teksty / Esej

Wszystko, wszędzie, naraz

Agnieszka Waligóra

Recenzja Agnieszki Waligóry, towarzysząca premierze książki Łukasza Woźniaka Umalmu, wydanej w Biurze Literackim 10 lutego 2024 roku.

Biuro Literackie

Debiu­tanc­ką książ­kę Łuka­sza Woź­nia­ka – poety, akty­wi­sty i muzy­ka zwią­za­ne­go z Wro­cła­wiem – na pierw­szy rzut oka łatwo moż­na przy­pi­sać do nur­tu poezji nie­zro­zu­mia­łej. W pew­nym sen­sie jest to twór­czość fak­tycz­nie trud­na, ale w innym nie­zmier­nie pro­sta: nie cho­dzi w niej bowiem o to, by doszu­ki­wać się sen­sów w skom­pli­ko­wa­nych połą­cze­niach słów, ale raczej o to, by dać się ponieść nur­to­wi języ­ka i zanu­rzyć w wykre­owa­nym przez auto­ra świe­cie.

Umal­mu wytwa­rza spe­cy­ficz­ne uni­wer­sum czy też opi­su­je moż­li­wą rze­czy­wi­stość w bar­dzo ory­gi­nal­ny spo­sób: nie­po­wstrzy­ma­ne flow języ­ka ogar­nia tu abso­lut­nie wszyst­kie moż­li­we obra­zy, zja­wi­ska, doświad­cze­nia i rela­cje, jakie tyl­ko może­my zaob­ser­wo­wać lub wymy­ślić. Nawet jeśli nie zosta­ły one uję­te bez­po­śred­nio w wier­szach, zapro­jek­to­wa­na przez Woź­nia­ka lirycz­na prze­strzeń spra­wia wra­że­nie prze­dziw­ne­go gene­ra­to­ra, któ­re­go zasa­dą dzia­ła­nia jest przy­cią­ga­nie, mie­sza­nie i spla­ta­nie kolej­nych ele­men­tów bez dba­ło­ści o wska­za­nie logi­ki owych rela­cji, za to z fascy­na­cją doty­czą­cą wyni­ków podob­ne­go eks­pe­ry­men­tu. Naj­waż­niej­szą rolę peł­ni tu oczy­wi­ście sze­ro­ko poj­mo­wa­na natu­ra – przede wszyst­kim ta roślin­na; poja­wia­ją się też jed­nak maszy­ny, przed­mio­ty, miej­sca, ludzie i pro­ce­sy, w któ­rych funk­cjo­nu­ją. Zasad­ni­czo więc Woź­niak – dzia­łacz na rzecz eko­lo­gii – inte­re­su­je się nie­ko­niecz­nie przy­ro­dą jako zbio­rem okre­ślo­nych bytów, ale cał­kiem filo­zo­ficz­nie pyta o natu­rę owych rze­czy i pod­sta­wy ich współ­by­cia. Te zaś są płyn­ne, pla­stycz­ne i zmien­ne; w oma­wia­nej książ­ce każ­da isto­ta odbi­ja się w innej, wycho­dzi ze swych ram poję­cio­wych i wkra­cza w nie­od­kry­te jesz­cze sfe­ry, nie­ustan­nie testu­jąc wła­sną toż­sa­mość.

Podob­ne sło­wa brzmią – zda­ję sobie z tego spra­wę – enig­ma­tycz­nie, być może rów­nie enig­ma­tycz­nie, co ujmo­wa­na za ich pomo­cą poezja. Zaczep­my się więc o kon­kret, to zna­czy przy­wo­łaj­my wiersz – bar­dzo repre­zen­ta­tyw­ne będą tu dla nas „Pokrzy­wi­zny”:

Szu­kam kolo­rów na Zie­mi wyła­wia­jąc
osę ze zmie­lo­nej mira­bel­ki. Widzę
jak two­je sto­py kurzą ja
błon­ki naj­drob­niej­szych śpie­wów.

Łyczek wię­cej to ewo­lu­cja!
A mam też część co się trosz­czy.
W ogó­le to gada­łem dzi­siaj
z bor­do wy myśl asz.
Z tych stóp dru­gi język
zapło­nie grzyb­nią.

Jabł­ka są dziś wyjąt­ko­wo.
Dzień jest dziś
wyją.
Wil­ki ludz­kich misz­ma­szy.
Msze w koście­le takie cza­sy.

Opróż­niam noc­leg dłoń­mi ssa­ka.
Muskam pola.
Miesz­kam w walą­cym
noc­ni­ku. Roz­kła­dam.
Myślę na pysz­ne kiście.

Daw­no nie jeź­dzi­łem na rowe­rze
cho­ciaż kocham wiatr.

Nad­cią­ga muzy­ka pięk­nych ludów.
Jestem neu­ro­prze­kaź­ni­kiem musów.
W jeli­cie czai się przy­ja­ciel snów.
Obgry­zam nów znów.

Ubie­rasz się w piża­mę któ­rej nie ma.
Ładu­jesz bło­to na moją mor­dę.
Odla­tu­jesz zagro­żo­nym gatun­kiem papuż­ki
na świą­tecz­ny deser wio­lon­cze­li.

Te obra­zy malu­jesz pod­czas suszy
gdzie tur dyszy tło­czy dusz tusz tuczy mózg mus
zagu­bio­nej bran­so­le­ty. Wzią­łem ją
jak wygłod­nia­ły zwierz pamię­ci.

Teraz w lesie jest wil­got­no.
Mam spu­ści­znę bie­dy.
Ducho­we­go pusto­sta­nu.
Krew mi jęczy.
Komar drę­czy
a to tyl­ko tro­chę przy­jem­no­ści.

Trąb­ka jaz­z­czło­wie­ka mówi wciąż to samo:

samo się nie zro­bi synu. Potrze­bu­jesz
mię­sa i kości
per­ki któ­rej udrę­ka to rytm ser­ca
zawi­nię­te­go w sre­ber­ko w paję­czyn­kę pusz­czy.

Recy­kling duszy to jed­no krze­sło pośród śliw
ślij pręd­ko jak jesień liść licz na tęt­no drzwi.
Siedź albo bieg.

Dziś wie­szam pokrzy­wy.

Na tym przy­kła­dzie może­my wyraź­nie zoba­czyć wska­za­ne już jako­ści owej liry­ki, sta­no­wią­cej tęt­nią­cą, pul­su­ją­cą sieć skład­ni­ków, nie­moż­li­wych do oddzie­le­nia od śro­do­wi­ska wier­sza. Dzie­je się tak dla­te­go, że Łukasz Woź­niak – jak­kol­wiek stwier­dze­nie to może wydać się tru­izmem – pra­cu­je przede wszyst­kim w języ­ku, któ­ry tyle opi­su­je świat, ile go współ­two­rzy, aktyw­nie uczest­ni­cząc w kom­po­no­wa­niu poetyc­kie­go pej­za­żu. Do gra­nic moż­li­wo­ści wyzy­ska­na zosta­je tu skład­nia i ryt­mi­ka, choć nie zawsze są to zabie­gi łatwe w lek­tu­rze – nie zawsze są też przy­jem­ne: kolej­ne języ­ko­we łamań­ce wcią­ga­ją nas w lite­rac­ki wir, ale też zatrzy­mu­ją w dro­dze, każąc powtór­nie prze­czy­tać kolej­ne wer­sy i zasta­no­wić się, czy na pew­no tak mia­ło to brzmieć. Nie ma tu bowiem stra­chu przed środ­ka­mi powszech­nie uwa­ża­ny­mi dziś za kon­tro­wer­syj­ne: meta­for dopeł­nia­czo­wych („zwierz pamię­ci”), rymów dokład­nych, cza­sem homo­ni­micz­nych („obgry­zam nów znów”, „krew mi jęczy, komar drę­czy”,) czy prze­su­nięć w akcen­tach („Nad­cią­ga muzy­ka pięk­nych ludów./ Jestem neu­ro­prze­kaź­ni­kiem musów.). Posuń­my się jed­nak jesz­cze dalej: Umal­mu peł­ne jest nie­po­praw­nych kon­struk­cji gra­ma­tycz­nych, cza­sem wypo­wie­dzi nie łączą się ze sobą ani logicz­nie, ani gra­ma­tycz­nie („Dzień jest dziś/ wyją./ Wil­ki ludz­kich misz­ma­szy”). Oczy­wi­ście zda­rza się też, że Woź­niak zadzi­wia pięk­ny­mi fra­za­mi („łka­łem zie­mię każ­dej dro­gi” z „Porwa­łem się runo mięs” albo „Co jeśli stwo­rzyć opo­wieść peł­ną ran i nadzie­wać się na nie w roz­ko­szy?” ze „Zle­pu”). Jed­nak to wła­śnie owe dra­stycz­ne, kłu­ją­ce ope­ra­cje na języ­ku umoż­li­wia­ją Woź­nia­ko­wi uję­cie świa­ta na alter­na­tyw­nych zasa­dach, gdzie nie obo­wią­zu­ją nas żad­ne hie­rar­chie. W tym sen­sie poeta jest sło­wo­ro­bem we wszel­kich moż­li­wych zna­cze­niach tego poję­cia: podob­nych fraz nie powsty­dzi­ły­by się zarów­no histo­rycz­ne awan­gar­dy z dwu­dzie­sto­le­cia mię­dzy­wo­jen­ne­go, jak i lin­gwi­ści XX i XXI wie­ku (pośród któ­rych war­to oczy­wi­ście wska­zać Joan­nę Muel­ler, nie­stru­dzo­ną redak­tor­kę Umal­mu).

Jed­no­cze­śnie jed­nak poeta nie ogra­ni­cza się do histo­rii, a jego pisar­skich korze­ni musi­my doszu­ki­wać się tak­że poza lite­ra­tu­rą: ryt­mi­ka oma­wia­nych tek­stów nader czę­sto pobrzmie­wa bowiem rapo­wo lub hipho­po­wo, jak w „Zim­nym śla­dzie”, co jest oczy­wi­ście zna­czą­ce w kon­tek­ście pozo­sta­łych arty­stycz­nych zain­te­re­so­wań poety:

Jadę na skraj. Lecę na krach. Kru­szę spazm.
Wyda­je mi się że, bli­żej mi do cie­bie.
Jestem ogniem, kie­dy trze­ba żarem duszę
wspak, i chy­bię myślą jak tam­bu­ryn
albo roślin punk.

Śmie­ciu, kocham cię jak rat, bie­gnę dalej, traw
mam w płu­cach ślad. Traf chciał, że to perz,

przez ten śpiew czy­ham jak zwierz, na kolej­ny
wers, na zie­lo­ny set. Roba­ku, widzę cię.
Spodnie w mech i tro­chę deszcz.
Jak len mnie przędź, ści­śnij krzew, otwórz oczy.

Cza­sem jestem, dłu­żej w nocy.

Podob­ny zwrot ku muzycz­no­ści tek­stu, czer­pią­cy wyraź­nie z tej prze­strze­ni kul­tu­ry – nie tyl­ko muzycz­nej – któ­ra w dal­szym cią­gu bywa odsu­wa­na od głów­ne­go nur­tu dys­ku­sji o lite­ra­tu­rze i lite­rac­ko­ści, moż­na sko­ja­rzyć z innym inte­re­su­ją­cym gło­sem naj­młod­szej poezji, a mia­no­wi­cie z twór­czo­ścią Gusta­wa Owczar­skie­go. Trap krypt wyda­je się rów­nie moc­no zafa­scy­no­wa­ny uciecz­ką od tra­dy­cyj­ne­go cią­gu przy­czy­no­wo-skut­ko­we­go czy dyna­mi­ki kla­sycz­nej nar­ra­cji w stro­nę myśle­nia poje­dyn­czy­mi, sur­re­ali­stycz­ny­mi obra­za­mi. Podob­ne kono­ta­cje mogły­by nas skie­ro­wać tak­że w stro­nę kra­kow­skiej szko­ły poezji – wyda­je się jed­nak, że cho­dzi tu o róż­ne wer­sje wyzwo­lo­nej wyobraź­ni: Woź­niak ani przez moment nie rezy­gnu­je z pod­bu­do­wa­nia swo­jej twór­czo­ści kon­tek­stem spo­łecz­nym, i choć nie jest to może wątek, któ­ry nasu­wa się od razu, sta­no­wi tu abso­lut­ną i nie­na­ru­szal­ną bazę. Jak rap jest ele­men­tem kul­tu­ry niskiej, ulicz­nej, któ­re­mu odma­wia się czę­sto arty­stycz­nej wir­tu­oze­rii, tak pod­miot Umal­mu defi­niu­je sie­bie same­go jako człon­ka spo­łecz­nych nizin i to wła­śnie ta per­spek­ty­wa umoż­li­wia mu kry­tycz­ne nasta­wie­nie wobec dzi­siej­sze­go mode­lu cywi­li­za­cji. Nie­licz­ne opi­sy „ja”, któ­re odnaj­dzie­my w oma­wia­nej książ­ce, sku­pia­ją się bowiem na kate­go­rii twa­rzy, czy też – jak pisze autor – mor­dy, wyra­zi­ście sytu­ując nar­ra­to­ra w struk­tu­rze spo­łecz­nej. Pierw­szy przy­kład tego typu mie­li­śmy w „Pokrzy­wi­znach”, dru­gi zaś odnaj­dzie­my w „Kru­cho­ści o wscho­dzie słoń­ca”:

Pola peł­ne ciał i gry­ki.

Pły­nąć sobie w chrust. Stwo­rzyć jakąś szcze­li­nę, jesz­cze
nie wiem, opa­trzyć poran­ki? Odpu­ścić roz­k­mi­nę, jaki to model, sys­tem, trau­ma?

Czuć
lato jak top­nie­ją lody. Pa, sty­ku pąk
prze­trwa­nia suszy. Pie­śni ubyt­ków.

Koro­zja to moja sio­stra.
Eks­plo­zja to moja mor­da.

Ratu­ję czu­łość przed zapo­mnie­niem.                  (sis)
Wzna­wiam wołam głod­ne psy.                 (fis)
Roz­bie­ram ciem­ność zabe­to­no­wa­nej ciszy.

Ruszam w mus, bo mat­ko, słod­ko. Owoc­ku
tęgiej, ruchli­wej rany.

W gło­wie kru­szę porzą­dek i choć sta­łość

to baj­giel
(pier­wio­snek!),
naj­pierw nakar­mię

baj­zel. Piskli­we zgro­ma­dze­nie topor­nej elo
kwin­te­sen­cji – to jest cza­do­we, a w zasa­dzie
począ­tek.

Kocham ubyt­ki świe­cą krzy­wo.
Poryw o kru­che gonię.

Sło­wo to nie wyda­je się przy tym pod­kra­dzio­ne ze słow­ni­ka zachod­niej abiek­tal­no­ści, zrów­nu­ją­cej pod­miot ludz­ki z pod­mio­tem zwie­rzę­cym – wszak w oma­wia­nym pro­jek­cie posia­da­nie mor­dy nie jest w grun­cie rze­czy niczym uwła­cza­ją­cym – lecz odsy­ła nas bez­po­śred­nio do pro­ble­ma­ty­ki poli­tycz­nej i spo­łecz­nej, w któ­rej pod­miot zaj­mu­je, jak już wspo­mi­na­łam, bar­dzo kon­kret­ne miej­sce. Fakt, że doty­ka­ją go roz­ma­ite wyklu­cze­nia, naj­do­bit­niej obra­zu­je wiersz „Ktoś mi dzi­siaj powie­dział”, i zawar­ta w nim dekla­ra­cja przy­mu­so­we­go unie­ru­cho­mie­nia:

Ktoś mi dzi­siaj powie­dział,

że piszę tak, jak­bym nie mógł się zatrzy­mać. Więc ja mu, sta­ry, ale gdzie
mam się zatrzy­mać? W tej pusto­cie, czte­rech ścia­nach, dymach, komi­nach,

papry­kach w lutym? Siup w mar­chew z mono­kul­tu­ry, dzie­ci znu­żo­ne her­ba­tą,
nawa­lo­ne cukrem, cho­rym tri­pem tv, kiwi więk­sze niż kor­po tri­ki, tipi

pro­sto z lubelsz­czy­zny, pla­sti­ko­we pira­mi­dy, żywe orga­ni­zmy w gale­rii
han­dlo­wej? Czło­wie­ku, ja umie­ram na bez­ruch, na wszyst­kie kubły

w moim mie­ście, więc kie­dy zamie­niam się w jabło­nę, a two­ja dłoń chce
tyl­ko owo­ców, usy­cham na zbi­tą pest­kę.

Zatrzy­mam się, gdy wyszcze­kam sny.

Fakt, że pod­miot chwi­lę póź­niej stwier­dza, że nic nie jest w sta­nie go zatrzy­mać, nie sta­no­wi przy tym nie­kon­se­kwen­cji ani iro­nicz­nej zmył­ki. To raczej wska­za­nie na przy­tła­cza­ją­ce, tłam­szą­ce, para­li­żu­ją­ce kon­tek­sty naszej egzy­sten­cji w jej star­ciu ze świa­to­wą poli­ty­ką róż­no­ra­kie­go wyzy­sku, oraz skon­fron­to­wa­nie ich z wital­ną i bun­tow­ni­czą posta­wą „ja”, któ­re – choć nie­ustan­nie powstrzy­my­wa­ne przez nie­okre­ślo­ne, a jed­nak łatwe do uchwy­ce­nia zewnętrz­ne siły – znaj­du­je ujście dla swej ener­gii za pomo­cą języ­ka, odnaj­du­ją­ce­go naj­dziw­niej­sze powią­za­nia i rela­cje w ota­cza­ją­cym go świe­cie. W tym sen­sie, jak słusz­nie zauwa­ża­ła Joan­na Muel­ler, pod­miot Umal­mu jest sza­ma­nem, któ­ry kumu­lu­je w sobie pier­wot­ną moc sprze­ci­wu wobec tego, co złe, i zara­zem cele­bru­je to, co dobre: życie w jego róż­no­rod­nych for­mach i prze­plo­tach. W owym wita­li­zmie nie cho­dzi zatem o kapi­ta­li­stycz­ny wzór roz­wo­ju czy to pod­mio­tu, czy to świa­ta, opar­ty na zdo­by­wa­niu kolej­nych zaso­bów, a raczej o dostrze­że­nie tego, co łatwo ucie­ka w per­cep­cji ota­cza­ją­cej nas prze­strze­ni; nie o nie­skoń­czo­ny roz­wój kosmo­su, ale o dostrze­że­nie nie­skoń­czo­no­ści w jego drob­nym wycin­ku. Jest to więc poezja ści­śle ero­tycz­na, kie­ro­wa­na nie­pod­le­głym wobec eko­no­mii pra­gnie­niem czy popę­dem, któ­ry każe szu­kać sen­su tam, gdzie zwy­kle dostrze­ga­my atro­fię – tak­że w miło­ści:

Kie­dy to wszyst­ko legnie,

ale tak napraw­dę nie jak w fil­mie. Zabio­rę cię na wiśnie.
Tam roz­gnio­tę czer­wo­ne kule po hory­zont, po tor­cik wie­lo­war­stwo­wy.

Stwo­rzy­my jakąś otu­li­nę. Jesz­cze nie wiem, jak się będzie­my nosić,
albo za co będzie wej­ściów­ka. Może za miłość i może tro­chę poko­ry,
a potem popa­trzy­my sobie w pia­sek, kamie­nie, dzi­kie zwie­rzę­ta.

Weź­mie­my się za taniec drzew, mowę koni­czyn, pleśń ssa­ków, kolo­ry
szkieł. Tafle wody zabio­rą nas na wino­rośl. Będzie­my się pleść, prze­pla­tać,
kłó­cić. W koń­cu dotrze­my do miej­sca, w któ­rym to nie ma zna­cze­nia.
Naszym ruchem będą koty, spad­nie­my z tego drze­wa na czte­ry czwar­te,
bo to pro­ste i chwy­tli­we.

Każ­dy potra­fi osią­gnąć to ciche poro­zu­mie­nie, a jak nie, to pokłó­ci­my się zno­wu,
no i wiesz, zaopie­ku­je­my się sobą nawet
jak będzie susza. Na każ­dą mżaw­kę przy­go­tu­je­my tysiąc wia­der,
będzie­my się śmiać i nasta­nie noc. Wsko­czy­my wszy­scy do wio­seł. Odpły­nie­my
przy natu­ral­nym świe­tle, ale wró­ci­my przed świ­tem, żeby nie zapo­mnieć,
że ist­nie­je­my. Policz­ki

będą pęka­te, a jak ktoś je nam naci­śnie, wymie­ni­my się powie­trzem,
rośli­ny odpocz­ną. A kie­dy już zacznie­my z nimi roz­ma­wiać,
oka­że się, że to nie musi być takie osta­tecz­ne,
trud­ne. Nawet pają­ki prze­sta­ną się wsty­dzić.

Rze­ki wypeł­zną z ukry­cia. Poja­wi się głos, jak­by z dołu. Zała­mie­my to oddzie­le­nie.
Wpad­nie­my do środ­ka i już się stam­tąd
ruszy­my.

Stąd poezję Łuka­sza Woź­nia­ka powin­no się czy­tać nie przez pry­zmat logi­ki czy racjo­nal­no­ści, ale przez pry­zmat afek­tyw­ny: jest to twór­czość, któ­ra odwo­łu­je się raczej do nasze­go instynk­tu życia i prze­trwa­nia, oraz do głę­bo­kich, nie­uświa­do­mio­nych potrzeb rytu­ału, nie zaś do inte­lek­tu­al­nych kon­struk­tów. Nie zna­czy to oczy­wi­ście, że jest ona reflek­syj­nie pusta: wręcz prze­ciw­nie, widać w niej dys­ku­sję z wie­lo­ma ist­nie­ją­cy­mi w zachod­niej kul­tu­rze nur­ta­mi filo­zo­ficz­ny­mi. Spe­cy­ficz­ną cechą owe­go pisar­stwa jest nato­miast to, że nie bojąc się sza­lo­nej wyobraź­ni, osa­dza ją ono w wyraź­nych ramach, któ­re nie potrze­bu­ją roz­bu­do­wa­nej teo­re­tycz­nej pod­bu­do­wy. Cele poezji wyzna­cza tu bowiem potrze­ba roz­wo­ju mimo wszyst­ko: roz­wo­ju, któ­ry nie kie­ru­je się roz­sza­la­łą kon­sump­cją, ale nie­po­skro­mio­ną cie­ka­wo­ścią i żywot­no­ścią – nawet jeśli wszyst­ko wokół wyda­je się zmie­rzać do zagła­dy.

Pod­su­mo­wu­jąc recen­zję, z koniecz­no­ści dopa­so­wa­ną do swe­go nie­uchwyt­ne­go przed­mio­tu, któ­ry jawi się raczej w prze­ży­ciu niż w ana­li­zie – a zatem sku­pio­ną przede wszyst­kim na odda­niu ram, w jakich nale­ża­ło­by książ­kę umie­ścić – nale­ża­ło­by chy­ba odwo­łać się do tytu­łu gło­śne­go nie­daw­no fil­mu: Wszyst­ko wszę­dzie naraz, zmie­nia­jąc jed­nak jego wydźwięk. Obraz Dana Kwa­na i Danie­la Sche­iner­ta w post­mo­der­ni­stycz­nym klu­czu poszu­ki­wał sen­su spa­ja­ją­ce­go mno­gie rów­no­le­głe świa­ty towa­rzy­szą­ce naszej rze­czy­wi­sto­ści, ofe­ru­jąc nam osta­tecz­nie ści­śle komer­cyj­ne, pro­ste roz­wią­za­nie: wszyst­ko, co ist­nie­je, łączy miłość. Łukasz Woź­niak nie jest post­mo­der­ni­stą, i choć kie­ru­je nim podob­na ener­gia, trud­niej było­by ją ska­pi­ta­li­zo­wać: wszyst­ko jest wszę­dzie i jed­no­cze­śnie, ale funk­cjo­nu­je gdzieś obok tego czy pod tym, co narzu­ca nam tra­dy­cyj­na komu­ni­ka­cja, eko­no­mia i upa­da­ją­ce wię­zi spo­łecz­ne. Skie­ro­wać się ku temu musi­my sami – poezja jedy­nie two­rzy do tego śro­do­wi­sko.

O autorze

Agnieszka Waligóra

Literaturoznawczyni, krytyczka literacka i tłumaczka. Ukończyła filologię polską i filozofię. W 2022 roku obroniła na Wydziale Filologii Polskiej i Klasycznej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu rozprawę doktorską poświęconą metarefleksyjności polskiej poezji najnowszej. Jej zainteresowania badawcze koncentrują się głównie wokół metodologii badań literackich, liryki XX i XXI wieku (jej kontekstów teoretycznych, filozoficznych i politycznych) oraz przekładoznawstwa. Laureatka Diamentowego Grantu na lata 2018-2022. Redaktorka naukowa książki Nowy autotematyzm? Metarefleksja we współczesnej humanistyce (Poznań 2021). Autorka monografii Nowy autotematyzm? Metarefleksja w poezji polskiej po roku 1989 (Kraków 2023). Teksty naukowe publikowała między innymi w „Porównaniach”, „Forum Poetyki”, „Wielogłosie”, „Przekładańcu” i „Przestrzeniach Teorii” oraz w monografiach wieloautorskich. Jej teksty krytyczne można znaleźć m. in. w „Twórczości”, „ArtPapierze”, „Kontencie”, „Notatniku Literackim” czy „Czasie Kultury”. Stale współpracuje z Wydawnictwem WBPiCAK w Poznaniu oraz angażuje się w poznańskie i ogólnopolskie życie literackie i kulturalne jako animatorka czy prowadząca spotkania  autorskie. (Współ)tłumaczyła na polski teksty Elaine Showalter, Emily Apter i Rity Felski.

Powiązania

O krok od porcelany

recenzje / ESEJE Agnieszka Waligóra

Recen­zja Agniesz­ki Wali­gó­ry, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2023, któ­ra uka­że się 1 lip­ca 2024 roku.

Więcej

Serce poezji

recenzje / ESEJE Agnieszka Waligóra

Recen­zja Agniesz­ki Wali­gó­ry, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Czer­wo­ny śli­ski pałac Ievy Tole­iky­tė w tłu­ma­cze­niu Domi­ni­ki Jagieł­ki, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 5 lute­go 2024 roku.

Więcej

Słodycz mroczna i zabójcza. „jesteśmy pierwszą ciemnością tego lata” Oli Lewandowskiej

recenzje / ESEJE Agnieszka Waligóra

Recen­zja Agniesz­ki Wali­gó­ry, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki jeste­śmy pierw­szą ciem­no­ścią tego lata Oli Lewan­dow­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 15 stycz­nia 2024 roku.

Więcej

Zamachem, nie sensem

wywiady / o książce Łukasz Woźniak Przemysław Suchanecki

Roz­mo­wa Prze­my­sła­wa Sucha­nec­kie­go z Łuka­szem Woź­nia­kiem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Łuka­sza Woź­nia­ka Umal­mu, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 10 lute­go 2024 roku.

Więcej