książki / PROZA

Dom, wojna, umarli

Elżbieta Sobolewska

Endre Kukorelly

Fragmenty książki Dom, wojna, umarli Endre Kukorellyego w tłumaczeniu Elżbiety Sobolewskiej, wydanej w Biurze Literackim 19 maja 2025 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

I. Dom, 2000, 1936, 1964 (fragmenty)

(Dom, 2000) Sły­szy, jak z pie­kar­ni naprze­ciw ładu­ją chleb na fur­go­net­kę. Nie słu­cha, ale sły­szy. Motor cho­dzi rów­no­mier­nie, prze­su­wa­ją po chod­ni­ku coś w rodza­ju blach do pie­cze­nia, śli­zga­ją się, skrzy­pią, metal szu­ra po asfal­cie. Nie­zbyt gło­śno, ale dźwięk jest nie­mi­ły. Może być oko­ło czwar­tej rano. Albo pią­tej, nie spraw­dza.

Nawet nie pamię­ta, gdzie rzu­cił tele­fon.

Odwra­ca się i kła­dzie podusz­kę na gło­wie.

Wsta­je, nie otwie­ra okna, nie wyglą­da na uli­cę. Czy ma czymś w nich rzu­cić?
Szu­ra­nie usta­je, gło­śniej niż dotych­cza­so­we dźwię­ki z trza­skiem zamy­ka­ją się drzwi cię­ża­rów­ki, szo­fer wci­ska gaz. Huk sil­ni­ka powo­li się odda­la. Wycho­dzi z poko­ju, pusz­cza wodę z kra­nu, pije i kła­dzie się z powro­tem.

(Histo­ria, poli­ty­ka, 0000) (K) nie jest Żydem. To nic nie zna­czy. Nie­wie­le. Tyle mniej wię­cej, że nie jest Żydem. Zero, to nie jest żad­na toż­sa­mość, nawet nie uła­mek toż­sa­mo­ści. A co? Ani to, ani sio. Ani żyra­fa, ani pin­gwin, ani pal­ma, ani Pig­mej. Jego przod­ków nie wywie­zio­no.

Przod­ków Żydów wywieź­li, na tym pole­ga róż­ni­ca. Tyle wie.

Spo­ro róż­nych rze­czy przy­da­rzy­ło się jego przod­kom, im, jemu, ale to nie. Kle­ist tak zaczy­na histo­rię Micha­ela Kohl­ha­asa, że dokład­nie go opi­su­je; poło­wa XVI wie­ku, syn nauczy­cie­la, han­dlarz koń­mi, dobro­tli­wy i okrop­ny, naj­lep­szy z dobro­tli­wych i naj­gor­szy z okrop­nych, ma trzy­dzie­ści lat, dobry cha­rak­ter, jest bogo­boj­ny, gospo­da­rzy we wsi nad rze­ką Hawe­lą, ma żonę, dzie­ci i nad­mier­ne wyczu­cie pra­wa.

Czy moż­li­we jest oto­cze­nie, czy potra­fisz stwo­rzyć takie oto­cze­nie, gdzie fakt, że ktoś na przy­kład nie jest Żydem, w jakimś sen­sie okre­śla jego toż­sa­mość?

Zresz­tą nie trze­ba stwa­rzać, coś takie­go stwa­rza się samo.

Pew­ne spra­wy zaczy­na­my rozu­mieć dopie­ro po latach, zazwy­czaj przez przy­pa­dek, i wca­le nie dla­te­go, że ktoś coś nam o tym powie­dział. (K) kie­dyś wpadł nie na to, że nie jest Żydem, ale na to, że są na świe­cie Żydzi i są tacy, któ­rzy mówią o nich, że oni – tu zali­czał się rów­nież (K), bo te sło­wa padły w jego obec­no­ści – oczy­wi­ście mogą być spo­koj­ni, prze­cież nie są Żyda­mi. Ale jego to za bar­dzo nie inte­re­so­wa­ło. Nie inte­re­so­wa­ło go nic poza pił­ką.

(Dom, 2000, 0000) Nie wycho­dzi z domu. Pada śnieg. Ma pół chle­ba i jesz­cze ze dwie buł­ki, śmie­ta­nę, dwie pusz­ki piwa, kefir, poło­wę wyrzu­ca. Jest cie­pło, okna są szczel­ne, śnieg pada pozio­mo. Przy­glą­da się czer­wo­nym smu­gom na ramie­niu, hmm, dzi­wi się, czer­wo­ne smu­gi. Pew­nie odci­snę­ły się zgniot­ki na podusz­ce, odle­żał sobie rękę. Zaraz otwo­rzy lap­to­pa. Otwie­ra, ręka­wem swe­tra ście­ra kurz z ekra­nu. Wła­ści­wie lodów­ka jest pusta, sło­ik z musz­tar­dą, butel­ka mine­ral­nej, jed­no jaj­ko, wszyst­ko odkry­te. Wszyst­ko bez sen­su. Poło­żył się na oku­la­rach, dopie­ro teraz zauwa­żył. Idzie, ale wra­ca od drzwi. Wra­ca od bra­my, zamy­ka bra­mę, prze­krę­ca klucz, wsu­wa do kie­sze­ni, a potem od nowa, wycią­ga klucz i bur­czy coś pod nosem.

(Dom, 2000) (K) jeź­dził na waka­cje do Szen­ti­stván­te­lep. W osa­dzie pach­nia­ło dymem. (K) był dziec­kiem. Zwę­glo­na tra­wa, woń palo­nych chwa­stów, zapach roz­pusz­cza­ją­cej się smo­ły przy sta­cji kolej­ki pod­miej­skiej, nad jezior­kiem zapach mocza­rów, obok Duna­ju zapach Duna­ju. Zapach tra­wy.

Drze­wa.

Kwia­ty, zaro­śla, zapach słoń­ca, zapach lata.

Zapach buksz­pa­nu.

Smród skó­ry na pił­ce do fut­bo­lu.

To nie była wieś, choć wie­lu miej­sco­wych pra­co­wa­ło w pege­erze w Pomázie, tu i tam trzy­ma­no świ­nie, zapach świń. Zie­mię w latach dwu­dzie­stych roz­par­ce­lo­wa­no na kwa­dra­to­we dział­ki, głów­na uli­ca, dwie zewnętrz­ne uli­ce i dzie­sięć albo kil­ka­na­ście poprzecz­nych uli­czek noszą­cych imio­na co znacz­niej­szych Węgrów. János Ara­ny, Sán­dor Petőfi, Pál Kiniz­si i tacy tam. Kie­dyś muszę dokład­nie poli­czyć – myśli (K). I nauczyć się na pamięć.

Mar­ti­no­vics. Széche­nyi, Rákó­czi, król Máty­ás, István Dobó, Ilo­na Zrínyi.

Árpád.

Atti­la.

W latach trzy­dzie­stych zbu­do­wa­no ele­ganc­kie, sty­lo­wo pozba­wio­ne sty­lu wil­le z dacha­mi pokry­ty­mi łup­kiem, na pod­mu­rów­ce z pia­skow­ca, z blen­da­mi, sztu­ka­te­ria­mi, oko­lo­ne ogro­dze­niem Haidek­ke­ra. Wzdłuż brze­gów rze­ki, po oby­dwu stro­nach, podob­nie jak na poprzecz­nych ulicz­kach, rosły cze­re­śnie. W cią­gu kil­ku dzie­się­cio­le­ci całą osa­dę zabu­do­wa­no, na poło­żo­nym naprze­ciw skle­pu spo­żyw­cze­go pla­cy­ku, na któ­rym popo­łu­dnia­mi chłop­cy gra­li w pił­kę, posta­wio­no szko­łę, a na dru­gim boisku, leżą­cym po prze­kąt­nej, poja­wił się w ogó­le nie­pa­su­ją­cy tam wie­lo­pię­tro­wy blok. Cza­sa­mi chłop­cy gra­li na gołej zie­mi, kto wie dla­cze­go. Codzien­nie, do póź­ne­go wie­czo­ra.

Nie gra­li tyl­ko wte­dy, gdy bar­dzo pada­ło.

Ale co wte­dy robi­li?

(K) czy­ta, aż zro­bi się cał­kiem ciem­no, potem jesz­cze tro­chę przy świe­cy albo przy lam­pie naf­to­wej. Przed połu­dniem scho­dzi nad Dunaj albo nad gli­nian­ki. Do skle­pu. Jedzie rowe­rem do Buda­ka­lász po wodę do picia. Sia­da na leża­ku pod orze­chem. Kamy­ki skrzy­pią pod żela­zny­mi noga­mi łóż­ka polo­we­go. Był taki mały wysy­pa­ny żwi­rem kwa­drat obok krze­wu bzu, pod samym orze­chem, tam sobie sie­dział,

jak­kol­wiek idyl­licz­nie to nie brzmi. Jak­kol­wiek głu­pio to nie brzmi. Pew­nie to była idyl­la, dla­te­go brzmi tak idio­tycz­nie.

Koło pią­tej łapie swo­ją tor­bę i jedzie rowe­rem na boisko. Miej­sco­wi chłop­cy go przy­ję­li, a w każ­dym razie nie wyklu­czy­li, gra porząd­ku­je rela­cje, bez­błęd­nie wyzna­cza pozy­cje, tra­fił w hie­rar­chii na wła­ści­we miej­sce. Choć i tak pozo­stał buda­pesz­teń­czy­kiem, nie do wszyst­kie­go go dopusz­cza­li.

Cza­sa­mi bar­dziej, cza­sa­mi wca­le, wyda­wa­ło mu się, że ich rozu­mie.

Rozu­miał i nie rozu­miał, ale przyj­mo­wał to do wia­do­mo­ści. Chłop­skie dzie­cia­ki, rap­tem dwa­dzie­ścia osiem minut kolej­ką pod­miej­ską od budań­skiej stro­ny Mostu Mał­go­rza­ty, to tak może zbyt ogól­nie, bo były wśród nich chłop­skie i nie­chłop­skie dzie­ci. Nie­mniej dzie­ci z pro­win­cji, tacy z pro­win­cji na dwa­dzie­ścia osiem minut, choć wte­dy to było wię­cej. Dłu­żej i dalej.

(Umar­li, 0000) Tra­ci pew­ność, bo co chwi­lę natra­fia na coś, cze­go nie rozu­mie. Takie jest życie bogów. Zacie­ka­wia się, bo co to ma zna­czyć, że nie. Jakie to cie­ka­we, że nie, praw­da? Wra­ca do domu, stan­gret rzu­ca koniom ambro­zję. Bied­ne konie.


II. Wojna, 1972, 2021, 1944 (fragmenty)

(HISTORIA, 0000) Hele­na zja­wia się przed Bra­mą Skaj­ską i poka­zu­je swo­je­mu teścio­wi grec­kich boha­te­rów. To ten, to tam­ten. Wokół Pria­ma sie­dzą tro­jań­scy star­cy, oglą­da­ją kobie­ty, tak, i mówią do sie­bie, tak, tak, nic dziw­ne­go, nic dziw­ne­go, że Tro­ja­nie i Acha­jo­wie z powo­du takiej boskiej pięk­no­ści mor­du­ją się nawza­jem od dzie­się­ciu lat. Ćwier­ka­ją sta­ru­chy niczym cyka­dy. Neo­p­to­le­mos zrzu­ca z murów syna Hek­to­ra i Andro­ma­chy, ale to będzie dopie­ro póź­niej. Kto doży­je póź­nej sta­ro­ści, ten ćwier­ka.

Nie­mow­lę­ta rzu­ca­ją o ścia­nę.

Hele­na usta­mi zaspo­ka­ja Pary­sa, syna Pria­ma i Heka­be, żeby nie mie­li wię­cej dzie­ci. Dar­da­nos, syn Zeu­sa, jest przod­kiem Tro­jan. Jego wnu­kiem jest Tos, synem Tro­sa jest Ilos, jego wnu­kiem jest Priam. Ojcem Pria­ma jest Laome­don, on roz­po­czął budo­wę zam­ku w Troi, ale wzniósł tyl­ko świą­ty­nię Ate­ny. Dla­te­go Ate­na zrzu­ca przed namiot Pal­la­dion, któ­ry sama wyrzeź­bi­ła na pamiąt­kę Pal­la­sa. Żoną Pal­la­sa jest nere­ida Styks (Znie­na­wi­dzo­na), jed­na z czte­rech rzek pod­ziem­ne­go świa­ta, któ­ra oddzie­la­jąc życie od śmier­ci, przez dzie­więć zakrę­tów wie­dzie do Hade­su.

(WOJNA, 2021, 1972) Cześć – mówi facet do (K). Wszyst­ko dzie­je się nagle, nagle zatrzy­mu­je go jakiś czło­wiek, nie­mal na sie­bie wpa­da­ją. Stoi bokiem, nie przed nosem (K), a jed­nak przed nim, zasła­nia mu widok. Wyj­ście z metra przy Pla­cu Moskwy, (K) wycho­dzi z pie­kła, a gość tkwi tam, jak gdy­by wyrósł z asfal­tu. (K) wycią­ga ku nie­mu rękę, ale go nie dosię­ga. Ma otwar­te usta, spo­glą­da nie­pew­nie, stoi w takiej odle­gło­ści, że go nie doty­ka. Sta­je przed nim czło­wiek, mówi „cześć”, powta­rza, przy­ta­ku­je gło­wą i doda­je nazwi­sko (K). (K) led­wie chwy­ta powie­trze. Czu­je, że nie­mal się dusi.

Zapew­ne z powo­du masecz­ki.

Choć już ją prze­cież zdjął.

Pie­kło jest nie­udol­ne. Według Witol­da Gom­bro­wi­cza. Zła nie moż­na czy­nić dobrze.

Łapie powie­trze, ale kiep­sko, w takich chwi­lach na nic nie patrzy, nicze­go nie widzi, zło­ści się i nie ma cza­su, żeby się zatrzy­mać. Czy ma go wymi­nąć? Nie wiesz, praw­da – sły­szy jego głos – nie pozna­jesz mnie, praw­da. Żad­ne­go pyta­ją­ce­go akcen­tu, mówi gło­sem jak spod wody. Nie – odpo­wia­da (K), swój bur­kli­wy głos też sły­szy jak­by spod wody – spie­szę się, wte­dy niko­go

nie pozna­ję.

A tym bar­dziej w masecz­ce.
Nie mają na sobie mase­czek, gość też nie, ale z bra­ku lep­sze­go pomy­słu wybie­ra taką odpo­wiedź, choć nie ma ocho­ty na żar­ty. Na nic nie ma ocho­ty. Tak, w masecz­ce ja też nie – rzu­ca szyb­ko ten dru­gi, jak gdy­by wła­śnie na to liczył. To Pin­tye.

To by był Pin­tye – myśli szyb­ko (K).

To był Pin­tye.

Nie­moż­li­we, że to nie jest jego Pin­tye.

I uśmie­cha się do mnie. Cie­szy się, kur­wa mać! I spo­glą­da na jego nos.

Zaraz będzie ósma.

Ale nie ma na sobie tego – znów sły­szy głos face­ta. Nie­pew­ny głos Pin­ty­ego. Widzę – odpo­wia­da, choć nie ma poję­cia dla­cze­go. Nie ma poję­cia, co powie­dzieć, ale już powie­dział. Pięć­dzie­siąt lat nie widział tego nie­szczę­śni­ka, nigdy nawet o nim nie pomy­ślał, ani razu, zresz­tą dla­cze­go miał­by o nim myśleć, a teraz nagle wyra­sta przed nim na Pla­cu Moskwy i śmie­je się jak – sło­wem: śmie­je się. Pięć­dzie­siąt lat za masecz­ką. W koń­cu wszyst­ko jest nagle.

(WOJNA, 0000) Według Pla­to­na pokój to tyl­ko puste sło­wo, wszyst­kie pań­stwa są ze sobą w nie­ustan­nej woj­nie. Według Hera­kli­ta woj­na jest ojcem i kró­lem wszyst­kie­go. Trze­ba to zapa­mię­tać. Nie wol­no o tym zapo­mi­nać. Cie­szą cię super rze­czy, tole­ru­jesz nie­zno­śne, mniej wię­cej tak krę­ci się ten młyn. Młyn się krę­ci. I zio­nie z nie­go smro­dem.

(MIŁOŚĆ, 1988) Kobie­ty żyją dłu­żej od męż­czyzn. Pra­wie zawsze, taka jest regu­ła. Żyją o wie­le dłu­żej, i nic złe­go się z nimi nie dzie­je, o ile nikt ich nie bije, robią się po pro­stu sta­re albo paskud­nie sta­re. Uschnię­te.

Zwię­dłe.

Kło­pot w tym, że cały ludz­ki ród tak usy­cha – oświad­cza mat­ka (K), a (K) nie potra­fi zmyć się tak szyb­ko, żeby tego nie usły­szeć.

Na sam koniec. Jak jabł­ka. I będą w nich roba­ki. Pod­no­si jabł­ko i zdmu­chu­je z nie­go odro­bi­ny bło­ta.

Będzie roba­czy­we – mówi.

Poka­zu­je syno­wi żół­te, pomarsz­czo­ne jabł­ko. (©) wła­śnie wycho­dzi, nie widzi tej sce­ny. Na szczę­ście. Pomarsz­czo­ne jabł­ko, jesz­cze tego bra­ko­wa­ło. Roba­czy­we!

Wszyst­kie przy­ja­ciół­ki mat­ki (K) są wdo­wa­mi, przy­naj­mniej od dwu­dzie­stu lat. Kla­ri jest wdo­wą, Bab­szi też, Rita tak bar­dzo jest wdo­wą, jak gdy­by była nią zawsze. W sąsied­nim ogro­dzie roz­wrzesz­cza­na, prze­kli­na­ją­ca pod nosem wred­na sta­ru­cha. Mia­ła męża, co dość trud­no sobie wyobra­zić.

Wred­na sąsiad­ka prze­bie­ga po swo­im mężu jak po zdzi­cza­łym ogro­dzie.

Mar­git­ka tak­że jest wdo­wą, nie wiem, kie­dy zmarł jej uty­ka­ją­cy mąż. Mag­da jest wdo­wą, Lon­ci, star­sza sio­stra mat­ki (K), jest wdo­wą. W tym domu star­sze kobie­ty wszyst­kie żyją same, pani Som­ló, pani Vér­tes­sy, sąsiad­ka. Nie ma tu sta­rych męż­czyzn.

(K) czę­sto widu­je na uli­cy Szív

przez pomył­kę

dziel­ne­go sta­rusz­ka z laską i musz­ką, jak wytwor­nie cią­gnie za sobą pra­wą nogę, przy­glą­da mu się dokład­nie. No, no, star­szy pan. Na pew­no zawsze tu miesz­kał. I się zasu­szył.

O sta­rych pro­sty­tut­kach z domu publicz­ne­go przy uli­cy Róz­sa, Mimi i Loli, nie wia­do­mo, czy są wdo­wa­mi i kim byli ich mężo­wie. Jakoś ina­czej są wdo­wa­mi, ale na pew­no są wdo­wa­mi po kimś. Co w ogól­no­ści ozna­cza,

że nie doko­nał się akt prze­mia­ny: doszło jedy­nie do pomył­ki, nie ma nic wię­cej, wyłącz­nie ilu­zja, a czło­wiek tyl­ko oma­mio­ny ilu­zją może jakoś urzą­dzić się na tej zie­mi (Roza­now).


III. Umarli, 1914, 1988, 1956 (fragmenty)

(FIZYKA, 0000) Kie­dy tak trzy­mam nogi, wyglą­dam jak sta­ru­szek. I tak, i siak – myśli (K). Patrzy pod nogi i to widzi.

Kie­dy idę w ten spo­sób, wyglą­dam jak sta­ru­szek. Teraz nie zwra­cam na to uwa­gi. Sia­dać albo wsta­wać niczym sta­ru­szek.

Zwłasz­cza wsta­wać.

Sta­rzy męż­czyź­ni tak wła­śnie sie­dzą, zakła­da­ją nogę na nogę, z uda­mi bli­sko sie­bie, i poka­zu­ją nagie dzie­sięć cen­ty­me­trów łyd­ki pomię­dzy skar­pet­ką a spodnia­mi. Kość pisz­cze­lo­wa zakry­ta pozba­wio­ną owło­sie­nia skó­rą.

Nie widzą tego?

Nicze­go nie widzą, bo są sta­rzy?

Skó­ra im się świe­ci, tak, ale cze­mu? Noszą skar­pet­ki, któ­re natych­miast zwi­ja­ją się w har­mo­nij­kę. Są sztucz­ne i brą­zo­we, nie czu­jesz, że śmier­dzą, ale widzisz ich smród. Tak sie­dzą sta­rzy ludzie – myśli (K) i sam sta­ra się tak nie sie­dzieć. Byle nie tak, jak­by był już kosz­mar­nie sta­ry. Widzi sta­rusz­ka.

Kie­dy widzi sta­re­go czło­wie­ka, sta­ra się na nie­go nie patrzeć.

A jed­nak spo­glą­da.

Dla­cze­go nie kupi sobie, idio­ta, pod­ko­la­nó­wek, dla­cze­go nie ścią­gnie niżej noga­wek od spodni i dla­cze­go tak głu­pio zakła­da nogę na nogę. Czy nie ma niko­go, kto by mu to powie­dział? Dla­cze­go nie powie do sie­bie: halo! Sta­rusz­ku! Dla­cze­go się zesta­rzał? Były cza­sy, kie­dy nie pro­du­ko­wa­no innych skar­pe­tek, tyl­ko takie brą­zo­we, któ­re zwi­ja­ją się w har­mo­nij­kę.

(HISTORIA, 1914, 2021) Butel­ki z winem, kie­lisz­ki, skła­da­ne krze­seł­ka ogro­do­we, z tyłu sześć okien dwor­ku w Bögöte, z przo­du stół przy­kry­ty bia­łym ada­masz­ko­wym obru­sem, przy sto­le sie­dem­na­ście osób. Sie­dem­na­ście czy ile tam, zale­ży kogo wli­czy­my.

Mnie?

Jeśli wli­czy­my tak­że Cyga­nów.

Na jed­nym z krze­se­łek Tho­net peł­na, ład­nie zbu­do­wa­na kobie­ta koło czter­dziest­ki, w bia­łej, obci­słej, dłu­giej nie­mal do zie­mi suk­ni, sie­dzi czę­ścio­wo tyłem do kame­ry, obok star­sza od niej kobie­ta ubra­na w beże, ją widzi­my z pro­fi­lu, naprze­ciw nich szczu­pła dziew­czy­na w bia­łej sukien­ce, do poło­wy zasło­nię­ta przez stół i obrus. Wszyst­ko jest albo brą­zo­we, albo śnież­no­bia­łe. Kobie­ty mają wło­sy upię­te w koki.

Obok mło­dej kobie­ty sie­dzi mniej wię­cej ośmio­let­nia dziew­czyn­ka, widać tyl­ko jej oczy, patrzy na foto­gra­fa.

Przy sto­le jesz­cze trzech ele­ganc­ko ubra­nych męż­czyzn w jasnych gar­ni­tu­rach, sie­dzą bokiem, naprze­ciw, przed otwar­tym oknem dwie sto­ją­ce posta­cie: czter­dzie­sto­la­tek z wąsa­mi, w oku­la­rach i koszu­li z wyso­kim koł­nie­rzy­kiem, w dło­ni trzy­ma kie­li­szek z winem, obok nie­go młod­szy w płasz­czu ofi­cer­skim. Też w oku­la­rach. Z tyłu po pra­wej sze­ściu cygań­skich muzy­ków. Bia­ło-czar­na foto­gra­fia pożół­kła ze sta­ro­ści. Pano­wie i Cyga­nie.

Jest pokój. Na wie­ki. Aż za wie­le.

Na tyle foto­gra­fii napis wyko­na­ny sta­ran­nym pismem: „Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go z oka­zji imie­nin od tych po dru­giej stro­nie. Bögöte, 25 VI 1914”. Dzie­więć imion, Mano, przez krót­kie o, Józ­ska, Géza, jed­ne­go imie­nia nie moż­na odczy­tać, Mag­da­le­na, Lon­ci, Pista, Any­us, Józ­sef. Krew­ni (K). Nie wiem, kim są – myśli o nich (K). Moi krew­ni.

Krew­ni moich przod­ków, ich bli­scy. Mogło zło­żyć się tak, że jesz­cze by ich poznał. Tę dziew­czyn­kę na pew­no. Gdy­by wie­dział, kim ona jest.

Gdy­by nie umar­ła na hisz­pan­kę.

Na dru­giej foto­gra­fii, wyko­na­nej w tym samym cza­sie, pięć dorod­nych kobiet w kape­lu­szach z sze­ro­kim ron­dem, spod dłu­gich bia­łych koron­ko­wych sukie­nek widać buci­ki. Pierw­sza z lewej jest naj­wyż­sza, naj­młod­sza i naj­ład­niej­sza, sto­ją­ca obok niej mło­da kobie­ta też ład­na, pozo­sta­łe trzy są raczej w śred­nim wie­ku. Nicze­go o nich nie wiem – mówi (K) do (©).

Mówi (K) do sie­bie.

Zupeł­nie nic.

Z lewej stro­ny widać dwo­rek, tę samą ścia­nę, co na poprzed­niej foto­gra­fii, ławecz­kę ogro­do­wą, małe rzeź­by, a z pra­wej stro­ny, tro­chę dalej, dwu­pię­tro­wy budy­nek gospo­dar­czy, przed nim krze­wy i mło­de drzew­ka. Bögöte. Hos­szúpe­resz­teg. Cyga­nów nie ma na zdję­ciu.

Ani służ­by, przed robie­niem zdjęć ode­sła­li ich do domu, sie­dzą w kuch­ni i nie śmią wyściu­bić nosa. Poje­dzie­my tam kie­dyś – mówi (©). Raczej mówi, niż pyta.

Poje­dzie­my – powta­rza. To cie­ka­we.

Dobrze – odpo­wia­da (K). Kie­dyś.

(UMARLI, 0000, 1988) Odci­na­ją pępo­wi­nę, ukła­dy krą­że­nia oddzie­la­ją się od sie­bie, rusza krew, a u pło­du, któ­ry dotych­czas żył dzię­ki ser­cu mat­ki, zaczy­na samo­dziel­nie bić ser­ce.

O autorach i autorkach

Elżbieta Sobolewska

Hungarystka, redaktorka, tłumaczka współczesnej prozy węgierskiej, głównie z nurtu postmodernizmu. Laureatka Nagrody im. Milána Füsta za całokształt pracy translatorskiej (2015) oraz Angelusa 2018 za najlepszy przekład roku za Pamięć Pétera Nádasa. Autorka kilkudziesięciu przekładów współczesnej prozy węgierskiej, esejów i tekstów publicystycznych, a także rozmów z tłumaczonymi przez nią najważniejszymi pisarzami węgierskimi, takimi jak Imre Kertész, László Krasznahorkai, Péter Nádas. Menadżerka projektów wydawniczych, popularyzatorka literatury węgierskiej.

Endre Kukorelly

Urodzony w 1951 roku. Pisarz, poeta, eseista, jedna z najważniejszych postaci współczesnej literatury węgierskiej. Absolwent historii na Uniwersytecie ELTE w Budapeszcie. Jego twórczość, często zaliczana do nurtu postmodernistycznego, łączy refleksję nad historią, pamięcią i kondycją społeczną Węgier. Autor ponad trzydziestu trzech książek, z których dwadzieścia ukazało się w przekładach na języki obce. Przez lata związany z najważniejszymi węgierskimi czasopismami literackimi jako redaktor i współpracownik. W latach 1999–2003 przewodniczył Stowarzyszeniu Pisarzy Szépírók Társasága, a w latach 2010–2012 zasiadał w węgierskim parlamencie jako poseł z ramienia partii LMP. Od 1994 roku prowadzi zajęcia z kreatywnego pisania, kształcąc kolejne pokolenia twórców. W 2015 roku założył fundację Nyugodt Szív a Lakhatásért zajmującą się problemem mieszkalnictwa, w 2019 roku był inicjatorem reaktywacji prestiżowej literackiej Nagrody Baumgartena, a w 2023 roku powołał do życia wydawnictwo K.E.R.T.

Powiązania