recenzje / ESEJE

Szczęśliwa jak psi ogon.

Magda Heydel

Recenzja Magdaleny Heydel z książki Kona ostatni człowiek Anny Świrszczyńskiej.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Świrszczyńska to wyzwanie, bo jednoznacznie i niezależnie mówi swoje. Przede wszystkim o ciele kobiety: jego bólu, upokorzeniu, rozkoszy. Czy te wiersze może zrozumieć mężczyzna?

Z Anną Świrszczyńską jest kłopot: niby wiadomo, kim była, co pisała i jak żyła, a jednak jej życie i dzieło wymyka się językom krytycznego opisu. Dzieje się tak nie dlatego, że było to życie szczególnie ekscentryczne i dzieło szczególnie ciemne. Przyczyna leży po stronie matryc myślowych i emocjonalnych, które bronią dostępu do jej wierszy.

Myślimy: liryka kobieca, tematyka wojenna, Powstanie, artystka zaangażowana… Niedopasowanie tego szablonu jest tym wyraźniejsze, że Świrszczyńska nigdy nie była poetką buntu twórczego, nie interesowało jej otwarte występowanie przeciwko istniejącym modelom pisania i czytania lub batalie w obronie własnej, niedocenionej linii artystycznej. Była wolna: nie bała się pisać tak, jak chciała, a zarazem nie zajmowała się, jak byśmy dziś powiedzieli, autopromocją. Gdybym miała krótko powiedzieć, jaka była, użyłabym dwóch przymiotników: odważna i wstrzemięźliwa.

AMORALNE ZWIERZĄTKO

Wielkie bum nastąpiło w 1972 r., kiedy ukazał się tom Jestem baba. „Co za prowokacyjne wyznanie, umieszczone w dodatku w tytule zbioru poezji! Nie wierzyłem własnym oczom, kiedy odczytałem nazwisko autorki. Annę Świrszczyńską moja pamięć wzruszeniowa przechowuje z ciepłym uczuciem jako poetkę bardzo czystego, odległego od bezpośredniości doznań, artystostwa. (…) Jeszcze żadna kobieta, jak poezja poezją, nie odezwała się tak dobitnie” – pisał w reakcji na tę książkę Zbigniew Bieńkowski.

Rzeczywiście. Choć nie w wyznaniach rzecz i nie one wzbudziły konsternację. Ta książka dotyka dwóch nietykalnych tematów: przemocy wobec kobiet i kobiecego erotyzmu. Przemoc, u Świrszczyńskiej opisana przy pomocy wierszy-migawek z codziennego życia, wtedy, w świecie systematycznie celebrującym Dzień Kobiet, nie miała prawa wstępu do oficjalnego języka. Pijacy maltretujący żony i dzieci; pogardzane, porzucone stare kobiety; śmiertelnie zmęczone robotnice; rodzące odarte z człowieczeństwa. Od tych obrazów lepiej odwrócić wzrok, to nas nie dotyczy, my się tak nie zachowujemy – tak się zachowywała milcząca większość.

Druga przestrzeń, ujęta przez Świrszczyńską w trzy wieloczęściowe poematy, to także widok kobiecej cielesności, ale opowiedzianej przez rozkosz i poczucie władzy. Tu kobieta mówi do swego uda: „Najwyborniejsza uroda mej duszy/ nie dałaby mi żadnego z tych skarbów,/ gdyby nie twój jasny, gładki wdzięk / amoralnego zwierzątka”. Poetka, o zgrozo, nie pseudonimuje, nie chowa się za miękkimi metaforami, pisze wprost o dawaniu i odbieraniu rozkoszy, o tym, co robią i co czują ciała, szuka w ciele siebie, odkrywa świadomość niezależnej kobiety. Miłość i jej ekstazy rozgrywają się w ciałach, tak samo jak szczęście czy tęsknota. Świrszczyńska pokazuje, że w ciele jest życie, ale że rozgrywa się w nim także śmierć.

Radykalny projekt kobiecej cielesności obecny był u Świrszczyńskiej już wcześniej. W tomiku „Wiatr” (1970) dominującym motywem jest cierpiące ciało ludzi starych i chorych, opuszczonych, wstrętnych. Obok nich znalazły się opisy towarzyszenia umierającej matce i rodzenia córki: krew płynąca spomiędzy nóg to znak i jednego, i drugiego. Te pozbawione egzaltacji wiersze oszczędnymi ruchami ołówka („Moje cierpienie to ołówek,/ którym piszę”) przekreślają mity, którymi osłania się nagość najdosłowniej skrajnych momentów życia. Nie przekreślają natomiast tego, co jest tu w samym centrum, ale zwyczajnie pomijane w imię wartości wyższych – a więc ciała i podmiotowości kobiety.

Kobieta, poniżona na stole ginekologicznym „jak padlina”, walczy o siebie, o ocalenie resztek godności, a potem i o to, by nie dać się pożreć macierzyństwu, nie zniknąć jako „ja”, choć przeciwko niej jest jej własne serce, „tresowane przez tysiąclecia/ w okrutnej cnocie ofiary”.

Owe tysiąclecia w zawrotnym skrócie notuje Świrszczyńska w zbiorku Czarne słowa (1967). Te „stylizacje murzyńskie” kondensują życie człowieka do bazowych odczuć cielesnych, uzupełnionych jeszcze o głód: stary człowiek modli się, by przed śmiercią raz jeszcze mieć pełny brzuch; kobieta rodzi dziecko w czasie suszy, kiedy nie ma mleka w jej piersiach. Jeśli spojrzeć na cykl Czarne słowa z perspektywy kolejnych tomów, widać, że te awangardowe, rytmiczne, prymitywizujące stylizacje nie były, jak pisali krytycy, przejawem zainteresowania egzotyką, ale próbą zbudowania odartego z konwenansów języka cielesności, który by pozwolił zedrzeć oddzielające nas od ciała kulturowe zasłony.

JUTRO NAS SKOŃCZĄ

Tom Jestem baba jest przełomowy w rozwoju poetyckiego projektu Świrszczyńskiej, ale nie zamyka go ani nie wieńczy. W roku 1974 poetka publikuje swoją najsłynniejszą książkę – Budowałam barykadę, poetycką kronikę Powstania Warszawskiego, w którym brała udział jako sanitariuszka.

Powstanie Warszawskie to temat w czasach PRL wprawdzie „trudny”, jednak przynajmniej z pozoru nie „nieprzyzwoity” – w sensie, w jakim „nieprzyzwoite” były wcześniejsze wiersze, opisujące przemoc i seks. A Świrszczyńska, przyjmując perspektywę codzienności zwykłych uczestników Powstania, pozornie uwolniła swoje teksty od ideologicznych i historycznych ocen. Obraz Powstania jest jednak szokujący i porażający właśnie dlatego, że przesuwa akcent z uogólnień na konkretnych ludzi poddanych niewyobrażalnemu cierpieniu, a narrację prowadzi z punktu widzenia kobiety, która musi szeroko otwartymi oczyma patrzeć na ludzkie ciało w sytuacjach skrajnych.

Bohaterstwo ma tu wymiar pokonywania strachu przez „knajpiarza, kochankę jubilera, fryzjera”, którzy pod ostrzałem budują barykadę, czy przez łączniczkę, która oduczyła się jeść i spać. Podłość to kradzież połcia mięsa albo czekanie na śmierć starej kobiety, która ma w sienniku dolary. Chęć życia dzieli się z wszami pod bluzką, strach przez śmiercią tłumi alkoholem, a silniejsza niż wszystko potrzeba bliskości tętni w słowach dziewczyny do chłopca: „Chodź do piwnicy,/ tam nie ma nikogo./ Jutro skończą nas Niemcy” albo sąsiadki do sąsiada: „Odkąd męża zabiło, nie sypiam (…) mam po mężu papierosy, proszę pana,/ pan zajdzie wieczór”. Najmocniejszą jednak część tomu stanowi opis szpitala powstańczego. „Byłam posługaczką w szpitalu/ bez lekarstw i wody./ Nosiłam baseny/ z ropą, krwią i kałem” – mówi narratorka, a potem po prostu opowiada o umierających żołnierzach, harcerkach, cywilach, starych i młodych.

Nie ma w tych wierszach litości dla czytelnika, ich narratorka sama nie zamykała oczu, więc wie, że litość byłaby kłamstwem. Ale nie ma też epatowania potwornością: tak po prostu było, więc tak trzeba opowiedzieć. Oceny i interpretacje są poza samymi obrazami.

Powstańczy szpital, miejsce, gdzie odbywają się „krzykliwe rytuały ciała”, jest w istocie pulsującym centrum całej poezji Anny Świrszczyńskiej. Kiedy w wierszach erotycznych, takich jak „Grube jelito”, z którego pochodzi zacytowana fraza, poetka wyznacza w granicach ciała horyzont egzystencji, kiedy w późnych, ekstatycznych wierszach pisze o opuszczaniu siebie samej, o osiąganiu czystości i przejrzystości poprzez ruch i pracę ciała, to zawsze gdzieś w głębi tych świadomych siebie obrazów błyska pamięć o szpitalu: dwadzieścia poszarpanych żołnierskich brzuchów; kobieta bez nogi z włosami jak wodospad; konający żołnierz, któremu trzeba mówić, że jest piękny i będzie żył; gnijąca za życia dziewczyna.

Bez tego doświadczenia niemożliwa byłaby skrajna wizja życia i śmierci w ciele, jaką daje Świrszczyńska, ale zarazem bez pracy nad projektem opisania kobiecego ciała jako przestrzeni życia niemożliwe byłoby językowe sprostanie przeżyciu z 1944 r. Próba opisania tego przeżycia – a Świrszczyńska podjęła ją po 30 latach – została przygotowana w poprzednich książkach poetki. Inaczej najdosłowniej nie dałoby się opisać tego doświadczenia, bo przecież język, który istniał, zanim nastąpiło piekło Powstania, nie miał środków, by o nim mówić prawdę, mógł tylko kłamać.

Późna twórczość Świrszczyńskiej – tom Szczęśliwa jak psi ogon z 1978 r. oraz pośmiertnie wydane Cierpienie i radość (1985) – to wyjątkowy w naszej literaturze zapis doświadczenia dojrzałości i starości przeżywanych z pełnym zaangażowaniem, a zarazem w dystansie do siebie i swoich cierpień, w poczuciu prawdziwej wolności. Przeszło 70-letnia kobieta pisze: „Moje ciało, jesteś zwierzęciem,/ któremu przystoi koncentracja i dyscyplina. (…)/ któremu przystoi ambicja./ Stoją przed nami/ wspaniałe możliwości”. Ta poezja nie raczy nas jękiem za utraconą młodością, nie rozpamiętuje minionych rozkoszy, nie boi się śmierci i nie ma żadnych ambicji, by stroszyć się w mądrościowe piórka.

Różnica między tonem ostatnich książek Świrszczyńskiej a komponowanymi z powagą tomami starych poetów, zwłaszcza mężczyzn, jest tak kolosalna, że znów budzi konsternację. „Ludzie się dziwią:/ – Siwa baba i biega” – pisze Świrszczyńska. Bardzo dużo jest w jej późnej poezji ruchu fizycznego, gimnastyki, jogi, wędrówek górskich, seksu, pracy fizycznej. Cielesność staje się wyzwoleniem, odkrywaniem przestrzeni życia, którą ludzie przed sobą zamykają. Dlatego ideałem szczęścia staje się pies: „co nie boi się biegać/ dalej niż inne”. Życie to celebrowanie psa w sobie: stania na czworakach, silnych szybkich nóg, biegu, „grubienia z rozkoszy”, ziewania, przeciągania się, chrapania. „Niestety szczekać nie potrafię” – notuje z żalem poetka, która „zjada (…) swój kompleks niższości wobec psa”.

POSKRAMIANIE ZŁOŚNICY

Świrszczyńska to wyzwanie, bo dyskretnie, niegłośno, ale jednoznacznie i niezależnie mówi swoje. Dlatego jest z nią kłopot, i to nie jeden. Jeśli jest dzisiaj obecna w świadomości czytelników, to w dużej mierze dzięki swojemu rówieśnikowi, Czesławowi Miłoszowi, który od lat 80. ubiegłego wieku gorliwie promował jej twórczość w Polsce i USA. Żadnemu innemu polskiemu autorowi – ani Herbertowi, ani Różewiczowi, ani Watowi – nie poświęcił Miłosz tak licznych i różnorodnych tekstów: z opracowaniem całości poezji w edycji PIW-u, dwoma tomami przekładów na angielski, opatrzonych komentarzami, wierszem „O tłumaczeniu Anny Świrszczyńskiej na wyspie Morza Karaibskiego”, wreszcie książką biograficzną „Jakiegoż to gościa mieliśmy”… Pisze Miłosz: „Ciągła rewizja kanonu zaprasza nieraz do tego budynku osoby niespodziewane. Moje staranie o wprowadzenie tam poetki mego pokolenia uzasadniam moim podziwem, bo, zaiste, odwiedził nas gość niezwykły (…) bronię jej, bo jestem w niej (niemal) zakochany”.

Zasługa Miłosza jest niepodważalna, ale nie bezdyskusyjna. Warto zapytać: dlaczego Świrszczyńska jest niespodziewanym gościem w budynku kanonu literackiego? Dlaczego to Miłosz miałby ją tam wprowadzać? Czy nie może wejść o własnych siłach? Czy podziw Miłosza to warunek zaistnienia w kanonie? Co dokładnie Miłosz podziwia? Jeżeli stawia jej pomnik, to jak go projektuje i z czego rzeźbi?

Dokonana przez Miłosza lektura poetki (nie tylko zresztą tej poetki) odkształca obraz, jaki jawi się, kiedy z Miłoszowskiego obiektywu zrezygnować. Miłosz czyta Świrszczyńską w wymiarze swoistego skandalu obyczajowego („całkiem otwarcie pisze o zmienianiu mężczyzn, pierwsza bodaj wśród poetek polskich nie żenuje się mówić o orgazmie”), ale to tylko pretekst, podniecający, lecz nie satysfakcjonujący. W jego ramach mieści się chyba dość żenująca paralela z Telimeną, „najciekawszą – czytamy – postacią kobiecą w literaturze polskiej”, komiczną, bo prezentującą „zbyt jawną samiczość”, a to wśród mężczyzn budzi popłoch…

W istocie interpretacja Miłosza to swoiste „poskromienie złośnicy” (to skądinąd cytat z wiersza poetki). Feministka? Tak, ale „Świrszczyńska była feministką w sensie innym, niż to wynika z jakichkolwiek teorii. Po prostu kierowała się obserwacją i współczuciem”, a ów „feminizm współczucia” nie ma nic wspólnego z „importowaną z Zachodu modą”. Miłosz unieszkodliwia projekt poezji skupionej na kobiecej podmiotowości, umieszczając go w tradycyjnych, romantyczno-pozytywistycznych kategoriach właściwej kobietom wrażliwości na krzywdę. Separuje także Świrszczyńską – i samego siebie – od rzeczywistości z jej wierszy, bowiem, jak zaznacza, zawierają one obraz „stosunków rodzinnych wśród robotników i chłopów”, a poetka (inteligentka) pochyla się nad ofiarami brutalności mającej źródło „w wielowiekowych nawykach” i tysiącletniej historii polskiego alkoholizmu. Miłosz nie widzi zatem skandalu, nie dostrzega u Świrszczyńskiej radykalnego gestu szukania człowieczeństwa w cierpieniu, wystarcza mu kwalifikacja klasowa. Podobnie rozbrojone zostają wiersze porodowe: „W swoich opisach ta poetka stosuje hiperbolę, czyli świadomą przesadę dla efektu (…) zapewne nie każdy poród trwa dwadzieścia godzin, choć przymiotnik »zwykły« w tytule został celowo wybrany, jakby po to, żeby zaprzeczał”.

Miłosz ma estetyczną trudność również z lekturą wierszy powstańczych. Bardziej zajmuje go technika miniatury prozą w cyklu „Wojna” z lat 40., skupienie się na detalu i staranna obróbka kompozycyjna scen wojennego koszmaru. Pisząc o tomie Budowałam barykadę stosuje unik, dosłownie wycofuje się z omówienia samych wierszy, a nawet ostrzega przed ich lekturą: „Nagromadzenie obrazów piekła w tym zbiorze wykracza poza wytrzymałość czytelnika i każe zapytać, czy nie są tu pogwałcone zasady, dzięki którym literatura jest literaturą”. Na dowód przywołuje cały szereg opisów wojny: od Iliady przez Wojnę żydowską Józefa Flawiusza po pamiętniki żołnierza spod Verdun i Na zachodzie bez zmian Remarque’a. Wszystkie, zaznaczmy, napisane przez mężczyzn, a w żadnym nie znajduje porównania dla opisów Świrszczyńskiej. Gdzie indziej Miłosz nazywa ją „urzekającą istotą, elfem może albo Rozalindą i Mirandą Szekspira”, a przecież elfy nie noszą basenów z krwią i ropą…

Miłosz nie godzi się jednak przede wszystkim z tym, że poezja Świrszczyńskiej rozgrywa się w przestrzeni ciała i obywa się bez istnienia drugiego świata. Interpretator przeczy płynącym z tych wierszy sygnałom, że póki się żyje, można wyjść z siebie i wrócić do siebie przez bramę ciała, ale po śmierci trzeba będzie do niego już na zawsze powrócić, by stać się jedynie „zgorzelą grubego jelita”. To dla Miłosza nieprzyzwoite. Tam, gdzie Świrszczyńska mówi „ciało”, Miłosz uparcie czyta „dusza”. Nazywa ją „poetką metafizyczną” (dodaje: stojącą na głowie, a więc jednak jakby nie całkiem poważną…), dopisuje do polskiej szkoły poezji, przekonuje, że choć była agnostyczką, nie wspominała o chodzeniu do kościoła, otwarcie pisała o wielu mężczyznach w swoim życiu, „to jej świat ekstazy i cierpień, żarliwych szeptów i hymnów na chwałę istnienia na pewno nie mieści się w tym, co nazywamy materią, fysis, czyli rozciąga się meta, uczestniczy w wielkim oceanicznym Wszystkim”. A to w konsekwencji pozwala na lekceważenie owej „physis”, potraktowanie jej jako przygodności, przejściowego stanu, na odmówienie znaczenia szczęściu psiego ogona i zachwytowi zjadania “swojej kromki szczęścia”. Taka lektura Świrszczyńskiej nie może się powieść…

MOJE CIAŁO MUSUJE

Ucieszył mnie wydany parę tygodni temu skromny tomik wierszy Świrszczyńskiej Kona ostatni człowiek, w wyborze i opracowaniu Konrada Góry. Świrszczyńską trzeba koniecznie czytać na nowo, z nową wrażliwością i wyczuleniem na inne niż Miłosz konteksty. Tak z pewnością jest w tej książeczce, którą otwiera „Kołysanka” i pięć innych wierszy z Czarnych słów. Od mocnych wierszy z tomów “Wiatr” i “Jestem baba” oddziela je wiersz tytułowy oraz rzadko przedrukowywany (moim zdaniem nie bez racji) utwór „Pamięci Che Guevary”. Jest dziesięć z blisko setki wierszy powstańczych, jednak bez tych najbrutalniej cielesnych, tak że w efekcie powstaje wrażenie większego zdystansowania i jakby zarys oceny. Wybór wierszy późnych to mieszanka ekstazy i obrzydzenia ciałem („Mówię do siebie, ty ścierwo”) oraz parę obrazków z cyklu o rodzicach, których znaczenie mocno podkreślał także Miłosz. To bardzo piękne wiersze, tym ciekawsze, że poetka zajęła się trudnym dzieciństwem przeżytym w nędzy dopiero na starość, jakby wtedy odszukała język do wyrażenia tych wczesnych doświadczeń.

Gorset nałożony przez koncepcję serii (tylko 44 wiersze!) pozostawia silne poczucie niedosytu.

Marzy mi się nowe wydanie poetyckiej twórczości Anny Świrszczyńskiej. Każdy wybór – zwłaszcza tak ograniczony – budzi oskomę, ale zarazem daje fałszywe świadectwo. To jest rodzaj poezji, który się czyta najpierw na tomiki, a dopiero potem, powtórnie, na pojedyncze wiersze: konsekwentny, stopniowo się wyłaniający, skromny a imponujący projekt, radykalny eksperyment językowy i – jakkolwiek to zabrzmi – poezja autentycznie dotykająca doświadczenia życiowego, kobiecego doświadczenia.

I nie zgadzam się z opinią, którą niedawno usłyszałam z ust pewnego poety: że wybór wierszy Świrszczyńskiej może zrobić tylko mężczyzna. Marzy mi się obszerny tom Świrszczyńskiej złożony przez kobietę, która wie, co to znaczy: „Piorę, piorę, płuczę, wyżymam,/ jak moje babki i prababki”, wie, że „kopanie ziemniaków / wzbogaca intelekt”, i może powiedzieć: “Moje ciało musuje, / myślę ciałem, które musuje”.


Recenzja została opublikowana w „Tygodniku Powszechnym” 2013, nr 35. Dziękujemy redakcji za wyrażenie zgody na przedruk.

O AUTORZE

Magda Heydel

Tłumaczka i krytyczka literatury. Redaktorka naczelna pisma „Przekładaniec”, poświęconego problematyce translatologicznej. Wykłada na Wydziale Polonistyki UJ. Opublikowała m.in. monografie Obecność T.S. Eliota w literaturze polskiej (2002) i Gorliwość tłumacza. Przekład poetycki w twórczości Czesława Miłosza (2013) oraz wraz z Piotrem Bukowskim opracowała antologie Współczesne teorie przekładu (2009) i Polska myśl przekładoznawcza (2013). W roku 2015 ukazał się pod jej redakcją tom Przekłady poetyckie wszystkie Czesława Miłosza i zbiór Poetki z Wysp z przekładami wierszy autorek brytyjskich, który przygotowała z Jerzym Jarniewiczem. Współautorka festiwalu „Odnalezione w tłumaczeniu 2015”. Ma w dorobku przekłady m.in. Josepha Conrada, Virginii Woolf, Seamusa Heaneya, Teda Hughesa, Dereka Walcotta, Anne Fadiman, Roalda Dahla, Charlesa Simica i Roberta Hassa. Członkini PEN Clubu, członkini honorowa Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.

powiązania

Opowieść o pustym koszu (czyta Konrad Góra)

dzwieki / RECYTACJE Anna Świrszczyńska Konrad Góra

Wiersz z tomu Kona ostatni człowiek, zarejestrowany podczas spotkania “44. Poezja Polska od nowa” na festiwalu Port Wrocław 2014.

WIĘCEJ

Wiersze dla gorszego samopoczucia

recenzje / ESEJE Dawid Kasiarz

Recenzja Dawida Kasiarza z książki Kona ostatni człowiek Anny Świrszczyńskiej w wyborze Konrada Góry.

WIĘCEJ

Najgorszy jest język (fragment)

recenzje / ESEJE Konrad Góra

Fragment posłowia Konrada Góry do wyboru wierszy Anny Świrszczyńskiej Kona ostatni człowiek.

WIĘCEJ

Dać się ponieść

recenzje / ESEJE Anita Jarzyna

Recenzja Anity Jarzyny z książki Kona ostatni człowiek Anny Świrszczyńskiej w wyborze Konrada Góry.

WIĘCEJ