utwory / zapowiedzi książek

Nad rzeką (1)

Esther Kinsky

Fragment książki Esther Kinsky Z biegiem rzeki, która ukaże się w przekładzie Sławy Lisieckiej w Biurze Literackim 15 maja 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

3

Ren

Co wie­dzia­łam o rze­kach, żyjąc na wyspie, nasta­wio­nej na morze, na wyspie, gdzie rze­ki wyda­wa­ły się płyt­kie, ład­ne i uwi­dacz­nia­ły się dopie­ro pła­ski­mi odno­ga­mi albo głę­bo­ki­mi wcię­cia­mi jako ujście do morza? Cza­sem śni­ły mi się rze­ki, któ­re pozna­łam, rze­ki, wrzy­na­ją­ce się kar­ba­mi w rów­ni­ny i w mia­sta albo leżą­ce poza umoc­nie­nia­mi bądź też wiją­ce się w jasnych kra­jo­bra­zach. Przy­po­mi­na­łam sobie pro­my, mosty i nie­koń­czą­ce się poszu­ki­wa­nia moż­li­wo­ści, by prze­pra­wić się w nie­zna­nym tere­nie przez obcą rze­kę. Moje dzie­ciń­stwo prze­bie­ga­ło nad rze­ką, któ­ra poja­wia­ła mi się we snach, gdy mia­łam gorącz­kę.

Rze­ką moje­go dzie­ciń­stwa był Ren. Ter­kot czó­łen wra­cał echem z niskich sto­ków leśnych i win­nic na pół­noc­nym skra­ju Sied­mio­gó­rza. Przy zachod­nim wie­trze odgło­sy pocią­gów z dru­gie­go brze­gu były tak gło­śne, jak­by szy­ny pro­wa­dzi­ły przez nasz ogród; w powie­trzu pach­nia­ło solą i ryba­mi, jak­by morze było cał­kiem nie­da­le­ko. Okno na stry­chu wycho­dzi­ło na zachód: za polem jeź­dził, latem pra­wie nie­wi­docz­ny znad bla­de­go zbo­ża, tram­waj, potem zaczy­na­ły się fabry­ki, a za nimi topo­le rosną­ce na brze­gu rze­ki. Na dru­gim brze­gu zaś ryso­wa­ło się w błę­ki­cie na hory­zon­cie niskie pasmo wzgórz. Tam zimą zacho­dzi­ło słoń­ce.

W nocy rze­ka na nowo porząd­ko­wa­ła kra­jo­braz, ciem­ność była wiel­ką wydrą­żo­ną bry­łą, w któ­rej świat brzmiał cał­kiem ina­czej niż za dnia. Bar­ki roz­brzmie­wa­ły ze wzgórz za naszą miej­sco­wo­ścią, usy­pi­sko żwi­ru z peł­nym wes­tchnień suchym sze­le­stem, w cią­gu dnia pra­wie nie­sły­szal­nym, zda­wa­ło się zawie­szo­ne w nie­bie. Leża­łam bez­sen­nie i czu­łam, że rze­ka jest bliż­sza i więk­sza niż w dzień, pod­wa­ża­ła wszyst­kie zasa­dy obo­wią­zu­ją­ce za wido­ku, a pod klo­szem nocy wciąż od nowa rosła nie­pew­ność, jaki świat zasta­nę naza­jutrz.

Jako dzie­ci czę­sto cho­dzi­li­śmy nad rze­kę. Sta­li­śmy na falo­chro­nach, cze­ka­jąc, aż fale dzio­bo­we barek zaczną chlu­po­tać pra­wie u naszych stóp. Macha­li­śmy ręka­mi tym bar­kom, któ­re z powie­wa­ją­cą bie­li­zną, rowe­ra­mi i uja­da­ją­cy­mi psa­mi na pokła­dzie sunę­ły obok nas. Cza­sem ktoś odwza­jem­niał pozdro­wie­nie i rów­nież machał ku nam z tej nie­spo­koj­nej kra­iny prze­pra­wy pomię­dzy dwo­ma brze­ga­mi. Nauczy­li­śmy się tak rzu­cać pła­skie kamie­nie, żeby kil­ka­krot­nie pod­ska­ki­wa­ły na powierzch­ni wody. W opusz­kach pal­ców pozo­sta­ło nam wspo­mnie­nie naj­roz­ma­it­szych cech tych kamie­ni, kolo­ro­wych, szkla­nych sko­rup wypłu­ka­nych na brze­gach, poły­skli­wych, niby to zło­tych gru­dek, któ­re zano­si­li­śmy do domu, cze­ka­jąc wciąż na jakiś klej­not. Sta­li­śmy obok dziad­ka na żwi­ro­wa­tej pla­ży i uczy­li­śmy się odczy­ty­wać godzi­ny na cyfer­bla­cie kościo­ła po dru­giej stro­nie rze­ki. Na przy­sta­niach łodzi i pro­mów nauczy­li­śmy się roz­róż­niać dwa rodza­je przy­po­mi­na­ją­cych mewy pta­ków śród­lą­do­wych, któ­re szy­bo­wa­ły i skrze­cza­ły tak, jak nad morzem. Dzia­dek potra­fił z zapa­chu rze­ki wywnio­sko­wać, jaka będzie pogo­da.

Rze­ka to był ruch, har­mi­der i nie­obli­czal­ność w świe­cie, dążą­cym do porząd­ku. Nio­sła na swo­im grzbie­cie ruchli­we, nie­wy­obra­żal­ne życie w posta­ci barek, któ­re nigdy nie spusz­cza­ły kotwi­cy, a przy­naj­mniej my tego nie widzie­li­śmy, tyl­ko krą­ży­ły, pły­nąc z jed­nej dali w dru­gą. Bar­ki z czar­nym węglem, mato­wo­czer­wo­nym bazal­tem, jasno­sza­rym szu­trem, rucho­me pagór­ki, któ­re prze­su­wa­ły się obok nas. Corocz­ne powo­dzie pod­my­wa­ły wszel­ki ład. Woda wzbie­ra­ła powo­li, zale­wa­ła falo­chro­ny, zako­rze­nio­ne nad brze­giem wierz­by, nad­brzeż­ne dro­gi, pod­no­si­ła się przy nasy­pie kole­jo­wym. Się­ga­ła po rze­czy moc­no zako­twi­czo­ne i, zda­wa­ło­by się, nie­na­ru­szal­ne: po ław­ki, drze­wa, małe pawi­lo­ny wyciecz­ko­we, przy któ­rych dróż­ki były wyrów­na­ne, wypie­lę­gno­wa­ne i oto­czo­ne zie­le­nią. Za to, co zabie­ra­ła, przy­no­si­ła co inne­go, coś, co porwa­ła wcze­śniej, pły­nąc w górę, po czym odkła­da­ła tutaj – bru­dy, obce przed­mio­ty, wszel­kie­go rodza­ju podej­rza­ność, któ­rej nie­po­dob­na nazwać. Kie­dy woda opa­da­ła, pozo­sta­wał pas spu­sto­sze­nia, cią­gną­cy się zależ­nie od wyso­ko­ści powo­dzi w górę, ku nasy­po­wi kole­jo­we­mu aż do toro­wisk, a nad tym wszyst­kim uno­sił się smród.

Po naszej stro­nie Renu jeź­dzi­ły przede wszyst­kim pocią­gi towa­ro­we. Tory pro­wa­dzi­ły wyso­ki­mi nasy­pa­mi obok bie­gną­cej wzdłuż brze­gu dro­gi dla pie­szych, oddzie­la­jąc świat naszej miej­sco­wo­ści od świa­ta rze­ki. W pobli­skich miej­sco­wo­ściach życie toczy­ło się kołem i po każ­dym obro­cie wyrów­ny­wa­ło, wygła­dza­ło i wyma­zy­wa­ło coraz wię­cej z cza­sów sprzed nasze­go dzie­ciń­stwa: ugo­ry, wybla­kłe nazwy firm na fasa­dach domów, ruiny i puste miej­sca, świat krzy­wych szop na podwó­rzach, któ­re zmie­nia­ły się w traw­ni­ki z żywo­pło­ta­mi z tuj. Ostat­nim tery­to­rium nie­po­rząd­ku pozo­stał nie­prze­nik­nio­ny teren fabry­ki z zapa­chem spa­le­ni­zny, pyłem wap­na i kamie­ni oraz ciem­ny­mi bara­ka­mi dla cudzo­ziem­skich robot­ni­ków sto­ją­cy­mi na pod­mo­kłej łące mię­dzy fabry­ką a nasy­pem kole­jo­wym. Ląd był połą­czo­ny ze świa­tem rze­ki pod­ziem­ny­mi przej­ścia­mi, któ­re trą­ci­ły stę­chli­zną i wil­go­cią, na środ­ku dro­gi zawsze zbie­ra­ła się woda, krzy­cze­li­śmy, zakła­da­jąc się, czy­je echo jest naj­gło­śniej­sze, i zasła­nia­li­śmy sobie uszy, gdy pociąg prze­jeż­dżał z hukiem nad naszy­mi gło­wa­mi. Od stro­ny rze­ki rosły na nasy­pie kole­jo­wym pokrzy­wy, któ­re w desz­czo­we lata roz­ta­cza­ły gorz­ko­kwa­śny zapach, zbo­cze nasy­pu było tere­nem zabro­nio­nym, toteż zapach pokrzyw wią­zał mi się zawsze ze wszyst­kim, co zaka­za­ne. Wśród kamie­ni i wierzb leża­ły na brze­gu śmie­ci, cza­sem rze­ka cały­mi dnia­mi wyrzu­ca­ła mar­twe ryby, któ­rych nie wol­no nam było doty­kać nawet czub­kiem buta. Falo­chro­ny wsu­wa­ły się do niej na nie­umoc­nio­nym brze­gu, wierz­bi­na, piasz­czy­ste zatocz­ki, ławi­ce żwi­ru znaj­do­wa­ły się poni­żej dro­gi dla pie­szych. Wiel­ko­ga­ba­ry­to­we przed­mio­ty, któ­re rze­ka wyrzu­ca­ła pod­czas powo­dzi i któ­re zaplą­ty­wa­ły się w kona­rach wierzb, wisia­ły tam, aż wresz­cie się roz­pa­da­ły – zardze­wia­łe pod­wo­zia, po któ­rych nie było już widać nie­gdy­siej­sze­go prze­zna­cze­nia, ster­cza­ły z płyt­kiej wody w pobli­żu brze­gu. Ale od naszych miej­sco­wo­ści odróż­niał rze­kę nie tyl­ko ten nie­po­rzą­dek, nie­prze­wi­dy­wal­ność znaj­do­wa­nych przed­mio­tów, mętlik na tym pasem­ku zie­mi, był to też ruch, prąd tego jed­ne­go kie­run­ku, w któ­rym zdą­ża­ła rze­ka, w stro­nę jak­by coraz jaśniej­szej oko­li­cy ku pół­no­cy, gdzie rów­ni­na sta­wa­ła się roz­le­gła i nie było już widać gór, tyl­ko od bia­łe­go tła nie­ba odci­na­ły się zary­sy więk­szych budyn­ków. Bar­ki pły­ną­ce z prą­dem świet­nie sobie radzi­ły, sunąc w stro­nę jaśniej­sze­go frag­men­tu nie­ba, ale te, któ­re pły­nę­ły pod prąd, spra­wia­ły wra­że­nie coraz cięż­szych i czar­niej­szych, nie­pew­nych w dro­dze do ciem­niej­szych oko­lic. Tam, w gór­nym bie­gu, gdzie doli­na nagle się zwę­ża­ła, a rze­ka zda­wa­ła się nie podej­rze­wać obec­no­ści morza, sta­ły czar­no­bru­nat­ne kiku­ty kolo­ru zwę­glo­nych skał, reszt­ki mostu, któ­ry ist­niał kie­dyś na tym pozba­wio­nym mostów odcin­ku, gdzie teraz kur­so­wa­ły tyl­ko bar­ki, budząc wspo­mnie­nie o woj­nie, któ­re to sło­wo nas, dzie­ci, chwy­ta­ło ze stra­chu za gar­dła. Nie chcia­łam oglą­dać tych kiku­tów, kie­dy więc czu­łam, że się za chwi­lę wyło­nią, zasła­nia­łam oczy dłoń­mi i odej­mo­wa­łam je dopie­ro wte­dy, gdy ojciec wołał „już”.

Mój ojciec był przy­wią­za­ny do rze­ki, przy każ­dej spo­sob­no­ści korzy­stał z pro­mu, znał wszyst­kich prze­woź­ni­ków, wysta­wał z nimi na wie­trze i pod­czas gdy my, dzie­ci, przy­ci­ska­ły­śmy się do relin­gu, on, podob­nie jak prze­woź­ni­cy, cho­wał ręce do kie­sze­ni i roz­ma­wiał o pogo­dzie. Jeden z nich miał pro­te­zy z ciem­no­brą­zo­wej skó­ry, bo na woj­nie gra­nat urwał mu ręce. Gapi­li­śmy się na te skó­rza­ne ręce, dobrze wie­dząc, że to nie­sto­sow­ne, i dosta­wa­li­śmy gęsiej skór­ki z powo­du tych nie­sa­mo­wi­tych dło­ni, ale tak­że dla­te­go, że gapi­li­śmy się na nie, cho­ciaż nie było nam wol­no tego robić. Kie­dy prom odpły­wał od brze­gu, dru­gi prze­woź­nik, odpo­wie­dzial­ny za odwią­zy­wa­nie i uwal­nia­nie liny, trzy­ma­jąc gru­bą pętlę w ręce, wyko­ny­wał dłu­gi skok przez coraz szer­szą szcze­li­nę ciem­nej wody mię­dzy pro­mem a ram­pą, żela­zna kla­pa zamy­ka­ła się z łosko­tem, a my trzy­ma­li­śmy się moc­no relin­gu, czu­jąc zawro­ty gło­wy od spo­glą­da­nia na wiru­ją­cą wodę i na prze­pły­wa­ją­ce łodzie, ale też od kra­jo­bra­zu, któ­ry naraz zaczy­nał się koły­sać. Na środ­ku rze­ki prom się obra­cał – krę­tacz pośród nad­pły­wa­ją­cych i odpły­wa­ją­cych barek – widzie­li­śmy Sied­mio­gó­rze na połu­dniu, jeden brzeg, potem dru­gi, nie­bo na jasnej pół­no­cy, tra­ci­li­śmy orien­ta­cję, zapo­mi­na­li­śmy dokąd pły­nie­my, odnaj­do­wa­li­śmy się zasko­cze­ni, jak na obczyź­nie, w chwi­li gdy ram­pa po dru­giej stro­nie opusz­cza­ła się z hała­sem.

Jesie­nią były mgli­ste poran­ki, któ­re poda­wa­ły w wąt­pli­wość całą codzien­ność. Usta­lo­ne kie­run­ki świa­ta prze­sta­wa­ły ist­nieć, nie było cze­goś takie­go jak „z prą­dem” i „pod prąd” ani „z tej stro­ny” czy „po tam­tej stro­nie”. Dru­gi brzeg zni­kał, pro­my nie pły­wa­ły, rogi mgło­we barek brzmia­ły głu­cho, a łodzie, widocz­ne jedy­nie jako cie­nie, sunę­ły po rze­ce. Albo też nic nie było widać, nic nie poru­sza­ło się w tej gęstej bia­ła­wej sza­ro­ści, tyl­ko fale lek­ko, jak­by nie­śmia­ło wyta­cza­ły się na żwir i sły­chać je było jak w zamknię­tej prze­strze­ni, mgło­wej komo­rze, w któ­rej, w spo­sób nie­wi­docz­ny dla sto­ją­cych na brze­gu, przy­go­to­wy­wa­no jakiś eks­pe­ry­ment – obja­wie­nie nowe­go świa­ta. Gdy­by mgła prze­rze­dzi­ła się nad innym pej­za­żem, za tą kur­ty­ną zosta­ły­by prze­su­nię­te kuli­sy i moż­na by zoba­czyć morze w rzad­kim jaśnie­ją­cym świe­tle tam, gdzie przed opusz­cze­niem tej mgli­stej kur­ty­ny sto­ją zazwy­czaj pierw­sze miej­skie wie­żow­ce.

W domu bab­cia sie­dzia­ła przy maszy­nie do szy­cia i śpie­wa­ła nam pio­sen­kę o dwoj­gu dzie­ciach kró­la, któ­re nie mogły się spo­tkać, ponie­waż woda była byt głę­bo­ka. Miłość opie­wa­na w tej pio­sen­ce nie ma szczę­śli­we­go zakoń­cze­nia. A prze­cież bab­cia nie pocho­dzi­ła znad Renu, wzra­sta­ła nad cał­kiem inną rze­ką, rzecz­ką, w któ­rej, jak wyni­ka­ło z jej opo­wia­dań, było mnó­stwo lodo­wa­tych prą­dów, a któ­ra mimo to – sta­wia­jąc Nad­re­nię w cień – z czu­ło­ścią pły­nę­ła przez kra­inę łagod­nych łąk i przy­tul­nych mia­ste­czek. Jedy­nie w czas top­nie­nia śnie­gów i zała­mu­ją­ce­go się lodu rzecz­ka prze­ista­cza­ła się w wart­ki nurt. Aby to udo­wod­nić, bab­cia prze­glą­da­ła z nami cza­sem album opraw­ny w czer­wo­ne suk­no, któ­ry zawie­rał tyl­ko zdję­cia rwą­cej wody, tak zwa­nej powo­dzi stu­le­cia. Na foto­gra­fiach z wytło­czo­ny­mi ostry­mi brze­ga­mi mogli­śmy stro­na za stro­ną oglą­dać, jak most stop­nio­wo zała­mu­je się pod napo­rem wody i lodu. Naj­pierw zwa­ły śnie­gu od stro­ny jezd­ni, lód na rze­ce, głę­bo­ko zaśnie­żo­na oko­li­ca, potem kry, już pożół­kłe ze sta­ro­ści na błysz­czą­cym papie­rze, pię­trzą­ce się przy fila­rach mostu, spie­nio­na woda, na każ­dym kolej­nym zdję­ciu coraz wyż­sza i dzik­sza, ude­rza­ją­ca o balu­stra­dę i o ogro­dy poło­żo­ne na nad­brzeż­nym sto­ku, małe posta­cie pośród resz­tek śnie­gu i ciem­nej od szla­mu zie­mi, któ­re nio­sły na gło­wach bele sia­na i wor­ki, potem zawa­la­ją­ce się fila­ry, most skła­da­ją­cy się do dołu, kiku­ty, wysta­ją­ce z wody, kawa­łek balu­stra­dy leżą­cej w poprzek do drze­wa nad brze­giem. Ten obraz znisz­czo­ne­go połą­cze­nia mię­dzy oby­dwo­ma brze­ga­mi, dzi­kiej, roz­wie­ra­ją­cej się kipie­li w rze­ce, nad któ­rą bab­cia nie­gdyś z dziew­czę­co­ścią, przy­na­le­żą­cą do świa­ta bal­lad i baśni, spa­ce­ro­wa­ła i jeź­dzi­ła codzien­nie, pozo­stał rekwi­zy­tem ze złych snów.

W szko­le uczy­li­śmy się sen­ten­cji o Ojcu Renie, nie­ma­ją­cych nic wspól­ne­go z rze­ką, nad któ­rą spa­ce­ro­wa­łam w latach poprze­dza­ją­cych mój okres szkol­ny. Owe sen­ten­cje pozo­sta­wi­ły nie­przy­jem­ny smak, gorz­ki od momen­tu, gdy pew­ne­go dnia fala dzio­bo­wa dużej bar­ki porwa­ła z czub­ka falo­chro­nu ucznia naszej kla­sy. Ren oka­zał się nie­sa­mo­wi­tym jego­mo­ściem. Cały­mi dnia­mi czu­li­śmy się tak, jak­by rze­ka ode­bra­ła nam mowę i tak cięż­ko wisia­ła w naszych ubra­niach, że led­wie mogli­śmy się ruszać. Szep­ta­no, prze­bą­ki­wa­no, plot­ko­wa­no o napuch­nię­tych cia­łach i o bia­łych tru­mien­kach, dopó­ki po wie­lu dniach nie odna­le­zio­no zwłok dziec­ka w nad­brzeż­nych krza­kach, dale­ko w dole rze­ki.

Ren był pierw­szą, wciąż obec­ną gra­ni­cą, któ­rej doświad­czy­łam. Nauczał, czym jest „tutaj” i „tam”. „Nasza” stro­na” z nie­po­wstrzy­ma­nie roz­sa­dza­ną wiej­sko­ścią, peł­ną teraz fabryk, bara­ków i pocią­gów towa­ro­wych, w prze­ci­wień­stwie do tego, co po dru­giej stro­nie, gdzie zacho­dzi słoń­ce. Ta dru­ga stro­na, widocz­na nie­ostro, mgli­sty teren roz­ma­zu­ją­cych się form i roz­pły­wa­ją­cych się kolo­rów, sta­no­wi tło wie­lu foto­gra­fii rodzin­nych. Ojciec nigdy nie miał dość foto­gra­fo­wa­nia nas, dzie­ci, na rze­ce i na pro­mie – cza­sem wiatr roz­wie­wa nam wło­sy, kie­dy indziej sto­imy w rzad­kim śnie­gu przed drze­wem na brze­gu rze­ki, mając za ple­ca­mi czar­ny pomost, przy któ­rym cumu­ją łodzie, i mewy krą­żą­ce w powie­trzu. Przed naszy­mi cza­sa­mi przy­pie­czę­to­wy­wa­no i doku­men­to­wa­no róż­ne uro­czy­sto­ści zdję­ciem robio­nym na brze­gu rze­ki: za ple­ca­mi sztyw­nych par mło­dych z rodzi­ca­mi i bez rodzi­ców, panien i świad­ków ślu­bu suną czar­ne bar­ki albo bia­łe paro­stat­ki wyciecz­ko­we. Na jed­nym ze zdjęć utrzy­ma­nym w odcie­niu brą­zu ubra­ni na ciem­no bra­cia w sztyw­nych kape­lu­szach i z lasecz­ka­mi obej­mu­ją się pojed­naw­czo, usta­wie­ni do gru­po­wej foto­gra­fii, sto­ją na nie­rów­nym żwi­rze reń­skim, nad samą rze­ką, kto ich tam popro­sił, czy z oka­zji pogrze­bu czy wese­la? Praw­do­po­dob­nie był to wędrow­ny foto­graf, o któ­rym dzia­dek opo­wia­dał z podzi­wem, czło­wiek, któ­ry w jego opo­wia­da­niach w odróż­nie­niu od resz­ty nie­sta­łej eki­py z jego histo­ry­jek – wędrow­nych han­dla­rzy z innych kra­jów, pomoc­ni­ków jar­marcz­nych, rze­mieśl­ni­ków wytwa­rza­ją­cych łyż­ki i ostrzy­cie­li noży – nie miał imie­nia. Był po pro­stu foto­gra­fem, któ­ry wędro­wał od jed­nej miej­sco­wo­ści do dru­giej, zawsze wzdłuż rze­ki, wio­ząc na wózecz­ku apa­rat i sta­tyw. Po foto­gra­fa posy­ła­no, kie­dy szy­ko­wa­ły się wese­la, mia­no też nadzie­ję, że poja­wi się, gdy trze­ba będzie kogoś pogrze­bać. Jeśli los zrzą­dził, że foto­graf przy­by­wał na czas, od razu, zanim jesz­cze zmar­łe­go zło­żo­no w trum­nie, robił zdję­cie nie­bosz­czy­ko­wi w bia­łej koszu­li, leżą­ce­mu na marach. Zdję­cie przod­ka, któ­ry tak widzial­nie nie­ży­wy spo­czy­wa w uko­śnie wpa­da­ją­cym świe­tle, pod­czas gdy krew­ni – modląc się? pła­cząc? wpa­tru­jąc się nie­ru­cho­mo? sami mając nadzie­ję na wła­sne zdję­cie za życia? – cisną się w tle jako czar­ne bez­gło­we posta­cie – leża­ło luzem mię­dzy kar­ta­mi albu­mu, nie było wkle­jo­ne na sta­łe i oso­bli­wie czę­sto zmie­nia­ło miej­sce. Nigdy nie było wia­do­mo, kie­dy nagle poja­wi się mię­dzy stro­ni­ca­mi, zasła­nia­jąc do poło­wy inne zdję­cie, a gdy się wynu­rza­ło, przez chwi­lę zawsze przy­pra­wia­ło nas o zim­ne dresz­cze, jak­by było czymś zaka­za­nym. Wyobra­ża­łam sobie tego foto­gra­fa w kra­jo­bra­zie moje­go dzie­ciń­stwa, ten dziw­ny, podzi­wia­ny widok, któ­ry zapew­ne sobą sta­no­wił, kie­dy do poło­wy zni­kał pod czar­nym suk­nem roz­po­star­tym nad apa­ra­tem, a potem doko­ny­wał cudów, któ­re prze­trwa­ły oso­by uwiecz­nio­ne na zdję­ciach. Wyobra­ża­łam sobie, jak nie­wzru­sze­nie kie­ru­je swój apa­rat na żywych i umar­łych, na żałob­ni­ków i świę­tu­ją­cych wesel­ni­ków i jak obda­ro­wu­je obcych ludzi ich wspo­mnie­nia­mi, pod­czas gdy sam z rosną­cym tru­dem sta­ra się nie mie­szać tych obcych, wyko­na­nych zawsze w tym samym for­ma­cie wycin­ków cudzych ist­nień ze swo­imi wspo­mnie­nia­mi, któ­re być może wią­za­ły się wyłącz­nie z rze­ką.

Prze­ciw­wa­gę dla kapry­śnej samo­dziel­no­ści rze­ki sta­no­wił nikły kra­jo­braz regu­lar­no­ści i pozor­nej czy­tel­no­ści, w czym ćwi­czy­łam się jako dziec­ko, nie rozu­mie­jąc go. Były tam ponu­me­ro­wa­ne kró­lew­ski­mi imio­na­mi koły­szą­ce się łodzie i pro­my spo­czy­wa­ją­ce przy nie­pew­nych pomo­stach – Roswi­tha, Moni­ka, Micha­el I, II, III, roz­kła­dy jaz­dy, dia­gra­my uka­zu­ją­ce prze­by­wa­ne tra­sy, wbi­te obok toru wod­ne­go w dno rze­ki szyl­dy z sym­bo­la­mi, do któ­rych moż­na było dopa­so­wać dowol­ne sen­sy, były tam pro­por­czy­ki i fla­gi na rufie barek i stat­ków, kom­bi­na­cje liczb i liter na ścia­nach łodzi, któ­re nie zna­czy­ły nic albo mogły zna­czyć wszyst­ko, olbrzy­mie ozna­cze­nia kilo­me­trów rze­ki, nama­lo­wa­ne czar­ną far­bą na bia­łej płasz­czyź­nie albo bia­łą na czar­nym kamie­niu, uda­ją­ce, że moż­na zmie­rzyć dłu­gość pły­ną­cej wody i usta­lić porzą­dek rze­czy, któ­ry w rze­czy­wi­sto­ści wymy­kał się wszyst­kie­mu. Ćwi­cze­nie się w tych licz­bach i zna­kach i ucze­nie się ich było zaba­wą, któ­ra się skoń­czy­ła, gdy zaczę­łam poszu­ki­wać związ­ku mię­dzy sło­wa­mi i zna­ka­mi. Kie­dy jed­nak nie zna­la­złam żad­nej wią­żą­cej je histo­rii, znu­ży­ły mnie, odwró­ci­łam się więc od Renu.

Kil­ka lat póź­niej spę­dza­łam w cza­sie roku szkol­ne­go pra­wie codzien­nie pół dnia nad rze­ką. Jeź­dzi­łam brze­giem na rowe­rze tam i z powro­tem, godzi­na­mi prze­sia­dy­wa­łam na skar­pie nad­brzeż­nej, umoc­nio­nej wiel­ki­mi i czar­ny­mi kamie­nia­mi zasma­ro­wa­ny­mi smo­łą, i szu­ka­łam tych napi­sów: imion stat­ków, kilo­me­trów ozna­cza­ją­cych dłu­gość rze­ki, nume­rów reje­stra­cyj­nych barek. Inte­re­so­wa­ło mnie tyl­ko to, co pły­nie w dół rze­ki, ku tej jaśniej­szej dali, gdzie w pew­nym momen­cie moż­na się natknąć na morze. Przez jakiś czas pro­wa­dzi­łam zeszy­cik, w któ­rym zapi­sy­wa­łam wszyst­ko, co uda­ło mi się odszy­fro­wać z pły­ną­cych z prą­dem barek, jak­by z bie­giem cza­su moż­na było w nim coś odczy­tać. W pamię­ci pozo­sta­ły mi kolum­ny zna­ków, noto­wa­ne tygo­dnio­wy­mi blo­ka­mi, zapi­sa­ne na papie­rze w krat­kę niczym stro­fy wier­sza, szy­fry ruchu, szy­fry Innych Miejsc.

O autorze

Esther Kinsky

Urodzona 12 września 1956 roku w Engelskirchen. Niemiecka pisarka, tłumaczka - głównie literatury rosyjskiej, angielskiej i polskiej. Tłumaczyła na język niemiecki między innymi książki Olgi Tokarczuk i Joanny Bator. Wykładowca akademicki na Uniwersytecie w Bonn. W 2014 roku jej powieść Nad rzeką została nominowana do prestiżowej nagrody Deutscher Buchpreis.

Powiązania

Pisząc, pozostawiam siebie samej sobie

wywiady / o książce Esther Kinsky Marcin Piekoszewski

Roz­mo­wa Mar­ci­na Pie­ko­szew­skie­go z Esther Kin­sky, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Zamiast komentarza

recenzje / KOMENTARZE Esther Kinsky

Autor­ski komen­tarz Esther Kin­sky w ramach cyklu „Histo­ria jed­ne­go tek­stu”, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Nad rzeką (3)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky Sława Lisiecka

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Z bie­giem rze­ki Esther Kin­sky w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 18 wrze­śnia 2017.

Więcej

Nad rzeką (2)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky

Frag­ment książ­ki Esther Kin­sky Z bie­giem rze­ki, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Sła­wy Lisiec­kiej w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Pisząc, pozostawiam siebie samej sobie

wywiady / o książce Esther Kinsky Marcin Piekoszewski

Roz­mo­wa Mar­ci­na Pie­ko­szew­skie­go z Esther Kin­sky, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Hymn do życia

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa książ­ki Nad rze­ką Esther Kin­sky w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, wyda­nej przez Biu­ro Lite­rac­kie 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Zamiast komentarza

recenzje / KOMENTARZE Esther Kinsky

Autor­ski komen­tarz Esther Kin­sky w ramach cyklu „Histo­ria jed­ne­go tek­stu”, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Nad rzeką (3)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky Sława Lisiecka

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Z bie­giem rze­ki Esther Kin­sky w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 18 wrze­śnia 2017.

Więcej

Nad rzeką (2)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky

Frag­ment książ­ki Esther Kin­sky Z bie­giem rze­ki, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Sła­wy Lisiec­kiej w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej