sta­je się nami. Ci, któ­rzy w wodach main­stre­amu się pła­wią, uwa­ża­ją, że są z offu – a jako dowód na to przed­sta­wia­ją swo­ją (cięż­ką?) pra­cę. Poza naszym ogól­nym offem hula coraz bar­dziej ban­dyc­ka poli­ty­ka. Offo­wi wojow­ni­cy wszyst­kich stron, ze skut­kiem dosto­so­wa­nym do rze­czy­wi­stej mocy wła­sne­go komu­ni­ka­tu, pró­bu­ją się mię­dzy sobą róż­nić – kon­ku­ru­jąc o to samo miej­sce w main­stre­amie, o ten sam grant i te same pobo­ry.

Poet­ki i poeci, na to wyglą­da, oka­zyj­nie sobie narze­ka­jąc, opo­wia­da­ją się wobec sur­re­al­ne­go i pozba­wio­ne­go gra­nic (post)tworu – i to być może ten twór, nie zaś przy­zwy­cza­jo­nych do takiej czy innej nor­my czy­tel­ni­ków, pró­bu­ją ograć. Powra­ca­ją­ce tema­ty szcze­gól­nym afek­tem nała­do­wa­nych oko­ło­li­te­rac­kich dys­ku­sji to nie­spra­wie­dli­wie przy­zna­ne przez głu­pi main­stre­am nagro­dy – i w ogó­le nie jest to dla mnie dziw­ne. Main­stre­am nie czy­ta, main­stre­am się nie zmie­nia, main­stre­am nic nie rozu­mie – w main­stre­amie sze­rzy się jakaś lite­ra­tu­ro­znaw­cza gran­da, korup­cja i patol­ka. Na ostat­nim eta­pie wier­sza, tym naj­bliż­szym skó­ry, bo recep­cyj­nym, nasze napię­cie i zmę­cze­nie – wyra­ża­ją­ce się świe­żą, nie­ba­nal­ną poezją – adre­su­je­my nie tyle do Wiel­kie­go Inne­go, ile main­stre­amo­wi w oko. Kie­dy słu­cham spo­tkań poetyc­kich onli­ne, zwłasz­cza pro­wa­dzo­nych przez samych poetów, wyda­je mi się, że to, co sły­szę w związ­ku z main­stre­amem, nie­ustan­ne tego powta­rza­nie, zakra­wa na twór­czą obse­sję. To, że owo napię­cie posia­da w rze­czy­wi­sto­ści inny adres, poka­zu­je w swo­jej nowej, świet­nej książ­ce nie­złom­na Geno­we­fa Jaku­bow­ska-Fijał­kow­ska. W wier­szu „Ostat­ni raz” czy­ta­my: „wcho­dzi­łam o drew­nia­nych schodach/ do Insty­tu­tu Mikołowskiego// ciemno/ pół­pię­tro obsra­ne przez gołębie// już tam niko­go nie ma tyl­ko Agnieszka/ książ­ki sta­re meble z domu Wojaczka// Agniesz­ka dała mi kil­ka kilo­gra­mów moich wierszy/ pomo­gła znieść po tych ciem­nych schodach// zawio­zła do domu// co teraz z nimi zrobię/ poprzed­nie pale­nie było w 1933”. Czy ktoś może coś na to pora­dzić? Main­stre­am to nie my – main­stre­am to my.

O AUTORZE

Joanna Orska

Urodzona w 1973 roku. Krytyk i historyk literatury. Recenzje i artykuły publikuje w "Odrze", "Nowych Książkach", "Studium". Autorka książek: Przełom awangardowy w dwudziestowiecznym modernizmie w Polsce, Liryczne narracje. Nowe tendencje w poezji polskiej 1989-2006, Republika poetów. Poetyckość i polityczność w krytycznej praktyce, Performatywy. Składnia/retoryka, gatunki i programy poetyckiego konstruktywizmu oraz wspólnie z Andrzejem Sosnowskim antologii Awangarda jest rewolucyjna albo nie ma jej wcale. Jest pracownikiem naukowym w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka we Wrocławiu.