debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Rozwlekłe przypisy do sekularnych egzorcyzmów

Łukasz Żurek

Odpowiedź Łukasza Żurka na polemikę Pawła Kaczmarskiego z głosem autora w debacie „Formy zaangażowania”, towarzyszącej premierze antologii Zebrało się śliny, która ukaże się w Biurze Literackim.

strona debaty

Formy zaangażowania

Ostatecznie – Paweł Kaczmarski zdecydował się odpowiedzieć na mój głos w debacie, mimo że całą początkową część swojego tekstu poświęcił na zasugerowanie, dlaczego robić tego nie warto. Zostałem bowiem uznany za reprezentanta „dobrej zmiany”, posługującego się retoryką narodowo-katolicką poplecznika Andrzeja Franaszka, co prawda w trybie „gdybym był niegrzeczny, to powiedziałbym, że jesteś…” [1], ale zawsze to jedna więcej etykietka do kolekcji. W ostateczności jednak litościwy Kaczmarski założył (ale jedynie „założył”, nie mówimy tutaj o niczym poważnym, dla wprawy pobawmy się w polemikę z kimś niewartym polemizowania), że „tekst Żurka wypada przedyskutować w gronie krytyków – nie mamy pod ręką ani księdza, ani medium, ani redaktora «Egzorcysty»”.

Na kolanach się znajdując, wariatem na sekularne egzorcyzmy wydanym będąc – odpowiadam.

Nie będzie dziadunia, nawiedzonego zegara, widm, czyli tej formy, która – tak rozumiem Kaczmarskiego – skrywa właściwą, twardą treść mojego tekstu, „doklejonego do przypowieści o zegarze dziadka”. Nie będzie formy mającej na celu zwodzenie przeciwnika, „unikanie istoty sporu” [2]. Bez tej formotreści nie powiem już tego, co chciałem powiedzieć, powiem coś zupełnie innego, postawię się w innej – politycznoestetycznej – sytuacji. Może w ten sposób odegnam część zarzutów, może dzięki temu odpowiedź będzie krótsza i precyzyjniejsza.

*

Moja polemika dotyczyła tekstów, które przeczytałem. Teksty te napisały różne osoby. Można powiedzieć, że mają one swoich autorów. Dla stylistycznej płynności, zamiast pisać „w tekście Koronkiewicz/Skurtysa/Kujawy przeczytać mogę…”, pisałem „Koronkiewicz/Skurtys/Kujawa piszą…”, pamiętając jednak, że de facto mam do czynienia z hipostazami realnie istniejących osób, mniej lub bardziej (zależnie od przyjętej koncepcji) z nimi złączonymi. Chciałbym, żeby to było jasne, bo w całym swoim tekście Kaczmarski sprzedaje taką oto informację implikowaną: Żurek, ogarnięty „ideową pasją i świętym oburzeniem” [3], chciał dowalić lewakom, którymi gardzi (jako potencjalny wyborca PiS-u [4]). Zostawmy fakt, że sugerowanie „ideowej pasji” zawsze skrywa inną „ideową pasję”, nie ma się czego tutaj wstydzić. Ważniejsze jest to, że w żadnym miejscu mojego tekstu nie nazwałem żadnej z osób biorących udział w debacie stalinistą, również tego nie sugerowałem [5]. W żadnym miejscu mojego tekstu nie nazwałem również żadnej z osób biorących udział w debacie „nawiedzonym lewakiem”, co Kaczmarski zgrabnie sugeruje umieszczając powyższe określenie w cudzysłowie i grając na dwuznaczności faktycznie pojawiającego się w moim tekście „nawiedzania”.

**

W żadnym miejscu mojego tekstu nie zasugerowałem, jakoby to autorem „wszystkich tekstów marksistowskich” jest duch Stalina, że „każdy [pogrubienie – Ł.Ż.] literaturoznawczy tekst wywodzący się z tradycji marksistowskiej i napisany w latach 50. jest w rzeczywistości parafrazą Stalina”. O tym, że z marksizmu dało się sensownie korzystać i w czasach PRL-u, świadczą chociażby późne prace Stefana Żółkiewskiego czy Henryka Markiewicza, u którego marksizm właściwie do końca aktywnej pracy badawczej funkcjonował jako jedna z ważniejszych inspiracji. O tym, że określone nurty neomarksizmu świetnie tłumaczą dzisiejszą ekonomię, politykę oraz dynamikę tzw. world literature, wspominać nie muszę, bo mówiłbym do osób, które dobrze o tym wiedzą [6].

Bez wstydu mógłbym jednak powiedzieć, że część literaturoznawczych tekstów wywodzących się z tradycji marksistowskiej i napisanych w latach 50., jest w rzeczywistości parafrazą poglądów Stalina na język, literaturę, kulturę. Chociażby artykuł (podkreślam: niestanowiący punktu bezpośredniego odniesienia dla Koronkiewicz) Do zagadnień formy wierszowej Adama Ważyka z 1951 r., teoretyczna baza Mickiewicza i wersyfikacji narodowej, w którym możemy przeczytać następującą deklarację: „Stalinowska nauka o narodowej formie kultury i prace Stalina Marksizm a zagadnienia językoznawstwa powinny stać się punktem wyjściowym do nowych badań formy poetyckiej” [7]. Zostańmy na chwilę jednak przy samej książce Ważyka o Mickiewiczu, na którą powołuje się Koronkiewicz, i którą (chyba) chce wybronić Kaczmarski.

Podziwiam dezynwolturę, z jaką Kaczmarski odrywa określone koncepcje i zdania od ich kontekstu politycznego, mimo deklarowanej przez siebie w Wyrastaniu z wielogłosu uważności przy wyborze marksistowskiej tradycji. Nie potrafię w taki sposób oddzielić wartościowej „treści” od niespecjalnie smacznej „formy”, ciekawych koncepcji wyrażonych przez Adama Ważyka w 1951 r. od stylistyki jego tekstów z tego okresu [8]. Ba, oddzielenie jednego od drugiego (tego chyba chciałby Kaczmarski) popsuje jakąkolwiek zabawę płynącą z lektury Mickiewicza i wersyfikacji narodowej w 2016 roku. Książka ta pozbawiona bowiem socrealistycznej stylistyki oraz uprawomocnienia w ideologicznej „słuszności”, to nudne, chwiejące się w posadach [9] przełożenie badań Franciszka Siedleckiego nad rymami w poezji polskiej na średniodialektyczną grę zbijaków (w skrócie i tak, jak zrozumiałem: salonowi epigoni Oświecenia i oderwani od rzeczywistości społecznej esteci pozytywistyczno-młodopolscy kontra żywa, ludowa tradycja ciągnąca się od Kochanowskiego aż po Mickiewicza). Po potencjalnym wycięciu z niej fragmentów o wątpliwych walorach poznawczych, według mnie z Mickiewicza i wersyfikacji narodowej zostaje to, do czego wcześniej doszedł sam Siedlecki.

Ktoś mógłby spytać: „i co z tego? Po co krytykujesz teraz tę książkę?”. Ano dlatego, że książka, która moim zdaniem jest współcześnie bezwartościowa, zdaniem Kaczmarskiego jest jedną z inspiracji dla całkiem sporej grupy młodych krytyków (tak pozwalam sobie zinterpretować stwierdzenie „ważny jest dla nas Ważyk”).

***

Mimo tego, że Kaczmarski uznaje mnie za krytyka literackiego chcącego „rozwijać formalistyczny program oparty na rosyjskim formalizmie i polskim strukturalizmie – albo nawet wyłącznie bronić programów istniejących”, to daleko mi zarówno do krytyki literackiej, jak i do „rozwijania programu” lub „bronienia programów istniejących”. W porównaniu do liczby tekstów opublikowanych przez chociażby Maję Staśko czy samego Kaczmarskiego, mój dorobek krytycznoliteracki wygląda dość ubogo. Nie uważam również, że istnieje potrzeba programowego „powrotu do…”. Daleko mi do myślenia o humanistyce w kategoriach powrotów, zwrotów czy przewrotów, a bliżej do benjaminowskiego historyka trzymającego znieruchomiałą wagę [10]. A najbliżej – do filologa, o którym pisali Stefan Szymutko, Ryszard Koziołek i (do pewnego stopnia) Arkadiusz Żychliński, dostrzegalnego według mnie również w skrupulatności, z jaką np. Anna Kałuża rozczytuje ideologiczność pojedynczych tropów w konkretnych wierszach, z jaką Adam Lipszyc obmacuje dosłownie każde słowo Paula Celana, z jaką Klaus Theweleit krok po kroku, bez generalizacji, komentuje imaginarium freikorpsowców.

Jeśli problematyka relacji „forma – polityczność” jest dla mnie interesująca, to wówczas, gdy tekst literacki każe mi się zastanowić nad tym, dlaczego reaguję wobec niego określonym, politycznym afektem, co takiego on ze mną zrobił (i jak to zrobił). Literatura to dla mnie perwersyjne „między” (polityki i estetyzmu, słowa-czynu i słowa-ornamentu…), nie oznaczające nigdy „poza” – bardzo jestem ciekaw, co na ten temat powie mi antologia Zebrało się śliny. Pisząc swój głos w debacie, nie pierwszy raz w ogóle nie chciałem mówić o istocie sporu. Moje „czepialstwo” (taki doraźny gatunek literacki) dotyczyło tego, co – jak sądzę – było w tych tekstach interesujące. A zainteresowała mnie w nich obecność nieobecności pewnego zasadniczego zadłużenia, z którym trzeba się liczyć (i które wypadałoby przeliczyć zamiast liczby znaków w moim tekście), pisząc o formie poetyckiej i jej relacji do „polityczności”. Chociażby po to, aby je porządnie, a nie na zasadzie komunałów o „binarnych opozycjach”, przerobić, odrzucić, odsiać, znieść, przerzucić z jednej szalki na drugą. Takim długiem jest tradycja formalizmów i strukturalizmów, ostatnimi czasy (za sprawą m.in. žižkowej interpretacji psychoanalizy lacanowskiej i takim tekstom Jana Sowy jak chociażby Humanistyka płaskiego świata – przepraszam za namedropping, ale zakładam, że nazwiska funkcjonują jako pewne konieczne skróty myślowe ułatwiające komunikację) niekiedy utożsamiania z poststrukturalizmami, dekonstrukcją oraz dekonstruktywizmem.

Wolałbym więc porządny, dobrze przeprowadzony atak (na konkretne koncepcje, teksty, autorów) niż „krytykowanie strukturalizmu (…) za jego apolityczność”, będącą wszak w konkretnych czasach (lata 60.–80.) stricte politycznym działaniem [11]. Lubienie czy też nielubienie jakiegoś nurtu nie ma z tym nic wspólnego, to kwestia uświadomienia sobie pewnego „obłożenia” danego tematu. Przykład: bez przeformułowania sądów Janusza Sławińskiego wyrażonych w artykule Socjologia literatury i poetyka historyczna, bez krytycznego przerobienia różnorakich poziomów relacji między konkretną wspólnotą a konkretną formą literacką, bez odniesienia się do tego, co Sławiński w rzeczonym artykule pisze o marksistowskiej socjologii literatury (upraszczając ją na potrzeby swoich koncepcji), jakiekolwiek sądy na temat „form zaangażowania” są według mnie skazane na obskurantyzm.

Będę się tego trzymał: źle pogrzebany strukturalizm polski/formalizm skutkuje często bezwiednym, prostym powtarzaniem jego koncepcji (o to mi chodziło, gdy pisałem o tekstach Kujawy i Sztafy). W debacie skutkowało to tym, że Hjelmsleva przedstawiano jako kogoś, kto miał umożliwić przezwyciężenie dualizmu formy i treści, historycznie różne zjawiska były łączone ze sobą w jednym ciągu, a „relacyjność” stała się wynalazkiem XXI wieku.

Kaczmarski sugeruje, że on i jego koledzy oraz koleżanki mają do tych tradycji „stosunek ambiwalentny i niejednoznaczny” [12]. Cieszy mnie to. W tekstach z debaty – może oprócz głosu samego Kaczmarskiego – tego cieniowania jednak nie dostrzegłem.

****

Szukając dobrego sposobu na połączenie problemu długu, spadku, tradycji (czyli „wpływów, zależności, inspiracji, (…) ciągłości, relacji i związków” [13], tego, czego zdaniem Kaczmarskiego u mnie nie ma) z problemem niechcianego, wypartego, widmowego powrotu teoretycznoliterackich konceptów [14], wpadłem na prostą historyjkę o nawiedzonym zegarze dziadunia oraz o krewnych staruszka. Forma ta, spleciona nierozerwalnie z treścią, odpowiada za obecną w tekście metaforykę. Pewne elementy tekstów wyjaskrawiła, a pewne zaciemniła – coś za coś. „Co dziwniejsze fragmenty”, na podstawie których Kaczmarski wnioskuje (?), że wierzę w duchy [15], że wchodzę na teren „ezoteryki stosowanej”, są zatem dziwne tylko wówczas, jeśli: a) ktoś nie przyjmuje do wiadomości, że tekst teoretyczno- lub krytycznoliteracki może korzystać z zabiegów literackich, b) ktoś absolutnie nie łapie modalności wypowiedzi, c) ktoś chce zdyskredytować „treść” danego tekstu dla celów politycznych („Żurek to zwariowany prawak”) poprzez, mówiąc kolokwialnie, pojazd po zgrabnie oddzielonej „formie”. Uważam Kaczmarskiego za człowieka inteligentnego, skłaniam się zatem, niestety, ku odpowiedzi „c)”.


Przypisy:
[1] Uwaga – to nie jest cytat z tekstu Pawła Kaczmarskiego. To sposób na oddanie w mowie zależnej retorycznego chwytu użytego przez autora.
[2] Czy taki cytat jest dozwolony? Czy mogę w ten sposób zacytować czyjąś myśl? Czy nie spłaszczyłem jej idiomatyczności?
[3] Cytat w oryginale wygląda tak: „(…) ideowa pasja i święte oburzenie Żurka, które przenikają każde zdanie, są bodaj najciekawszą, a na pewno najbardziej konsekwentną rzeczą w całym jego wywodzie”. W tekście głównym pozwoliłem sobie na zmianę przypadków tak, aby zgadzały się one z formą czasownika „ogarnąć”.
[4] Kaczmarski nie pisze, że mógłbym głosować na PiS albo że głosowałem na PiS, ale iście sejmowe nazwanie mnie poplecznikiem dobrej zmiany w trybie wskazanym w przypisie [1] tworzy dość jasną sugestię. Nie zrobiłem, niestety, zdjęcia wypełnionej przeze mnie karty z ostatnich wyborów parlamentarnych, trudno mi więc dowieść, że nie głosowałem na PiS, PO, PSL, KORWiN, Kukiza ’15 czy .Nowoczesną.
[5] We fragmencie, w którym krytykuję tekst Koronkiewicz, piszę, że gdy autorka „chcąc wyzwolić pojęcie «formy wiersza» od związków z Formalizmem, cytuje uwagi Ważyka, to mimowolnie przyciąga za sobą teorię Wielkiego Językoznawcy”. Mylące może być stwierdzenie, którego używam kawałek dalej, czyli „nieuświadomiony autorytet Stalina”. Przyznaję się do uwieloznaczniającej koślawości tego fragmentu. Należałoby go rozumieć tak: „nieuświadomiony przez autorkę autorytet Stalina stojący za tekstem Ważyka lub pojawiający się w nim wprost”. W końcowej partii tekstu podkreślam również, że źle odesłane do grobu formalizmy i strukturalizmy „powrócą nieproszone w groteskowej formie (vide Stalin u Koronkiewicz)”. Myślę, że różnica między powyższą myślą a „nazywaniem każdego, kto się” ze mną „nie zgadza” stalinistą [I] czy sugerowaniem, że „stalinistami może być tylko określony sort Polaków” [II], jest dość wyraźna. Co ważne: powyższe cytaty z mojego tekstu nie pojawiają się ani razu w odpowiedzi Kaczmarskiego.
[I] Aby nie zafałszować, przytaczam cały fragment: „Owszem, tekst Co się dzieje z formą, kiedy ktoś się jej boi (lub jej nie widzi) autorstwa Żurka posługuje się retorycznymi zabiegami charakterystycznymi dla opcji konserwatywnej i narodowo-katolickiej (jak choćby nazywanie stalinistą każdego, kto się z nim nie zgadza [pogrubienie – Ł.Ż.]) stalinistą, ale nie z tego powodu jego tezy są aż tak groteskowo przerysowane; powiem więcej – ideowa pasja i święte oburzenie Żurka, które przenikają każde zdanie, są bodaj najciekawszą, a na pewno najbardziej konsekwentną rzeczą w całym jego wywodzie”. O tej strategii retorycznej wspominałem w przyp. [1] oraz [4].
[II] „Zdanie, na którym Żurek ten zarzut opiera, Koronkiewicz napisała w odniesieniu do Ważyka, chociaż jest ono też absolutnie zasadnicze dla myśli Caroline Levine – a tej Żurek, o dziwo, stalinistką nie nazywa; może stalinistami może być tylko określony sort Polaków”. Tu już Kaczmarski nie bawi się w retoryczną gardę z początku swojego tekstu.
[6] Jak wspominany już Franco Moretti, w tekście Kaczmarskiego nazwany „przede wszystkim marksistą”. Kursywa obecna jest w oryginale, nic nie dodawałem. To bardzo ciekawa kursywa. Posiada moc hierarchizowania – Moretti jest najpierw marksistą, potem badaczem literatury, następnie historykiem literatury itd. – która sprzęgnięta jest z określoną teleologią (wpierw narodził się marksista…). Wiadomo, że Morettiemu bliski jest marksizm, podkreśla to w swoich tekstach wielokrotnie, po co więc podkreślać to za niego? W tekście Niewinny czarodziej wchodzi do śródmieścia zostałem przedstawiony jako tropiciel lewackiego spisku w literaturoznawstwie, a zatem kursywa przypomina mi, że Moretti to przede wszystkim marksista. Co to jednak znaczy „być marksistą” w 2016 roku? Czy konieczna jest twarda tożsamość i twarda deklaracja związania się („przede wszystkim”) z marksizmem? Czy nie można być (jak np. Yanis Varoufakis) „niekonsekwentnym marksistą”? [I] Pytania te kieruję zarówno do siebie, jak i do wszystkich osób biorących udział w debacie.
[I] Y. Varoufakis, Confessions of an Erratic Marxist in the Midst of a Repugnant European Crisis.
[7] A. Ważyk, Do zagadnień formy wierszowej, „Pamiętnik Literacki” 1951, z. 2 (42), s. 380.
[8] Bo w artykułach teoretycznych z lat 70. i 80., jak Nowe uwagi o teorii wiersza… czy Obnażenie przypadku, już go nie ma. Ważyk jest w nich średnio ciekawym (powiedzmy) strukturalistą milczącym na temat „kultury socjalistycznej” i chyba nie jest inspirujący dla żadnej z osób biorących udział w debacie. Jak pisał Tadeusz Komendant, „nie ma jednego Ważyka: jest Ważyk awangardowy, jest Ważyk-komunista, jest Ważyk-tłumacz Rimbauda i Ważyk-tłumacz Horacego” (T. Komendant, Anioł na bidecie, „Twórczość” 2008, nr 8).
[9] Oprócz łatwej psychologizacji (poeci z absolutną świadomością wybierają taki sposób rymowania, a nie inny) i utożsamienia „ludowości” romantyzmu z „ludowością” radziecką, książce Ważyka można by również zarzucić „wiarę w duchy”, którą z kolei przypisuje mi Kaczmarski. Jak w okultystycznym traktacie alchemicznym, poziom mikro (rym męski, rym żeński, charakterystyka średniówki…) łączy się u Ważyka bezpośrednio ze stanowiskiem politycznym danego poety oraz z poziomem makro (postępowością lub reakcyjnością). Aby ustrzec się przed oskarżeniem o szukanie Stalina, dodam, że problem mam tutaj nie tyle z samym łączeniem mikro i makro, ile z ich bezpośrednim, łatwym sklejaniem, de facto tworzeniem z nich dowolnych alegorii (jeśli Ważyk lubiłby ideologię pozytywistyczną, to pewnie poezji z tego okresu by się tak nie dostało). Prześledzenie „wędrówki rymu” to, jak dla mnie, materiał na statystyczną dłubaninę jednego z „pamfletów” ze Stanford Literary Lab.
[10] „Wszelkie poznanie historyczne można przedstawić za pomocą obrazu znieruchomiałej wagi: na jednej szali spoczywa byłość, na drugiej – wiedza o teraźniejszości. Podczas gdy fakty zgromadzone na pierwszej nigdy nie będą wystarczająco liczne ani ważkie, na drugiej mogą leżeć tylko nieliczne, ciężkie i masywne odważniki”. W. Benjamin, Kwestie teoriopoznawcze, teoria postępu [w:] idem, Pasaże, tłum. I. Kania, Kraków 2005, s. 515.
[11] Dobry przykład – tekst Marii Renaty Mayenowej O poetyce, opublikowany w tym samym numerze „Pamiętnika Literackiego” co Do zagadnień formy wierszowej. Mayenowa dwoi się i troi, aby gruntownie skrytykować teorię Stalina w jak najbardziej dyplomatyczny (czytaj: najbezpieczniejszy) sposób, w całym tekście da się wyczuć napięcie kogoś, kto stąpa po cienkim lodzie.
[12] Warto pamiętać, że zacytowałem przed chwilą fragment większego zdania, funkcjonującego w nieco odmiennym kontekście niż mój, ale dotyczącego podobnego przedmiotu.
[13] To pojęcie pojawia się w tekście Kaczmarskiego (w Wyrastaniu z wielogłosu, nie w Niewinnym czarodzieju wchodzącym do śródmieścia) dwukrotnie, zawsze jest elementem większych całości zdaniowo-akapitowych.
[14] W oryginale: „To radykalne utożsamienie – gdzie nie ma już mowy o wpływach, zależnościach, inspiracjach, dylematach, etc., nie ma ciągłości, relacji i związków, jest tylko znak równości (…)”.
[15] Czy muszę dodawać, że odwoływałem się do widmontologii Derridy, a konkretniej – do świeżo wydanych po polsku Widm Marksa? Czy muszę dodawać, że mówię „tak” sposobowi, w jaki Derrida stara się uwypuklić tak niebezpieczne, jak i afirmatywne, żywe, etyczne elementy tradycji marksistowskiej? Czy muszę – wreszcie – mówić wprost, że co prawda nie wierzę w duchy, ale widm doświadczam na co dzień w kulturze?
[16] W oryginale jest tak: „(…) jak wnioskuję na podstawie co dziwniejszych fragmentów – wiara w duchy”. Zdecydowałem się na połączenie parafrazy i cytatu, które mogłoby myląco zasugerować, że Kaczmarski powiedział to, co powiedział, podczas gdy w rzeczywistości powiedział to, co powiedział. W Co się dzieje z formą… podobnie uczyniłem z cytatem z tekstu Dawida Kujawy. Kaczmarski uznaje to za „otwarte przekłamywanie cytatów”. Nie przytaczając zdania z tekstu Koronkiewicz („Mając – zawsze – związki z innymi elementami rzeczywistości, forma wiersza jest tym, co włącza wiersz w świat, uruchamia go, jest jego aktywnością”), z którego wykroiłem sąd o tym, czym jest forma, Kaczmarski stwierdza też: „w oryginalnym tekście nic nie sugeruje, że to zdanie stanowi jakąkolwiek definicję”. Faktycznie, słownikowej definicji tutaj nie ma, ale i nie jej szukałem.