debaty / ankiety i podsumowania

Polityczność formy, czyli usunęłam ciążę

Maja Staśko

Głos Mai Staśko w debacie „Formy zaangażowania”, towarzyszącej premierze antologii Zebrało się śliny, która ukaże się niebawem w Biurze Literackim.

strona debaty

Formy zaangażowania

1.

Taki KOD: idzie czło­wiek na demon­stra­cję, by zama­ni­fe­sto­wać swo­ją nie­zgo­dę na dzia­ła­nie par­tii rzą­dzą­cej wbrew kon­sty­tu­cji RP. Wszyst­ko jasne, waż­ny cel. KOD jest apo­li­tycz­ny i otwar­ty na bez wyjąt­ku wszyst­kich: dla­te­go na zdję­ciach z demon­stra­cji widać Ryszar­da Petru obej­mu­ją­ce­go Bar­ba­rę Nowac­ką czy tych z PO, uśmiech­nię­tych, choć do uśmie­chu powo­du nie mają. Apo­li­tycz­nie, ponad podzia­ła­mi toczy się wal­ka o pod­sta­wo­we pra­wa każ­de­go oby­wa­te­la. Apo­li­tycz­nie. W wia­do­mo­ściach sta­cji nie­pu­blicz­nych w repor­ta­żach z demon­stra­cji bry­lu­ją czo­ło­wi poli­ty­cy roz­ma­itych opcji. Apo­li­tycz­nie. Petru zdo­by­wa coraz więk­sze popar­cie. Apo­li­tycz­nie. Nowac­ka mniej, mniej jej w wia­do­mo­ściach. Apo­li­tycz­nie. W son­da­żach Petru zwyż­ku­je. Apo­li­tycz­nie. Apo­li­tycz­nie.

Są też mani­fe­sta­cje prze­ciw zaostrze­niu usta­wy anty­abor­cyj­nej – po ogło­sze­niu kurio­zal­ne­go pro­jek­tu usta­wy powsta­je gru­pa „Dzie­wu­chy dzie­wu­chom” na Face­bo­oku, w gru­pie kil­ka­dzie­siąt tysię­cy człon­kiń i człon­ków, gru­pa na szyb­ko orga­ni­zu­je mani­fe­sta­cję, a że struk­tu­ry ma nie­roz­wi­nię­te, rzecz przej­mu­je par­tia Razem. Par­tia Razem pisze jaw­nie, że par­tia Razem, nie uda­je apo­li­tycz­no­ści, zapra­sza wszyst­kich zaan­ga­żo­wa­nych, ale nie sta­wia na pie­de­sta­le czo­ło­wych poli­ty­ków żad­nych par­tii, media mają zdję­cia tłu­mów, siły kobiet, a nie uśmie­cha­ją­ce­go się Petru ani nawet Zand­ber­ga. Nie­dziel­na mani­fe­sta­cja się koń­czy, ste­ry przej­mu­je gru­pa „W naszej spra­wie”, któ­ra dzię­ki dzia­ła­niom par­tii Razem pozna­ła for­my kon­stru­owa­nia tego typu wyda­rzeń i może dzia­łać już samo­dziel­nie. Gru­pa „W naszej spra­wie” dekla­ru­je apo­li­tycz­ność, a na począt­ku sobot­niej mani­fe­sta­cji pro­si o scho­wa­nie wszel­kich zna­ków przy­na­leż­no­ści do par­tii. Człon­ko­wie par­tii Razem, któ­rzy chcą się wypo­wie­dzieć na sce­nie, zosta­ją popro­sze­ni o ścią­gnię­cie naszy­wek z logiem par­tii. Wal­ka nie jest poli­tycz­na, wal­ka jest apo­li­tycz­na.

Gdzieś pomię­dzy wybu­cha spór o wege­ta­rian i rowe­rzy­stów – wro­gów poli­tycz­nych numer jeden nowej wła­dzy. Nad­cią­ga zbio­ro­we zdzi­wie­nie: warzy­wa i rowe­ry jako pro­blem poli­tycz­ny? For­my prak­ty­ko­wa­nia codzien­no­ści to poli­ty­ka? Może jesz­cze do łóż­ka nam wej­dzie­cie, co? Do cze­go to doszło!

(Wcho­dzą, docho­dzą).

Apo­li­tycz­ność to taki moder­ni­stycz­ny kon­strukt, któ­ry jasno wydzie­la prze­strzeń poli­tycz­ną – zwy­kle bar­dzo wąską, ogra­ni­czo­ną do sal sej­mo­wych i pała­cu pre­zy­denc­kie­go – oraz nie­po­li­tycz­ną, któ­ra obej­mu­je całą resz­tę. Moc­ny podział skut­ku­je przede wszyst­kim skraj­ną indy­wi­du­ali­za­cją zacho­wań i decy­zji: poli­ty­ka dzie­je się poza jed­nost­ką, gdzieś w wiel­kich i prze­stron­nych salach, gdzieś w tele­wi­zji i radiu, gene­ral­nie jed­nak jed­nost­ka nie ma na nią wpły­wu, nato­miast wybo­ry, z któ­ry­mi się zde­rza (jeść mię­so czy warzy­wa? jechać samo­cho­dem czy rowe­rem?) są jej pry­wat­ny­mi wybo­ra­mi i nikt nie powi­nien się w nie wtrą­cać, a na pew­no nie ci szu­je poli­ty­cy. Ów neo­li­be­ral­ny mit pozwa­la z dużą łatwo­ścią ode­gnać jakie­kol­wiek myśle­nie wspól­no­to­we (demo­kra­cja bez­po­śred­nia, ruchy oby­wa­tel­skie, związ­ki zawo­do­we) na rzecz kapi­ta­li­stycz­nych bajek o samo­sta­no­wie­niu, zwłasz­cza eko­no­micz­nym. W tym ukła­dzie to, co poli­tycz­ne, jest nie­do­stęp­ne, sko­rum­po­wa­ne i koja­rzą­ce się raczej nie­przy­jem­nie (podob­nie jak to, co publicz­ne), a to, co pry­wat­ne – dobrze zna­ne, wła­sne i pod­da­ne samo­dziel­ne­mu wybo­ro­wi: cie­peł­ko domo­we­go ogni­ska.

Gdy zatem na mani­fe­sta­cjach orga­ni­za­to­rzy postu­lu­ją apo­li­tycz­ność, w isto­cie odwo­łu­ją się do tak usta­wio­ne­go podzia­łu i zwią­za­nych z nim uprze­dzeń: sko­ro demon­stra­cja jest apo­li­tycz­na, to jest słusz­na i nie­sko­rum­po­wa­na.

Tym­cza­sem par­tia Razem poka­zu­je: mit apo­li­tycz­no­ści pro­wa­dzi do koniunk­tu­ral­ne­go napę­dza­nia popu­lar­no­ści zna­nych poli­ty­ków, naj­czę­ściej wła­śnie sko­rum­po­wa­nych, poli­ty­ka bowiem pod­da­je się uryn­ko­wie­niu w takim samym stop­niu jak wszyst­ko inne. Choć­by z tego powo­du mówie­nie o apo­li­tycz­no­ści zda­je się moc­no nie­pre­cy­zyj­ne – każ­dy nasz wybór, wszyst­kie nasze prak­ty­ki codzien­no­ści pod­po­rząd­ko­wa­ne są mecha­ni­zmom ryn­ko­wym, więc co naj­mniej poza­pry­wat­nym. Co wię­cej, każ­dy nasz wybór, wszyst­kie nasze prak­ty­ki codzien­no­ści mają impli­ka­cje etycz­ne, istot­nie wycho­dzą zatem poza to, co wła­sne, i oddzia­łu­ją na innych ludzi i inne orga­ni­zmy: jedze­nie warzyw nie wspie­ra się na cier­pie­niu i śmier­ci innej isto­ty (w prze­ci­wień­stwie do jedze­nia mię­sa), a jeż­dże­nie rowe­rem nie zanie­czysz­cza śro­do­wi­ska (w prze­ci­wień­stwie do jeż­dże­nia samo­cho­dem). Życie innej isto­ty i stan śro­do­wi­ska w żad­nym razie nie są naszą pry­wat­ną spra­wą, ich apo­li­tycz­ność to zatem pod­pu­cha. Pod­pu­cha słu­ży do tego, by prze­mysł wędli­niar­ski i samo­cho­do­wy nadal mogły się swo­bod­nie roz­wi­jać. W tej sytu­acji poli­ty­ka wyraź­nie two­rzy hie­rar­chię: życie milio­nów istot jest mniej war­to­ścio­we niż kapi­tał kil­ku zamoż­nych ludzi. To samo doty­czy ryn­ku pra­cy czy poli­ty­ki socjal­nej.

Nic dziw­ne­go, że poli­ty­ka koja­rzy się zatem z korup­cją i nie­czy­sty­mi zamia­ra­mi: w isto­cie więk­szość naszych wybo­rów napę­dza ją wła­śnie w takim wymia­rze, Pol­ska wszak roman­tycz­ną kieł­ba­są i wiecz­nie remon­to­wa­ny­mi dro­ga­mi sły­nie. Par­tia Razem tłu­ma­czy jed­nak: to nie esen­cjal­na wła­ści­wość poli­ty­ki, poli­ty­ka nie jest ze swo­jej natu­ry nasta­wio­na na pry­wat­ne inte­re­sy tych, któ­rzy zarzą­dza­ją naj­więk­szym kapi­ta­łem, i nie ze swo­jej natu­ry ude­rza w całą resz­tę – to wina kształ­tu poli­ty­ki, w jakim ją obec­nie zna­my, a nie jej samej; tak­że tego, że za apo­li­tycz­no­ścią stoi zawsze rynek, a za poli­tycz­no­ścią – o dzi­wo – też. Nasze wybo­ry są poli­tycz­ne i napę­dza­ją bar­dzo kon­kret­ną poli­ty­kę – tłu­ma­czy par­tia Razem – ale jeśli wspól­nie je prze­dys­ku­tu­je­my i zmie­ni­my, poli­ty­ka może się stać dla więk­szo­ści zwy­czaj­nie przy­jaź­niej­sza: dys­try­bu­cja kapi­ta­łu nie musi impli­ko­wać rażą­cych nie­rów­no­ści. Poli­ty­ka jest dla wszyst­kich, nie tyl­ko dla uprzy­wi­le­jo­wa­nych gości poka­zy­wa­nych w tele­wi­zji w trak­cie demon­stra­cji KOD‑u.

Świa­do­mość doko­ny­wa­nia codzien­nych wybo­rów poli­tycz­nych, a zatem świa­do­mość moż­li­wo­ści kolek­tyw­ne­go wpły­wa­nia na zmia­nę sta­tus quo usta­wi­ły for­mę zaan­ga­żo­wa­nia par­tii Razem: bez wio­dą­cej (czyt. medial­nej, czyt. opła­cal­nej) twa­rzy, przez dzia­ła­nia oddol­ne i akcje anga­żu­ją­ce na pozio­mie codzien­no­ści, przede wszyst­kim – ryn­ku pra­cy i polep­sze­nia sytu­acji pra­cow­ni­ków oraz spra­wie­dli­wej poli­ty­ki socjal­nej.

For­ma zaan­ga­żo­wa­nia par­tii Razem – nie­włą­cza­nie się w koniunk­tu­ral­ne dzia­ła­nia anty­sys­te­mo­we, orga­ni­za­cja alter­na­tyw­nych akcji bez skom­pro­mi­to­wa­nych poli­ty­ków, rezy­gna­cja z wio­dą­ce­go poli­ty­ka, nasta­wie­nie na dzia­ła­nie kolek­tyw­ne i oddol­ne – kształ­tu­je nową poli­ty­kę: ega­li­tar­ną, nasta­wio­ną na codzien­ność i inte­re­sy więk­szo­ści oby­wa­te­li, a nie rzą­dzą­cą kapi­ta­łem eli­tę, przed­kła­da­ją­cą kapi­tał ponad auto­no­mię życia. Żad­na inna for­ma zaan­ga­żo­wa­nia par­tii Razem nie pozwo­li­ła­by na gło­sze­nie tak sfor­mu­ło­wa­nych haseł: była­by kom­pro­mi­so­wym dosto­so­wa­niem się do ryn­ku i jego reguł, a jako taka sta­no­wi­ła­by rażą­ce odstęp­stwo od pro­gra­mu par­tii.

Razem poka­zu­je, że poli­ty­ka nie jest z grun­tu szko­dli­wa, a inne jej pro­wa­dze­nie i rozu­mie­nie potra­fi­ło­by zmie­nić na lep­sze życie (codzien­ne) milio­nów ludzi. Razem udo­wad­nia – przez samą for­mę dzia­ła­nia – że inna poli­ty­ka jest moż­li­wa.

2.

Cał­kiem nie­daw­no, przy oka­zji ogło­sze­nia wer­dyk­tu nagro­dy Euro­pej­ski Poeta Wol­no­ści, przez media prze­to­czy­ła się (choć „prze­to­czy­ła” to zde­cy­do­wa­nie za duże sło­wo) dys­ku­sja o cha­rak­te­rze poezji. Co rusz bucha­ły gorą­ce pyta­nia: czy poezja może nie być wol­na? Czy (euro­pej­ski) poeta może nie słu­żyć wol­no­ści? Tak sfor­mu­ło­wa­ne wąt­pli­wo­ści usta­wia­ją poezję w bar­dzo jed­no­znacz­ny spo­sób: poezja zawsze jest wol­na, nie­za­leż­nie od tego, kto i po co ją pisze. Poezja to schro­nie­nie wol­no­ści.

Dla­cze­go tekst podzie­lo­ny na wer­sy miał­by być esen­cjal­nie wol­ny – trud­no powie­dzieć. Dla­cze­go poli­ty­ka regu­lu­ją­ca życie spo­łecz­ne mia­ła­by być z grun­tu szko­dli­wa – podob­nie. I jed­no, i dru­gie wią­że się z ryn­kiem: jed­no przez rze­ko­me od nie­go odda­le­nie (poezja się nie sprze­da­je, więc rze­ko­mo nie musi pod­po­rząd­ko­wy­wać się regu­łom ryn­ku, więc – uwa­ga – jest apo­li­tycz­na), dru­gie przez fak­tycz­ne z nim zwią­za­nie. Mit o apo­li­tycz­no­ści poezji pod­le­ga jed­nak iden­tycz­nym regu­łom jak mit o apo­li­tycz­no­ści pry­wat­no­ści – włą­cza w myśle­nie skraj­nie indy­wi­du­al­ne, bez kolek­tyw­ne­go kon­tek­stu i świa­do­mo­ści kon­se­kwen­cji codzien­nych decy­zji. Codzien­ność nie jest apo­li­tycz­na, a poezja, jako jed­na z prak­tyk codzien­no­ści (wybo­rów i dzia­łań doko­ny­wa­nych w codzien­no­ści), tak­że apo­li­tycz­na być nie może. Wiersz nie jest wol­ny, wiersz potra­fi być pod­po­rząd­ko­wa­ny ryn­ko­wi, doraź­nym celom, koniunk­tu­rze, kwe­stiom pre­sti­żo­wym w rów­nym stop­niu jak każ­da inna decy­zja; wiersz nawo­łu­ją­cy do nie­na­wi­ści nie jest wol­ny, wiersz nawo­łu­ją­cy do rów­no­ści i wza­jem­ne­go sza­cun­ku tak­że. Powta­rza­ne w dzien­ni­kach i tygo­dni­kach kary­god­nie czę­ste opi­nie o lecz­ni­czych wła­ści­wo­ściach wier­sza, o jego esen­cjal­nej słusz­no­ści i koniecz­no­ści słu­żą zwy­kle głów­nie pro­mo­cji tego, kto je wypo­wia­da. Wiersz może być zły, szko­dli­wy, na wier­szu może wykwit­nąć spo­łe­czeń­stwo kse­no­fo­bicz­ne i skraj­nie mizo­gi­ni­stycz­ne, spo­łe­czeń­stwo pod­po­rząd­ko­wa­ne decy­zjom jed­ne­go słusz­ne­go Kościo­ła i jego epi­sko­pa­tu; ina­czej po dogłęb­nej edu­ka­cji poetyc­kiej w szko­le – Kocha­now­ski, Mic­kie­wicz, Miłosz, wszy­scy ci face­ci – Pol­ska nie wyglą­da­ła­by tak, jak wyglą­da, a mani­fe­sta­cje prze­ciw cał­ko­wi­te­mu znie­sie­niu abor­cji w ogó­le nie musia­ły­by mieć miej­sca, bo abor­cja zwy­czaj­nie była­by powszech­nie dostęp­na. Sko­ro jak naję­ci czy­ta­my poezję w szko­le, dla­cze­go wciąż jest źle?

Mówie­nie o apo­li­tycz­no­ści poezji, podob­nie jak przy KOD-zie czy demon­stra­cjach pro-choice’owych, wyrzą­dza potęż­ną szko­dę zarów­no samej poezji, jak i jej czy­tel­ni­kom. Każ­dy wiersz swo­ją for­mą – for­mą zaan­ga­żo­wa­nia – impli­ku­je pewien model funk­cjo­no­wa­nia i współ­ist­nie­nia w codzien­no­ści: ów model może być otwar­ty i demo­kra­tycz­ny lub wręcz prze­ciw­nie. Anna Kału­ża w nie­daw­nej inter­pre­ta­cji trzech prze­chwy­tu­ją­cych języ­ki wier­szy zna­ko­mi­cie poka­za­ła mecha­nizm roz­gry­wa­ją­cych się tam gier i napięć, któ­re nada­ją wyraź­ne komu­ni­ka­ty: sprze­ci­wu wobec abor­cji (Słom­czyń­ski), wyj­ścia z panu­ją­ce­go języ­ka mizo­gi­ni­stycz­ne­go (Foks) lub utrwa­le­nia róż­ni­cy płcio­wej (Dymiń­ska). Poetyc­kie wybo­ry nie są apo­li­tycz­ne i zawsze impli­ku­ją pewien rze­czy­wi­sty prze­kaz; dowo­dem fakt, że Rafał Gawin zachwa­lał Słom­czyń­skie­go za „trzeź­wy szo­wi­nizm”, na co for­ma wier­szo­wa­nia Słom­czyń­skie­go jak naj­bar­dziej pozwa­la i nie każe podej­rze­wać w tym nicze­go nie­bez­piecz­ne­go.

Nie, wier­sze nie są zawsze dobre, a czy­ta­nie wier­szy to nie rzecz, o któ­rą war­to bez­względ­nie wal­czyć. Prze­ciw­ko wier­szom tak­że moż­na by orga­ni­zo­wać demon­stra­cje – moż­na by, bo zna­czą podob­nie jak każ­da inna prze­moc sym­bo­licz­na; w żad­nym razie nie są od niej wol­ne tyl­ko dla­te­go, że są wier­szem. Hasła „czy­taj­cie wier­sze” lub sze­rzej „czy­taj­cie książ­ki” (i akcje w sty­lu „Nie czy­tasz? Nie idę z Tobą do łóż­ka”) nale­ża­ło­by zastą­pić ana­li­za­mi kon­kret­nych wier­szy i kon­kret­nych ksią­żek, któ­re war­to czy­tać, oraz kon­kret­nych wier­szy i kon­kret­nych ksią­żek, któ­rych napraw­dę czy­tać nie war­to – o to ubie­ga­li się jakiś czas temu Rafał Gawin i Paweł Kacz­mar­ski, a cał­kiem nie­daw­no Maciej Jaku­bo­wiak; podob­ne zamie­rze­nie towa­rzy­szy fanpage’owi „Beka z lite­ra­tu­ry pol­skiej po 1989 roku”. Bata­lia o czy­tel­nic­two w Pol­sce roz­gry­wa się ze świę­tym prze­świad­cze­niem, że war­to czy­tać, wła­ści­wie cokol­wiek, bo czy­ta­nie dobre jest – przy świa­do­mo­ści poli­tycz­no­ści każ­de­go tek­stu tego typu zało­że­nia są zwy­czaj­nie nie­od­po­wie­dzial­ne. Nie, wie­lu tek­stów nie war­to czy­tać, wie­lu tek­stów nie powin­no w ogó­le być, podob­nie jak rasi­stow­skich czy sek­si­stow­skich haseł na murach, nawet jeśli czy­tel­nic­two mia­ło­by spaść jesz­cze potęż­niej – poezja, lite­ra­tu­ra to nie war­tość sama w sobie, nie sta­no­wi bowiem prze­strze­ni pry­wat­nej (więc apo­li­tycz­nej) i nie funk­cjo­nu­je w próż­ni: ist­nie­je w kon­kret­nym języ­ku, w kon­kret­nej for­mie i w kon­kret­nej spo­łecz­no­ści.

Wiersz to for­ma i dla­te­go – wła­śnie dla­te­go! – wma­wia­nie mu apo­li­tycz­no­ści jest absur­dal­ne. Wiersz ma swo­ją mate­rię, któ­ra mie­ści się w ukła­dach i sche­ma­tach (np. języ­ka) narzu­co­nych przez sys­tem, w któ­rym funk­cjo­nu­je. Kon­kret­ny­mi dzia­ła­nia­mi (środ­ka­mi języ­ko­wy­mi, gatun­ka­mi, prze­chwy­ce­nia­mi) wiersz wpły­wa na ów sys­tem: utrzy­mu­je go w nor­mie, pod­bi­ja bądź dekon­stru­uje. Może dzia­łać koniunk­tu­ral­nie przez dosto­so­wa­nie się do wymo­gów medium bądź nie­sys­te­mo­wo przez prze­ła­ma­nie panu­ją­cych reguł na rzecz lep­sze­go usta­wie­nia medium. Jak­kol­wiek dzia­ła – zawsze dzia­ła for­mą: fizycz­nym zna­kiem, dźwię­kiem, zabie­giem, któ­re nie pod­da­ją się zane­go­wa­niu (jak sens) czy odrzu­ce­niu (jak esen­cja); wiersz jest imma­nent­ny. Świa­do­mość for­my wier­sza i jej dzia­ła­nia umoż­li­wia nam odczy­ta­nie jego poli­tycz­ne­go komu­ni­ka­tu – ina­czej wiersz może pozo­stać apo­li­tycz­ny i wła­ści­wie nie­szcze­gól­nie zna­czą­cy.

3.

Dla­cze­go war­to wie­dzieć, co się dzie­je w wier­szu? Dla­cze­go w ogó­le war­to wie­dzieć, co się dzie­je w for­mie? Takie cia­ło. Kobie­ty. Jesz­cze kil­ka­set lat temu wagi­na ucho­dzi­ła za mitycz­ne­go potwo­ra, któ­ry pod­stęp­ny­mi zęba­mi w każ­dej chwi­li może ugryźć bied­ne­go, zagu­bio­ne­go w niej człon­ka. Czar­na dziu­ra sta­ła się sym­bo­lem tego, co nie­jaw­ne i nie­bez­piecz­ne. Wystar­czy przy­po­mnieć, jak kon­se­kwent­nie boha­ter Kosmo­su Gom­bro­wi­cza zaty­kał pal­cem wszel­kie moż­li­we otwo­ry, jaką dziw­ną siłę mia­ły znie­kształ­co­ne usta Kata­si, w jaki spo­sób łączy­ły się ze ślicz­ną Leną. Kobie­ty palo­no na sto­sach, jaka­kol­wiek ich nie­po­słusz­ność sta­no­wi­ła wyraz owej ciem­nej, nie­po­ko­ją­cej mocy. Nie wia­do­mo było, co tam się dzie­je w środ­ku, a zatem nale­ża­ło bez­zwłocz­nie pod­jąć jak naj­sku­tecz­niej­sze środ­ki: sko­ro nie wia­do­mo było, co się dzie­je, mogło dziać się abso­lut­nie wszyst­ko – wszyst­ko, co naj­gor­sze. Kobie­ta była isto­tą nie­zro­zu­mia­łą, tro­chę kosmit­ką z inne­go świa­ta, jej eks­pre­sja, emo­cjo­nal­ność, wszyst­ko to napa­wa­ło stra­chem, a nagłe wybu­chy były tłu­ma­czo­ne okre­sem, cyklem księ­ży­ca lub histe­rią.

Bo prze­cież nie skraj­nie patriar­chal­nym sys­te­mem.

Jed­no było pew­ne – coś prze­dziw­ne­go tam się dzia­ło. Prze­dziw­ne­go tak­że dla samych kobiet, uzna­wa­ły się za isto­ty nie­peł­ne i nie­zro­zu­mia­łe, bo tak też były postrze­ga­ne.

Już orgazm łech­tacz­ko­wy zapew­nił kobie­cie poczu­cie kon­tro­li nad wła­snym cia­łem i wła­sną przy­jem­no­ścią, pozwa­la­jąc fizycz­nie unie­za­leż­nić się od męż­czy­zny i zacząć myśleć o swo­im cie­le jako wyłącz­nie swo­im. Freud nazy­wał jed­nak orgazm łech­tacz­ko­wy nasto­let­nim, a dopie­ro orgazm pochwo­wy doro­słym. Do momen­tu nauko­we­go udo­wod­nie­nia ist­nie­nia punk­tu G orgazm pochwo­wy ucho­dził za rodzaj mitu; odkry­cie ogło­szo­ne przez Gräfen­ber­ga, wyna­laz­cę  anty­kon­cep­cyj­ne­go pier­ście­nia, nie było trak­to­wa­ne szcze­gól­nie poważ­nie, dopie­ro w 1981 roku punkt ero­gen­ny z żeń­ską pro­sta­tą nazwa­ny został na jego cześć. W latach 80., gdy jed­no­cze­śnie wyszło kil­ka spe­cja­li­stycz­nych ksią­żek o punk­cie G, a wraz z nim o kobie­cej eja­ku­la­cji, wewnętrz­na struk­tu­ra kobie­ty prze­sta­ła – przy­naj­mniej nauko­wo – napa­wać lękiem. Co wię­cej, oka­za­ła się zaska­ku­ją­co podob­na do męskiej: w żeń­skiej pro­sta­cie wytwa­rza się żeń­ski eja­ku­lat, któ­rym każ­da kobie­ta może wytry­snąć pod wpły­wem sty­mu­la­cji punk­tu G; eja­ku­lat ma skład podob­ny do sper­my, w więk­szo­ści skła­da się z fruk­to­zy; łech­tacz­ka z kolei to nie tyl­ko zewnętrz­ny naple­tek i żołądź, ale i cały narząd w środ­ku: trzon i odno­ga nie­uchron­nie powią­za­ne z całym narzą­dem płcio­wym kobie­ty.

Dziś każ­da kobie­ta może obej­rzeć swój punkt G za pomo­cą spe­cjal­ne­go wzier­ni­ka i dopro­wa­dzić się samo­dziel­nie do eja­ku­la­cji (nie­ko­niecz­nie z towa­rzy­szą­cym orga­zmem) – budo­wa ana­to­micz­na umoż­li­wia wytrysk każ­dej kobie­cie. Cia­ło kobie­ty nie ucho­dzi już za nie­bez­piecz­ne­go potwo­ra, a jego róż­ni­ca z cia­łem męskim jest co naj­mniej mini­mal­na: esen­cjal­nie moty­wo­wa­ne pod­po­rząd­ko­wa­nie kobie­ty męż­czyź­nie nie ma już żad­ne­go sen­su, a odkry­cie pro­sta­ty u kobiet każe ponow­nie prze­my­śleć męską przy­jem­ność anal­ną: żeń­skie orga­zmy macicz­ne (i mie­sza­ne), wywo­ły­wa­ne przez sty­mu­la­cję punk­tu G (z pro­sta­tą) i szyj­ki maci­cy, są naj­bar­dziej satys­fak­cjo­nu­ją­ce (w prze­ci­wień­stwie do nie­da­ją­cych peł­ne­go zaspo­ko­je­nia łech­tacz­ko­wych). Odkry­cie tej zależ­no­ści przez męż­czyzn mogło­by dopro­wa­dzić do fali eks­pe­ry­men­tów pene­tra­cyj­no-anal­nych – jak po takiej fali wyglą­da­ła­by sta­ra dobra pol­ska homo­fo­bia? Czy Pol­ska w ogó­le by jesz­cze była?

Świa­do­mość wła­sne­go cia­ła pozwa­la lepiej z nie­go korzy­stać: może­my prze­ży­wać orga­zmy łech­tacz­ko­we, macicz­ne i mie­sza­ne, może­my dopro­wa­dzać się do eja­ku­la­cji, wie­my o mię­śniach maci­cy i mię­śniach dna mied­ni­cy (mię­śniach Kegla), wie­my, jak wpły­wa­ją na nasz orgazm, wie­my też, jak zapo­bie­ga­ją nie­trzy­ma­niu moczu czy wypa­da­niu maci­cy, więc ćwi­czy­my je, by inten­syw­niej doświad­czać roz­ko­szy (i peł­niej dostar­czać ją partnerowi/partnerce) oraz zabez­pie­czać się przed ura­za­mi – ćwi­czy­my na przy­kład kul­ka­mi gej­szy; rozu­mie­my pro­ces zapłod­nie­nia, zna­my swo­je przy­zwy­cza­je­nia i tryb życia, więc sto­su­je­my odpo­wied­nio dobra­ną anty­kon­cep­cję, nie­ko­niecz­nie tablet­ki, lecz na przy­kład pier­ścień, nie ufa­jąc sto­sun­ko­wi prze­ry­wa­ne­mu, iry­ga­cji po sto­sun­ku, pod­grze­wa­niu jąder, macza­niu peni­sa w alko­ho­lu czy kalen­da­rzy­ko­wi. Gdy wie­my, jak posłu­żyć się naszą for­mą, potra­fi­my nią sku­tecz­niej dzia­łać – nie tyl­ko w ramach codzien­nych przy­jem­no­ści, lecz tak­że w prze­strze­ni publicz­nej. Jeste­śmy samo­dziel­ne i samo­świa­do­me, nasze cia­ła są auto­no­micz­ne i tyl­ko nasze, zna­my je jak nikt inny, a bisku­pi już nie mają pra­wa o nich decy­do­wać. Świa­do­mość for­my pozwa­la nam wal­czyć.

4.

Na przy­kład ze zwo­len­ni­ka­mi ruchu pro life, któ­rzy wyraź­nie wciąż jesz­cze nie zakła­da­ją ist­nie­nia auto­no­micz­ne­go cia­ła kobie­ty. Gdy­by bowiem zakła­da­li ist­nie­nie auto­no­micz­ne­go cia­ła kobie­ty, któ­re jako for­ma sta­no­wi pew­ną war­tość, z pew­no­ścią nie przed­kła­da­li­by ponad nie nie­ufor­mo­wa­ne­go, a do oko­ło 26 tygo­dnia naj­praw­do­po­dob­niej w ogó­le nie­od­czu­wa­ją­ce­go (do tego cza­su nie wykształ­ca­ją się klu­czo­we dla odczu­wa­nia bólu połą­cze­nia wzgó­rzo­wo-koro­we) pło­du. Świa­do­mość pro­ce­sów zacho­dzą­cych w cie­le kobie­ty powin­na pozwo­lić na abso­lut­nie nie­in­wa­zyj­ne pra­wo do usu­wa­nia pło­du do oko­ło 26 tygo­dnia – wia­do­mo, że im szyb­ciej, tym lepiej, powszech­nie funk­cjo­nu­ją­ca gra­ni­ca pierw­sze­go try­me­stru (do 12 tygo­dnia) mak­sy­mal­nie ogra­ni­cza moż­li­wość powi­kłań, ale chi­rur­gicz­nie abor­cję moż­na wyko­nać tak­że po 24 tygo­dniu (w trze­cim try­me­strze). Mówie­nie o ochro­nie życia od połą­cze­nia się plem­ni­ka i komór­ki jajo­wej, czy­li od powsta­nia zygo­ty, to jakiś absurd: przed zygo­tą jesz­cze dłu­ga dro­ga do zagnież­dże­nia się w bło­nie ślu­zo­wej maci­cy (a piguł­ki Ella­One dzia­ła­ją do 72 godzin po sto­sun­ku, tyle mogą prze­żyć plem­ni­ki, pro­sta mate­ma­ty­ka) – medy­cy­na dopie­ro po implan­ta­cji mówi o zakoń­cze­niu aktu poczę­cia i roz­po­czę­ciu cią­ży, i dopie­ro od tego momen­tu tablet­ki są wcze­sno­po­ron­ne: wcze­śniej poro­nie­nia nie ma, bo nie ma zagnież­dże­nia zygo­ty. Taka o, for­ma, forem­ka. Abor­cja to tyl­ko sztucz­ne wywo­ła­nie poro­nie­nia (abor­tio – łac. poro­nie­nie) bądź usu­nię­cie zarod­ka lub pło­du – ze świa­do­mo­ścią cia­ła kobie­ty i zacho­dzą­cych w niej pro­ce­sów zda­je się zde­cy­do­wa­nie mniej kon­tro­wer­syj­na.

Nie chcesz abor­cji, to jej sobie nie rób – pro­ste.

A, for­ma samej abor­cji: do 9 tygo­dnia abor­cja far­ma­ko­lo­gicz­na – Mife­pri­sto­ne oraz Miso­pro­stol (wię­cej: Women on Waves); poza tym abor­cja chi­rur­gicz­na – kil­ku­mi­nu­to­wy zabieg w znie­czu­le­niu miej­sco­wym lub ogól­nym. Są jesz­cze wie­sza­ki, gorą­ce kąpie­le, środ­ki prze­ciw­bó­lo­we, prze­ciw­kasz­lo­we, kro­ple do nosa, leki prze­ciw wrzo­dom za 30 zło­tych, nad­in­ten­syw­ne ćwi­cze­nia, ude­rze­nia w brzuch – for­my skraj­nie inwa­zyj­ne dla kobiet, któ­rych te muszą się chwy­tać, gdy pra­wo do decy­do­wa­nia o wła­snym cie­le zosta­je im ode­bra­ne, a nie mają pie­nię­dzy na zagra­ni­cę lub pod­zie­mie abor­cyj­ne. Naj­bar­dziej pokrzyw­dzo­ne są, jak zawsze, te w bie­dzie.

Dru­ga kwe­stia to hie­rar­chia form, któ­rej nie dopusz­cza wspo­mnia­na przez Paw­ła Kacz­mar­skie­go i Mar­tę Koron­kie­wicz Caro­li­ne Levi­ne w swo­jej książ­ce – hie­rar­chia form z etycz­ne­go punk­tu widze­nia jest abso­lut­nie nie do unik­nię­cia. Auto­no­micz­ne cia­ło potrze­bu­je warun­ków do życia: jedze­nia, miesz­ka­nia oraz zabez­pie­cze­nia na przy­szłość, czy­li sta­łej pra­cy i zapew­nień socjal­nych; bez tych warun­ków rodze­nie dziec­ka jest zwy­czaj­ną nie­od­po­wie­dzial­no­ścią, któ­ra ude­rza nie tyl­ko w kobie­tę, lecz tak­że w dziec­ko – to za nią mogła­by być rze­czy­wi­sta kara, nie za odpo­wie­dzial­ną rezy­gna­cję z macie­rzyń­stwa.

Hie­rar­chia bytów powin­na otwo­rzyć pole poważ­nej dys­ku­sji: gdy ważą się losy dwóch bytów, nale­ży zade­cy­do­wać, usu­nię­cie któ­re­go będzie mniej szko­dli­we (ety­ka zwy­kle sto­su­je tutaj kry­te­rium cier­pie­nia, ale rynek już nie). I tak: tysią­ce ludzi wal­czą­cych o pra­wo do życia nie­od­czu­wa­ją­ce­go i odczu­wa­ją­ce­go pło­du codzien­nie zja­da cia­ła zabi­tych (ale wcze­śniej odczu­wa­ją­cych) istot – z etycz­ne­go punk­tu widze­nia rysu­je się tutaj co naj­mniej nie­kon­se­kwen­cja. For­mal­nie, usu­nię­cie pło­du do oko­ło 26 tygo­dnia to jak zje­dze­nie warzy­wa: płód – wedle naszej obec­nej wie­dzy (wedle naszej świa­do­mo­ści for­my) nie czu­je bólu, warzy­wo – wedle naszej obec­nej wie­dzy (wedle naszej świa­do­mo­ści for­my) – tak­że. Co wię­cej, usu­nię­cie pło­du do oko­ło 26 tygo­dnia jest bar­dziej sen­sow­ne (auto­no­mia cia­ła mat­ki) niż ści­na­nie kwia­tów (deko­ra­cyj­ny ozdob­nik, pod­po­rząd­ko­wa­nie kate­go­rii pięk­na): wiel­kie pla­ce z cię­ty­mi kwia­ta­mi są znacz­nie mniej etycz­ne niż usu­nię­cie cią­ży. Usu­nię­cie pło­du od oko­ło 26 tygo­dnia to jak zje­dze­nie mię­sa: płód praw­do­po­dob­nie czu­je, zwie­rzę – wedle naszej świa­do­mo­ści for­my, sami jeste­śmy bowiem (naro­dzo­ny­mi już) zwie­rzę­ta­mi, odczu­wa­my to na wła­snej skó­rze – tak­że. Rzeź­nie za mia­stem są znacz­nie mniej etycz­ne niż usu­nię­cie cią­ży. Gdy­by ludzie jedli mię­so tak czę­sto, jak kobie­ty usu­wa­ją cią­żę, prze­mysł mię­sny daw­no by splaj­to­wał, a fabry­ki zwie­rząt prze­sta­ły­by ist­nieć. Żyli­by­śmy w świa­do­mym for­my świe­cie, nie dosko­na­łym ani cał­ko­wi­cie nie­in­wa­zyj­nym (takie­go nie ma), ale na pew­no w lep­szym – i to była­by praw­dzi­wa wal­ka o życie: pro life. I tak może też dzia­łać poli­ty­ka: wal­czyć o nie­do­re­pre­zen­to­wa­ną więk­szość, jak­kol­wiek nie­re­al­nie to teraz nie brzmi.

Przed­kła­da­nie for­my ludz­kiej ponad for­mę zwie­rzę­cą to czy­sty szo­wi­nizm gatun­ko­wy – z for­mal­ne­go punk­tu widze­nia nie ma abso­lut­nie żad­nych prze­sła­nek, żeby jed­no odczu­wa­ją­ce cia­ło, zdat­ne do zje­dze­nia, było lep­sze od inne­go odczu­wa­ją­ce­go cia­ła, rów­nie zdat­ne­go do jedze­nia. Gdy­by­śmy jesz­cze rze­czy­wi­ście nie mogli prze­żyć bez mię­sa innych zwie­rząt, hie­rar­chia form weszła­by w grę – ale jeste­śmy wszyst­ko­żer­ni, jak świ­nie, a bez mię­sa świet­nie się żyje, serio. Sło­wo mark­sist­ki.

No i z nie­zje­dzo­ne­go zwie­rzę­cia nie wyro­śnie przy­szły pre­zy­dent, dyk­ta­tor, biz­nes­men, Polak, mię­so­żer­ca czy przed­się­bior­ca – czło­wiek napraw­dę robi dużo nie­faj­nych rze­czy innym isto­tom i śro­do­wi­sku, tak­że przez neo­li­be­ral­ny mit apo­li­tycz­no­ści.

5.

Dla­te­go gdy gdzieś na począt­ku swo­je­go tek­stu Paweł Kacz­mar­ski pisze: „Nasze podej­ście do lek­tu­ry sku­pio­nej na for­mie wyglą­da nie­co podob­nie do tego, jak wie­lu mię­so­żer­ców (włącz­nie z – przy­zna­ję – niżej pod­pi­sa­nym) trak­tu­je wege­ta­ria­nizm: wart doce­nie­nia, moral­nie słusz­ny wysi­łek, ba, akt hero­izmu, do któ­re­go jed­nak (jako «więk­szość popu­la­cji») dokła­dać się w naj­bliż­szym cza­sie nie będzie­my”, to tym samym unie­waż­nia wszyst­ko, co dzie­je się dalej. Dalej dzie­je się słusz­nie, tu się zga­dza­my: for­ma jest poli­tycz­na, jasne. Jeśli jed­nak świa­do­mość for­my nie nie­sie za sobą dzia­łań, jej poli­tycz­ność jest co naj­mniej nie­czyn­na i nie wycho­dzi poza prze­strzeń kart­ki (kart­ka też śred­nio etycz­na, zabi­ja drze­wa). Jedze­nie mię­sa wyni­ka albo z nie­świa­do­mo­ści for­my, albo z nie­ro­zu­mie­nia jej w spo­sób poli­tycz­ny (kolek­tyw­ny, etycz­ny): tym­cza­sem i świa­do­mość for­my, i jej poli­tycz­ność Kacz­mar­ski prze­cież postu­lu­je; pozo­sta­je więc tyl­ko poli­tycz­ny inte­res. To jak apo­li­tycz­na demon­stra­cja KOD‑u, czy­sto koniunk­tu­ral­na, zor­ga­ni­zo­wa­na dla zdo­by­cia wła­dzy sym­bo­licz­nej kon­kret­nych osób szop­ka.

I może nie powi­nien Kacz­mar­ski narze­kać, że „dla kry­ty­ki ostat­nich 25 lat tak waż­ny jest pro­blem refe­ren­cjal­no­ści języ­ka – tego, w jaki spo­sób lite­ra­tu­ra ma się do tego, co «poza­li­te­rac­kie», tekst – do tego, co «poza­tek­sto­we», «język» – do tego, co «poza­ję­zy­ko­we»”, sko­ro sam zda­je się dowo­dem na to, że rozej­ście jest, a refe­ren­cjal­ność w prak­ty­kach codzien­no­ści rze­czy­wi­ście zawo­dzi.

Chy­ba że ujmu­je for­mę poetyc­ką apo­li­tycz­nie, wte­dy zwra­cam honor, ale wybie­ram Razem, swo­je cia­ło, abor­cję, warzy­wa i rower.