I. Dom, 2000, 1936, 1964 (fragmenty)
(Dom, 2000) Słyszy, jak z piekarni naprzeciw ładują chleb na furgonetkę. Nie słucha, ale słyszy. Motor chodzi równomiernie, przesuwają po chodniku coś w rodzaju blach do pieczenia, ślizgają się, skrzypią, metal szura po asfalcie. Niezbyt głośno, ale dźwięk jest niemiły. Może być około czwartej rano. Albo piątej, nie sprawdza.
Nawet nie pamięta, gdzie rzucił telefon.
Odwraca się i kładzie poduszkę na głowie.
Wstaje, nie otwiera okna, nie wygląda na ulicę. Czy ma czymś w nich rzucić?
Szuranie ustaje, głośniej niż dotychczasowe dźwięki z trzaskiem zamykają się drzwi ciężarówki, szofer wciska gaz. Huk silnika powoli się oddala. Wychodzi z pokoju, puszcza wodę z kranu, pije i kładzie się z powrotem.
(Historia, polityka, 0000) (K) nie jest Żydem. To nic nie znaczy. Niewiele. Tyle mniej więcej, że nie jest Żydem. Zero, to nie jest żadna tożsamość, nawet nie ułamek tożsamości. A co? Ani to, ani sio. Ani żyrafa, ani pingwin, ani palma, ani Pigmej. Jego przodków nie wywieziono.
Przodków Żydów wywieźli, na tym polega różnica. Tyle wie.
Sporo różnych rzeczy przydarzyło się jego przodkom, im, jemu, ale to nie. Kleist tak zaczyna historię Michaela Kohlhaasa, że dokładnie go opisuje; połowa XVI wieku, syn nauczyciela, handlarz końmi, dobrotliwy i okropny, najlepszy z dobrotliwych i najgorszy z okropnych, ma trzydzieści lat, dobry charakter, jest bogobojny, gospodarzy we wsi nad rzeką Hawelą, ma żonę, dzieci i nadmierne wyczucie prawa.
Czy możliwe jest otoczenie, czy potrafisz stworzyć takie otoczenie, gdzie fakt, że ktoś na przykład nie jest Żydem, w jakimś sensie określa jego tożsamość?
Zresztą nie trzeba stwarzać, coś takiego stwarza się samo.
Pewne sprawy zaczynamy rozumieć dopiero po latach, zazwyczaj przez przypadek, i wcale nie dlatego, że ktoś coś nam o tym powiedział. (K) kiedyś wpadł nie na to, że nie jest Żydem, ale na to, że są na świecie Żydzi i są tacy, którzy mówią o nich, że oni – tu zaliczał się również (K), bo te słowa padły w jego obecności – oczywiście mogą być spokojni, przecież nie są Żydami. Ale jego to za bardzo nie interesowało. Nie interesowało go nic poza piłką.
(Dom, 2000, 0000) Nie wychodzi z domu. Pada śnieg. Ma pół chleba i jeszcze ze dwie bułki, śmietanę, dwie puszki piwa, kefir, połowę wyrzuca. Jest ciepło, okna są szczelne, śnieg pada poziomo. Przygląda się czerwonym smugom na ramieniu, hmm, dziwi się, czerwone smugi. Pewnie odcisnęły się zgniotki na poduszce, odleżał sobie rękę. Zaraz otworzy laptopa. Otwiera, rękawem swetra ściera kurz z ekranu. Właściwie lodówka jest pusta, słoik z musztardą, butelka mineralnej, jedno jajko, wszystko odkryte. Wszystko bez sensu. Położył się na okularach, dopiero teraz zauważył. Idzie, ale wraca od drzwi. Wraca od bramy, zamyka bramę, przekręca klucz, wsuwa do kieszeni, a potem od nowa, wyciąga klucz i burczy coś pod nosem.
(Dom, 2000) (K) jeździł na wakacje do Szentistvántelep. W osadzie pachniało dymem. (K) był dzieckiem. Zwęglona trawa, woń palonych chwastów, zapach rozpuszczającej się smoły przy stacji kolejki podmiejskiej, nad jeziorkiem zapach moczarów, obok Dunaju zapach Dunaju. Zapach trawy.
Drzewa.
Kwiaty, zarośla, zapach słońca, zapach lata.
Zapach bukszpanu.
Smród skóry na piłce do futbolu.
To nie była wieś, choć wielu miejscowych pracowało w pegeerze w Pomázie, tu i tam trzymano świnie, zapach świń. Ziemię w latach dwudziestych rozparcelowano na kwadratowe działki, główna ulica, dwie zewnętrzne ulice i dziesięć albo kilkanaście poprzecznych uliczek noszących imiona co znaczniejszych Węgrów. János Arany, Sándor Petőfi, Pál Kinizsi i tacy tam. Kiedyś muszę dokładnie policzyć – myśli (K). I nauczyć się na pamięć.
Martinovics. Széchenyi, Rákóczi, król Mátyás, István Dobó, Ilona Zrínyi.
Árpád.
Attila.
W latach trzydziestych zbudowano eleganckie, stylowo pozbawione stylu wille z dachami pokrytymi łupkiem, na podmurówce z piaskowca, z blendami, sztukateriami, okolone ogrodzeniem Haidekkera. Wzdłuż brzegów rzeki, po obydwu stronach, podobnie jak na poprzecznych uliczkach, rosły czereśnie. W ciągu kilku dziesięcioleci całą osadę zabudowano, na położonym naprzeciw sklepu spożywczego placyku, na którym popołudniami chłopcy grali w piłkę, postawiono szkołę, a na drugim boisku, leżącym po przekątnej, pojawił się w ogóle niepasujący tam wielopiętrowy blok. Czasami chłopcy grali na gołej ziemi, kto wie dlaczego. Codziennie, do późnego wieczora.
Nie grali tylko wtedy, gdy bardzo padało.
Ale co wtedy robili?
(K) czyta, aż zrobi się całkiem ciemno, potem jeszcze trochę przy świecy albo przy lampie naftowej. Przed południem schodzi nad Dunaj albo nad glinianki. Do sklepu. Jedzie rowerem do Budakalász po wodę do picia. Siada na leżaku pod orzechem. Kamyki skrzypią pod żelaznymi nogami łóżka polowego. Był taki mały wysypany żwirem kwadrat obok krzewu bzu, pod samym orzechem, tam sobie siedział,
jakkolwiek idyllicznie to nie brzmi. Jakkolwiek głupio to nie brzmi. Pewnie to była idylla, dlatego brzmi tak idiotycznie.
Koło piątej łapie swoją torbę i jedzie rowerem na boisko. Miejscowi chłopcy go przyjęli, a w każdym razie nie wykluczyli, gra porządkuje relacje, bezbłędnie wyznacza pozycje, trafił w hierarchii na właściwe miejsce. Choć i tak pozostał budapeszteńczykiem, nie do wszystkiego go dopuszczali.
Czasami bardziej, czasami wcale, wydawało mu się, że ich rozumie.
Rozumiał i nie rozumiał, ale przyjmował to do wiadomości. Chłopskie dzieciaki, raptem dwadzieścia osiem minut kolejką podmiejską od budańskiej strony Mostu Małgorzaty, to tak może zbyt ogólnie, bo były wśród nich chłopskie i niechłopskie dzieci. Niemniej dzieci z prowincji, tacy z prowincji na dwadzieścia osiem minut, choć wtedy to było więcej. Dłużej i dalej.
(Umarli, 0000) Traci pewność, bo co chwilę natrafia na coś, czego nie rozumie. Takie jest życie bogów. Zaciekawia się, bo co to ma znaczyć, że nie. Jakie to ciekawe, że nie, prawda? Wraca do domu, stangret rzuca koniom ambrozję. Biedne konie.
II. Wojna, 1972, 2021, 1944 (fragmenty)
(HISTORIA, 0000) Helena zjawia się przed Bramą Skajską i pokazuje swojemu teściowi greckich bohaterów. To ten, to tamten. Wokół Priama siedzą trojańscy starcy, oglądają kobiety, tak, i mówią do siebie, tak, tak, nic dziwnego, nic dziwnego, że Trojanie i Achajowie z powodu takiej boskiej piękności mordują się nawzajem od dziesięciu lat. Ćwierkają staruchy niczym cykady. Neoptolemos zrzuca z murów syna Hektora i Andromachy, ale to będzie dopiero później. Kto dożyje późnej starości, ten ćwierka.
Niemowlęta rzucają o ścianę.
Helena ustami zaspokaja Parysa, syna Priama i Hekabe, żeby nie mieli więcej dzieci. Dardanos, syn Zeusa, jest przodkiem Trojan. Jego wnukiem jest Tos, synem Trosa jest Ilos, jego wnukiem jest Priam. Ojcem Priama jest Laomedon, on rozpoczął budowę zamku w Troi, ale wzniósł tylko świątynię Ateny. Dlatego Atena zrzuca przed namiot Palladion, który sama wyrzeźbiła na pamiątkę Pallasa. Żoną Pallasa jest nereida Styks (Znienawidzona), jedna z czterech rzek podziemnego świata, która oddzielając życie od śmierci, przez dziewięć zakrętów wiedzie do Hadesu.
(WOJNA, 2021, 1972) Cześć – mówi facet do (K). Wszystko dzieje się nagle, nagle zatrzymuje go jakiś człowiek, niemal na siebie wpadają. Stoi bokiem, nie przed nosem (K), a jednak przed nim, zasłania mu widok. Wyjście z metra przy Placu Moskwy, (K) wychodzi z piekła, a gość tkwi tam, jak gdyby wyrósł z asfaltu. (K) wyciąga ku niemu rękę, ale go nie dosięga. Ma otwarte usta, spogląda niepewnie, stoi w takiej odległości, że go nie dotyka. Staje przed nim człowiek, mówi „cześć”, powtarza, przytakuje głową i dodaje nazwisko (K). (K) ledwie chwyta powietrze. Czuje, że niemal się dusi.
Zapewne z powodu maseczki.
Choć już ją przecież zdjął.
Piekło jest nieudolne. Według Witolda Gombrowicza. Zła nie można czynić dobrze.
Łapie powietrze, ale kiepsko, w takich chwilach na nic nie patrzy, niczego nie widzi, złości się i nie ma czasu, żeby się zatrzymać. Czy ma go wyminąć? Nie wiesz, prawda – słyszy jego głos – nie poznajesz mnie, prawda. Żadnego pytającego akcentu, mówi głosem jak spod wody. Nie – odpowiada (K), swój burkliwy głos też słyszy jakby spod wody – spieszę się, wtedy nikogo
nie poznaję.
A tym bardziej w maseczce.
Nie mają na sobie maseczek, gość też nie, ale z braku lepszego pomysłu wybiera taką odpowiedź, choć nie ma ochoty na żarty. Na nic nie ma ochoty. Tak, w maseczce ja też nie – rzuca szybko ten drugi, jak gdyby właśnie na to liczył. To Pintye.
To by był Pintye – myśli szybko (K).
To był Pintye.
Niemożliwe, że to nie jest jego Pintye.
I uśmiecha się do mnie. Cieszy się, kurwa mać! I spogląda na jego nos.
Zaraz będzie ósma.
Ale nie ma na sobie tego – znów słyszy głos faceta. Niepewny głos Pintyego. Widzę – odpowiada, choć nie ma pojęcia dlaczego. Nie ma pojęcia, co powiedzieć, ale już powiedział. Pięćdziesiąt lat nie widział tego nieszczęśnika, nigdy nawet o nim nie pomyślał, ani razu, zresztą dlaczego miałby o nim myśleć, a teraz nagle wyrasta przed nim na Placu Moskwy i śmieje się jak – słowem: śmieje się. Pięćdziesiąt lat za maseczką. W końcu wszystko jest nagle.
(WOJNA, 0000) Według Platona pokój to tylko puste słowo, wszystkie państwa są ze sobą w nieustannej wojnie. Według Heraklita wojna jest ojcem i królem wszystkiego. Trzeba to zapamiętać. Nie wolno o tym zapominać. Cieszą cię super rzeczy, tolerujesz nieznośne, mniej więcej tak kręci się ten młyn. Młyn się kręci. I zionie z niego smrodem.
(MIŁOŚĆ, 1988) Kobiety żyją dłużej od mężczyzn. Prawie zawsze, taka jest reguła. Żyją o wiele dłużej, i nic złego się z nimi nie dzieje, o ile nikt ich nie bije, robią się po prostu stare albo paskudnie stare. Uschnięte.
Zwiędłe.
Kłopot w tym, że cały ludzki ród tak usycha – oświadcza matka (K), a (K) nie potrafi zmyć się tak szybko, żeby tego nie usłyszeć.
Na sam koniec. Jak jabłka. I będą w nich robaki. Podnosi jabłko i zdmuchuje z niego odrobiny błota.
Będzie robaczywe – mówi.
Pokazuje synowi żółte, pomarszczone jabłko. (©) właśnie wychodzi, nie widzi tej sceny. Na szczęście. Pomarszczone jabłko, jeszcze tego brakowało. Robaczywe!
Wszystkie przyjaciółki matki (K) są wdowami, przynajmniej od dwudziestu lat. Klari jest wdową, Babszi też, Rita tak bardzo jest wdową, jak gdyby była nią zawsze. W sąsiednim ogrodzie rozwrzeszczana, przeklinająca pod nosem wredna starucha. Miała męża, co dość trudno sobie wyobrazić.
Wredna sąsiadka przebiega po swoim mężu jak po zdziczałym ogrodzie.
Margitka także jest wdową, nie wiem, kiedy zmarł jej utykający mąż. Magda jest wdową, Lonci, starsza siostra matki (K), jest wdową. W tym domu starsze kobiety wszystkie żyją same, pani Somló, pani Vértessy, sąsiadka. Nie ma tu starych mężczyzn.
(K) często widuje na ulicy Szív
przez pomyłkę
dzielnego staruszka z laską i muszką, jak wytwornie ciągnie za sobą prawą nogę, przygląda mu się dokładnie. No, no, starszy pan. Na pewno zawsze tu mieszkał. I się zasuszył.
O starych prostytutkach z domu publicznego przy ulicy Rózsa, Mimi i Loli, nie wiadomo, czy są wdowami i kim byli ich mężowie. Jakoś inaczej są wdowami, ale na pewno są wdowami po kimś. Co w ogólności oznacza,
że nie dokonał się akt przemiany: doszło jedynie do pomyłki, nie ma nic więcej, wyłącznie iluzja, a człowiek tylko omamiony iluzją może jakoś urządzić się na tej ziemi (Rozanow).
III. Umarli, 1914, 1988, 1956 (fragmenty)
(FIZYKA, 0000) Kiedy tak trzymam nogi, wyglądam jak staruszek. I tak, i siak – myśli (K). Patrzy pod nogi i to widzi.
Kiedy idę w ten sposób, wyglądam jak staruszek. Teraz nie zwracam na to uwagi. Siadać albo wstawać niczym staruszek.
Zwłaszcza wstawać.
Starzy mężczyźni tak właśnie siedzą, zakładają nogę na nogę, z udami blisko siebie, i pokazują nagie dziesięć centymetrów łydki pomiędzy skarpetką a spodniami. Kość piszczelowa zakryta pozbawioną owłosienia skórą.
Nie widzą tego?
Niczego nie widzą, bo są starzy?
Skóra im się świeci, tak, ale czemu? Noszą skarpetki, które natychmiast zwijają się w harmonijkę. Są sztuczne i brązowe, nie czujesz, że śmierdzą, ale widzisz ich smród. Tak siedzą starzy ludzie – myśli (K) i sam stara się tak nie siedzieć. Byle nie tak, jakby był już koszmarnie stary. Widzi staruszka.
Kiedy widzi starego człowieka, stara się na niego nie patrzeć.
A jednak spogląda.
Dlaczego nie kupi sobie, idiota, podkolanówek, dlaczego nie ściągnie niżej nogawek od spodni i dlaczego tak głupio zakłada nogę na nogę. Czy nie ma nikogo, kto by mu to powiedział? Dlaczego nie powie do siebie: halo! Staruszku! Dlaczego się zestarzał? Były czasy, kiedy nie produkowano innych skarpetek, tylko takie brązowe, które zwijają się w harmonijkę.
(HISTORIA, 1914, 2021) Butelki z winem, kieliszki, składane krzesełka ogrodowe, z tyłu sześć okien dworku w Bögöte, z przodu stół przykryty białym adamaszkowym obrusem, przy stole siedemnaście osób. Siedemnaście czy ile tam, zależy kogo wliczymy.
Mnie?
Jeśli wliczymy także Cyganów.
Na jednym z krzesełek Thonet pełna, ładnie zbudowana kobieta koło czterdziestki, w białej, obcisłej, długiej niemal do ziemi sukni, siedzi częściowo tyłem do kamery, obok starsza od niej kobieta ubrana w beże, ją widzimy z profilu, naprzeciw nich szczupła dziewczyna w białej sukience, do połowy zasłonięta przez stół i obrus. Wszystko jest albo brązowe, albo śnieżnobiałe. Kobiety mają włosy upięte w koki.
Obok młodej kobiety siedzi mniej więcej ośmioletnia dziewczynka, widać tylko jej oczy, patrzy na fotografa.
Przy stole jeszcze trzech elegancko ubranych mężczyzn w jasnych garniturach, siedzą bokiem, naprzeciw, przed otwartym oknem dwie stojące postacie: czterdziestolatek z wąsami, w okularach i koszuli z wysokim kołnierzykiem, w dłoni trzyma kieliszek z winem, obok niego młodszy w płaszczu oficerskim. Też w okularach. Z tyłu po prawej sześciu cygańskich muzyków. Biało-czarna fotografia pożółkła ze starości. Panowie i Cyganie.
Jest pokój. Na wieki. Aż za wiele.
Na tyle fotografii napis wykonany starannym pismem: „Wszystkiego najlepszego z okazji imienin od tych po drugiej stronie. Bögöte, 25 VI 1914”. Dziewięć imion, Mano, przez krótkie o, Józska, Géza, jednego imienia nie można odczytać, Magdalena, Lonci, Pista, Anyus, József. Krewni (K). Nie wiem, kim są – myśli o nich (K). Moi krewni.
Krewni moich przodków, ich bliscy. Mogło złożyć się tak, że jeszcze by ich poznał. Tę dziewczynkę na pewno. Gdyby wiedział, kim ona jest.
Gdyby nie umarła na hiszpankę.
Na drugiej fotografii, wykonanej w tym samym czasie, pięć dorodnych kobiet w kapeluszach z szerokim rondem, spod długich białych koronkowych sukienek widać buciki. Pierwsza z lewej jest najwyższa, najmłodsza i najładniejsza, stojąca obok niej młoda kobieta też ładna, pozostałe trzy są raczej w średnim wieku. Niczego o nich nie wiem – mówi (K) do (©).
Mówi (K) do siebie.
Zupełnie nic.
Z lewej strony widać dworek, tę samą ścianę, co na poprzedniej fotografii, ławeczkę ogrodową, małe rzeźby, a z prawej strony, trochę dalej, dwupiętrowy budynek gospodarczy, przed nim krzewy i młode drzewka. Bögöte. Hosszúpereszteg. Cyganów nie ma na zdjęciu.
Ani służby, przed robieniem zdjęć odesłali ich do domu, siedzą w kuchni i nie śmią wyściubić nosa. Pojedziemy tam kiedyś – mówi (©). Raczej mówi, niż pyta.
Pojedziemy – powtarza. To ciekawe.
Dobrze – odpowiada (K). Kiedyś.
(UMARLI, 0000, 1988) Odcinają pępowinę, układy krążenia oddzielają się od siebie, rusza krew, a u płodu, który dotychczas żył dzięki sercu matki, zaczyna samodzielnie bić serce.