Przemysław Suchanecki: Łukaszu, debiutujesz poetyckim longplayem w Roku Pańskim 2025. Wkraczamy do Umalmu. Jego ściany są lepkie i spływają leśnymi sokami, podłoże śliskie od świeżo opadłych owoców. Tu ludzie żyją ze sobą w harmonii, a przynajmniej umieją się dogadać. Nie nastają na świat, w którym żyją, nie drenują, nie molestują jego zasobów, tylko z nim współgrają. Taką przestrzenią, stworzoną w głowie niepoprawnego marzyciela z powołania, jest dla mnie Umalmu. A czym jest dla Ciebie – poety, ale także kogoś, kto w świecie realnie działa na rzecz dobrostanu społeczności? Opowiedz o swojej drodze dojścia do wierszy, ale może także o swojej aktywistycznej działalności?
Łukasz Woźniak: Hej, witaj, Przemku! Te wiersze zaczęły powstawać w dość konkretnym dla mnie momencie, a mianowicie poszukiwania innych sposobów aktywizmu, głównie klimatycznego. Miałem odczucia, że można współtworzyć zmianę na rozmaite sposoby, inne niż standardowe protesty, blokady, petycje i tego typu rzeczy (nie zaprzeczając ich potrzebie w tej skomplikowanej jeździe na skraj), i tak w pewnym momencie odkryłem świat ekowiosek, regeneratywnych i permakulturowych gospodarstw, intencjonalnych wspólnot, miejsc żyjących blisko z ziemią i dla Ziemi, tworzących projekty edukacyjne czy warsztaty rozwojowe. I tak naprawdę to są tylko nazwy, wydaje mi się niemożliwe oddanie jednym słowem tego, czym są te miejsca, albo inaczej, każde jakimś innym obszarem błądzi i popada w przesady. Umalmu w tym kontekście jest próbą oddania tych doświadczeń, szukania innego sposobu bycia w świecie, aniżeli współczesność slash kapitalizm, kolonializm, kontrola, indywidualizm, konsumpcjonizm itd. Próbą otwierania się, tańczenia z nieznanym, brzydkim, zapomnianym i jednocześnie pięknym, pamiętnym, czułym. Często słyszę, że książka sama w sobie wydaje się marzycielska i utopijna – tak, i jednocześnie, dla mnie to są jak najbardziej doświadczalne stany, wizjowania rzeczywistości w szalej i barw, który się nie śnił, bo jeszcze nie może, ale czasem zerka i czuwa, lepko. Dla mnie Umalmu to samo życie ha ha, dlatego chyba też tak zapraszam i zapraszam. Praca też, nazwijmy to, aktywistyczna, którą teraz wykonuję, opiera się w głównej mierze na tworzeniu alternatywnych narracji i przestrzeni do obecnej mainstreamowej kultury, poprzez „sztukę”, ale również pracę wewnętrzną, wspólnotową, różnorodne kręgi, pokazywanie się z żałobą za stan świata, powracanie do połączenia z Ziemią, odkopywanie zapomnianych, choćby ludowych historii, zagnieżdżanie się w miejscach, słuchanie. Umalmu w kontekście tego widzę jako taki „starter pack” do pączkowania. I też powstawał w okresie, takiego, wiesz, zachwytu tym, co jeszcze niestworzone, jak naprawdę inaczej możemy w tym świecie być. I w tym sensie, to już nawet nie musi być powiązane z kryzysem klimatycznym, ale też społecznym marazmem i lękiem, walką o tożsamość, beznadzieją edukacji, pogonią za karierą, pustką pustki, iluzją egalitarności itd.
Dobrze, że wspominasz akurat teraz hasło „kryzys klimatyczny”, bo ta książka, jej liryka, z jednej strony czuła i krucha, z drugiej strony pędząca i miotająca się gwałtownie w rytmie staccato, wydaje się przerabiać na liryczny sposób przytłaczający nas wszystkich, mniej lub bardziej świadomie, strach, potęgowany przez pojawiające się tu i ówdzie, coraz bardziej alarmujące wyniki naukowych raportów i prognoz dotyczących naszych przyszłych losów w obliczu rosnących na świecie temperatur i przewidywanych skutków tego stanu rzeczy. Myślisz, że wizja zapisana w tej książce (tu mam szczególnie na myśli wiersz „Kiedy to wszystko legnie”, który zdaje się pod tym względem wręcz „programowy”) pomogła Ci ten strach, ten ciężar świadomości jakoś z siebie zrzucić albo przepracować, żeby nie paraliżował?
Hmm, myślę, że konfrontowanie się z obecnym stanem rzeczy, zawsze przynosi jakiś „paraliż”, moment niemożności przyjęcia większej ilości informacji. I też w tym sensie tak często gadam o wspólnotowości. To znaczy – nie do końca wierzę, że te konfrontacje można robić samemu. Jeśli nie ma się w tym wsparcia, albo po prostu osób, z którymi można szczerze o tym gadać, można się po prostu załamać, zamknąć i nie dopuszczać do siebie stanu obecnej rzeczywistości. Sam proces pisania książki był tak jakby w to włączony. Albo jeszcze inaczej – inne rzeczy, na równi z pisaniem książki, pomagają mi ze strachem o przyszłość uporać, na przykład życie we wspólnocie, rozmawianie o tym, podejmowanie się działań. I tak – wizja zapisana w książce jest próbą znajdowania w sobie innego miejsca niż paraliż, ale to miejsce nie byłoby możliwe, gdyby nie życie „poza” książką.
No dobrze, skoro było o wspólnotowości i współbyciu, to pomówmy o samotności. Wiersze pisze się raczej samemu, chyba, że – niczym Philip K. Dick – gadam z kolektywem agentów KGB podpisanych „Stanisław Lem”. Tak, czy owak, piszesz taki wiersz jak „Pierwszy raz będę spał sam”, gdzie z tej perspektywy bycia we wspólnocie podmiot wychodzi. Raz po raz właściwie pojawia się sam, gada o sobie, jest różnymi rzeczami i w różnych położeniach. I co tam znajduje? Dobrze mu tam? W tych przestrzeniach, które nie zawsze może zakomunikować inaczej niż przez wiersz? I jacy inni drukowani podróżnicy pomagali Ci się w tym miejscu odnaleźć? Mam kilka pomysłów, ale wolę oddać głos Tobie.
Akurat w przypadku „Pierwszy raz będę spał sam”, to jest dla mnie taka trochę właśnie „sparaliżowana” sytuacja, takiego amoku i próby szukania, co się oddala, gdzie się jest, o co w ogóle chodzi, gdzie jest grunt. I z tego miejsca – odnajdywanie nieludzkiego, czegoś innego niż „człowiecze”, wchodzenie z nim w relację, zapoznawanie się, duchowienie, dziwowanie. I tak, w tym sensie komunikowanie tego przez wiersz jest najczęściej skazane na olbrzymią niedokładność, ale też wydaje mi się, że z tej niedokładności nie robi wielkiego halo. I coś, co wydaje mi się choć troszkę bardziej dokładnym, jest ruch, muzyka, dlatego często w wierszach słowa są raczej nutami, dźwiękami, zamachem, nie sensem. A wracając jeszcze do tego, co odnajduje i jak mu tam – jest to jakaś chęć i tęsknota za pulsem, który nie ma zbyt wielu historii, nie jest określony przez prawa, mapy, katalogi. Gubienie się w cieniach i mokry dym poranka. Buszowanie w lejach istot starszych niż słońce. Klepanie się po „człowieku”, by dać mu trochę otuchy, ale też traktować zupełnie niepoważnie. Czasem się udaje. A jeśli chodzi o innych drukowanych podróżników, Julia Fiedorczuk zawsze coś w kość pomacha, ostatnio jestem bardzo przejęty Postkolonialnym wierszem miłosnym Natalie Diaz, powraca mi Piosenka o zależnościach i uzależnieniach Eugeniusza Tkaczyszyna Dyckiego, Andrzej Sosnowski baja, Konrad Góra real, nowojorscy świecą, ostatnio przypadkowo-nieprzypadkowo trafiłem na Histę Joanny Mueller i miałem takie oooo, co to za cudowne. A poza poezją sporo innonarracyjnych, krytycznych i zadymowych rzeczy pod postacią Vanessy Andreotti, Joanny Macy, Billa Plotkina. I jestem ciekawy, jakie są twoje pomysły.
Myślałem o Agacie Jabłońskiej i o Pawle Harlenderze z ich ostatnimi dokonaniami z różnych punktów zanurzonymi w rapie. Myślałem o Rybie z jego eksperymentami na stopach metrycznych, które dawały mu rezultaty w postaci terkoczącego rytmu jadącego pociągu, a takowym i Umalmu jest przetkane. Myślałem też o Asi Mueller i ją wywołałeś. Myślałem o awangardzistach międzywojennych – Sternie, Jasieńskim, Czechowiczu – którzy właściwie są dla wcześniej wymienionych korzeniami. Myślałem o Kubie Pszoniaku z jego aliteracjami. Nawet o Białoszewskim w końcu myślałem, bo on, jak i ty, rozbieracie zdanie na części i lepicie je na nowo (np. „Poryw o kruche gonię” kończące „Kruchość o wschodzie końca”). Byłaby Ci taka lista bliska czy totalnie chybiam?
Agata tak! Zapomniałem, bardzo mi się Księżyc pięknił i rymił. O Rybie często słyszałem, nigdy się jakoś bardzo nie zagłębiałem, no dziwne rzeczy, no to dziwne. Nie kojarzyłem Kuby z aliteracji aż tak bardzo, to się przyjrzę. Na Białoszewskiego to się zawstydziłem, no jest wspaniały, tak. Reszta do zagłębienia, poznania korzeni I guess i dryfowania, ale ufam ci, że trafiasz.
Pogadaliśmy o tropach, teraz może o ich gubieniu? Bo mam wrażenie, że robisz to na przestrzeni Umalmu nieustannie, wymykasz się, niby coś postulujesz, potem postulujesz coś przeciwnego (szczególnie we wspomnianej „Kruchości…”, gdzie raz to „ratujesz czułość” albo coś „wznawiasz”, by zaraz „kruszyć porządek”). Lubisz grać na paradoksach? Czy wychodzi Ci tak nieświadomie? Jak to, w sumie, z tą polaryzacją u Ciebie jest?
Mhm, lubię kompleksowość, lubię wyzwanie odnajdywania się w nieoczywistościach i zmianach. Jest to też powiązane z chęcią odracjonalizowywania rzeczywistości, niedocierania za wszelką cenę do syntezy, a raczej zadziwiania się różnorodnością i próbą mieszczenia w sobie tej kompleksowości na raz, a raczej dwa, trzy, osiem. No i to zarówno w wierszu, jak i życiu, życiu wierszem – mam taką historię, że współczesność chce rozwiązań, upodobała sobie badanie, żeby udowodnić, że racja, że prawda – absolutnie bym tego nie chciał. Tym bardziej wrzucając to w kontekst obecnej rzeczywistości kryzysów, gdzie kończą się albo kończyć się mogą historie, które dawały stabilność i „pewność”. Wydaje mi się to też bardzo człowiecze, mieć wiele bardzo różnych w sobie części na raz, wbrew kulturowo-zachodnim parciom na podążanie spójną tożsamością i utartą ścieżką. Więc w tym sensie, mogę też zaryzykować, że jest to też akt dialogu z tym lękiem o brak „morału”, trochę tricksterski, może zbyt porywczy i za szybki, ale jednak. Choć w tej rozpasałości mam nadzieję, że jednak jest na to przestrzeń, by się odcentrawiać i rozkładać. Jednocześnie nie jest to tylko o wyciąganiu oparcia, żeby się przewracać, albo przynajmniej, że czasem można wylądować na czymś miękkim. I z innej jeszcze strony, formuła paradoksu to też jakaś formuła, więc nie powiedziałbym, że gram na niej superświadomie, w sensie, że za wszelką ceną musi się coś skomplikować. Czasem jest prosto i łagodnie jak łabędzie.
No właśnie, i z tym, co teraz mówisz, doskonale koresponduje fragment z „Kruchości o wschodzie końca” (wygląda na to, że ważny wiersz dla tej książki): „Odpuścić/ rozkminę, jaki to model, system, trauma? (…) Czuć/ lato jak topnieją lody”. Brzmi to tak jakbyś na nowo, na współczesny sposób przetwarzał dualizm „szkiełko i oko vs serce”. Dużo tu w ogóle jest czucia, czułości, silnych emocji, plotą się w postaci dosłownych wyrażeń albo mocnych gestów przez całą książkę. I tu moja zagwozdka: czy te emocje, to ja, które się tu miota i krzyczy, czy to po to, żeby umocnić ego podmiotu, czy w tych wszystkich mnogich gestach je zatrzeć? Co w ogóle sądzisz o ego w kontekście pisania wierszy?
Hm, ku zacieraniu. I widzę, że może to być odbierane też przez ten pryzmat wzmacniania. To, co mi się marzyło, to taki wielogłos, orkiestra wielu instrumentów, które czasem kakofonicznie się młócą, już nawet nie o wysłuchanie, a o taką ciekawość, co za tym chaosem się dalej wynurzy. Chaos, by coś się ruszyło, nie musi być rozsądne, czasem nawet nie musi być odpowiedzialne, co stwierdzam teraz z zaskoczeniem. I oczywiście momenty totalnego braku wiary, że wynurzy się cokolwiek. I jednocześnie mam wrażenie, że jakaś tam postura, wiadomo, jest czasem wyraźniejsza, lecz nie chciałbym, żeby właśnie była „jedna” i „ta”, i też paradoksalnie ta wielość przecież jest jedna, jedniowa w jakimś sensie. Przyszedł mi do głowy teraz wiersz „Od paru miesięcy mieszkam w namiocie”, który kończy się słowami „a ja po prostu będę wszędzie”, który jest dla mnie, z jednej strony zawołaniem „ku różnorodności! drobnień wielości!”, a jednocześnie takim zabiegiem w stylu –ego i tak będzie i to w porządku. I tak, będzie ten głosik. W sensie, mówiąc już wprost o ego, nie mam z nim problemu. W sensie, ono jest. Pytanie dla mnie, co z nim robimy. Do czego je wykorzystujemy, jak z nim jesteśmy. Jakiś jeden z aspektów ludziowego. I w kontekście wierszy podobnie – mam też taki głos, który chciałby upłynniać to ego bardziej, w sensie chyba po to, żeby się tak na nim już nie skupiać, w ostatnich moich pisaniach eksperymentuję z tym, przeplatając zaimki, feminatywy, niebinarności itd. I też to ego może mieć coś ciekawego do powiedzenia. Więc nie demonizuję go, a jednocześnie wierzę, że trzeba je podważać, chociażby po to, by wychodzić z egocentryczności współczesnej kultury, upraszczać sobie kontakt ze światem zewnętrznym, otwierać się bardziej i bardziej na nieludzkie, gadać z innym, głazem, rzeką, chodnikiem. I w tym sensie w Umalmu widzę to emocjonalne „miotanie”, też jako potrzebne, by docierać do tych momentów połączeń, jedni, zgody. Takie cykle, wiry. Że co, jakbyśmy dali się temu zwierzęciu wyszaleć, co po tym? Co kiedy uspokajają się głosy w głowie albo jest im dane naprawdę miejsce? Mam też takie niedawne doświadczenie trochę oszukanego vision questa (praktyka w niektórych rdzennych kulturach; wychodzenie w dzicz po wizję, inicjacyjne dla młodych lub po mądrość dla starszych), oszukanego w sensie czasu, że był krótszy niż standardowo, ten mój trwał 12 godzin i polegał na byciu z dzikim, bez kontaktu z innymi ludźmi, wiadomo bez technologii itd. No i po 3–4 godzinach ludzkie dramy już miały kraksę, włączył się inny sposób bycia w świecie, dłuższy, zgodniejszy, magiczniejszy, prostszy. W „Kruchości…” jest ten moment egowy, rozkminowy, by nie rozkminiać hehe, wyszumianie się, by usłyszeć coś innego. Dlatego też wspomniałem o Umalmu jako dla mnie takim „starter packu” odwspółcześniania się – jest to próba i wiele upadku, a czasem owoc, choć zupełnie nie musi. I też mi przyszło, że teraz piszę rzeczy z trochę mam wrażenie innej strony, już tej bardziej odszumiałej, odwirowanej, ale też nie że szkiełkowej, skondensowanej jak lawa? A tutaj tak, tego serca jest dużo, bo to serce krzyczące za radością, tańcem, planetą, troską, dbałością. Jest duże, mlaska i mam nadzieję, że żywi.
No to oby, Łukaszu, Umalmu pożywiło, skłoniło do mlaskania i odnajdywania własnych wirów i ich rytmów u czytelników – dziękuję Ci pięknie za tę wymianę!
Dziękuję pięknie również!