Elżbieta Sobolewska: W tle osobistej historii protagonisty powieści, niejakiego (K), widzimy dwudziestowieczne Węgry pokazane z perspektywy ofiar minionych wydarzeń, zwłaszcza Trianon i stalinizmu. To niezbyt częste w węgierskiej prozie.
Endre Kukorelly: Opowiedziane historie są osadzone w różnych czasach, od 1914 roku aż po rok 2021, i jest w nich wszystko, co przywołuje historię Węgier na przestrzeni tych ponad stu lat. Jednak to nie jest opowieść historyczna, lecz powieść, dziewięć osobnych, niemniej splatających się ze sobą wątków. I choć większość z nich ma „rzeczywiste tło”, podobnie jak dzieje się w powieściach Czarodziejska Dolina czy Ce ce ce pe, nie jest to rzecz o losach mojej rodziny. Pamiętam, jak w 2003 roku moja mama, czytając Czarodziejską Dolinę, skomentowała, ale przecież tu nic się nie zgadza! Dzieła literackie instynktownie odczytujemy do czegoś je odnosząc, wierzymy Homerowi, że Hektor właśnie tak walczył z Achillesem, jak jest to opisane, a kiedy poeta pisze pieśń o winie, wyciągamy z tego wniosek, że jest alkoholikiem. Dzieci także wierzą w istnienie siedmiogłowego smoka, choć doskonale wiedzą, że go nie ma.
A jak tamte lata pozostały w Twojej pamięci?
Widziałem ruiny, w jakie przeobraziła się ta klasa społeczna. To było piękne i smutne. Nikt nie potrafił tak elegancko nosić garnituru marki „Fabryka Odzieży Czerwony Październik” jak mój ojciec. Nikt nie potrafił lepiej odnaleźć właściwego tonu w rozmowie z „najzwyklejszymi” ludźmi jak moja matka.
Czterdzieści lat komunizmu to zbyt długo, wiele form znikło na zawsze.
Co było Twoim głównym motywatorem do napisania tej powieści? Psychologia czy polityka?
Życie osobiste i życie publiczne funkcjonują razem, nawzajem siebie warunkując. Ale przede wszystkim interesują mnie sytuacje konkretnego człowieka, tak w ich cielesnym jak i duchowym aspekcie. I danie im wyrazu narzędziami, jakie oferuje język.
W coraz bardziej problematycznej historii Europy Twoja powieść nie daje żadnej odpowiedzi. To nie jest zarzut. Wręcz przeciwnie. Pozostawiasz pytanie otwartym. Gdybym jednak zapytała Ciebie, Endre Kukorellyego, jak dziś radzą sobie z tym wszystkim Węgry? Co wydarzyło się na Węgrzech po 2010 roku? Czy raczej po 1998 roku, kiedy Fidesz po raz pierwszy doszedł do władzy.
Kiedy pisarz „daje odpowiedź”, zamiast zadawać pytania, ustawia się w niewłaściwej roli; niemniej „człowiek” stara się tej odpowiedzi szukać. Tak jesteśmy antropologicznie uwarunkowani, ab ovo socjalizowani, a szkoła doprowadza to zjawisko do absurdu. Celem i zainteresowaniem każdego rządu jest utrzymanie władzy. Obecny rząd przekracza w tym względzie wszelkie granice: nic ich bardziej nie interesuje od tego, żeby zachować pozyskane pozycje. Pogrzebali szanse na konsolidację i rozszalała się nienawiść. Orban ma 2/3 elektoratu, może zrobić wszystko. I zamiast dążyć do społecznego dialogu i pojednania, roznieca coraz większe konflikty. Jednak nie jest słuszne myślenie pojęć, że „Węgrzy” są tacy, jak ten rząd.
Skąd pomysł oparcia konstrukcji tekstu na krótkich akapitach opatrzonych podtytułami? Czy ten fotograficzny model obrazowania rzeczywistości ma swoje korzenie w Twojej twórczości poetyckiej? Jesteś przecież autorem wielu tomów wierszy?
Lubię, kiedy poetyka tekstu literackiego nie jest przypisana do gatunku: wolę, jak proza lub eseje pisane przez poetów przywołują ich wiersze – i vice versa. No i znów łacińskie wyrażenie!
Kiedyś byłeś znany głównie jako poeta. Teraz bardziej zwróciłeś się ku prozie. Czyżby poezja straciła zdolność pokazywania naszych ludzkich dylematów?
Dla mnie – jak już wspomniałem – literatura stanowi jedność. Kiedy zaczynam pisać tekst, on sam decyduje, czy będzie to wiersz, czy nie. Zawsze pisałem prozę, także sztuki teatralne, eseje społeczno-polityczne, w tekście Mody parlamentarne opisałem moje ponad dwuletnie doświadczenia z lat, kiedy byłem posłem, pisałem opracowania z zakresu historii literatury, głównie dotyczące literatury dwudziestowiecznej, ale też eseje o sporcie, a właściwie futbolu. Pod tytułem Informacje dla laika wydałem książkę z dziedziny historii sztuki. „Nikt” nie czyta wierszy, ale jakoś (prawie) najlepiej jest pisać wiersze. „Zwykły czytelnik” jest mniej zainteresowany pewnego typu literaturą, jej wpływ jest bardzo powolny, działa w długiej perspektywie, ale jest pewny. Utrzymuje przy życiu kulturę, a więc podstawę każdej ludzkiej działalności.
Twoja powieść, mimo że przytaczasz w niej przeżyte przez Węgrów potworności, dwudziestowieczne wojny, antysemityzm, wysiedlenia, reżim stalinowski, w swoim podstawowym tonie jest raczej żartobliwa. Nie ma w niej katastroficznego lęku, tak charakterystycznego dla prozy twoich współczesnych, choćby László Krasznahorkaia. Czyżbyś był takim radosnym facetem? Jak to jest z tym Twoim pisarstwem?
Optymistą to nie jestem – wiemy, że w ostatecznym rozrachunku jesteśmy śmiertelni. Ale jestem raczej człowiekiem radosnym, niż nie. Jestem pozytywnie nastawiony. Najlepiej to widać na tle wiecznie narzekających smutasów, ludzi pogrążonych w ciągłej melancholii. Kiedy widzę takiego tragizującego delikwenta, zawsze wyczuwam fałsz i muszę usunąć się na bok, bo dobre wychowania nie pozwala mi go wyśmiać. Wspomniany przez ciebie katastroficzny lęk widzę jako projektowanie na świat własnego schyłku.
Ostatnio najchętniej czytuję grackich i łacińskich autorów, najbliższe jest mi ich poszukiwanie równowagi pomiędzy Dionizosem a Apollinem.
W podtytułach rozdziałów często pojawia się wyrażenie „mieszczańskie życie”. Przekład tego sformułowania był wyjątkowo problematyczny, bo w polszczyźnie raczej mamy wybór pomiędzy mieszczański w rozumieniu drobnomieszczański a burżuazja czy burżuazyjny. Zdecydowałam się więc na użycie francuskiego terminu citoyen, ostatnio spotykanego w polskiej publicystyce.
Ale wracając do pytania, co się stało po wojnie, czy raczej po upadku reżimu komunistycznego z węgierskim mieszczaństwem? (Tu z wygody posłużę się skrótowo tym terminem.)
Citoyen to dobre rozwiązanie!
Na Węgrzech sfera szlachecka, „pańska” najpierw przeszła proces gentryfikacji (rozumiane jako zbiednienie, utrata ziemi i podejmowanie się zawodów urzędniczych, wojskowych itd.), potem stawała się mieszczaństwem [jak wyżej wyjaśniam, termin ten ma nieco inny wydźwięk po węgiersku, E.S], a z drugiej strony węgierskie mieszczaństwo tworzyli też zwęgierszczeni Niemcy i Żydzi. Część z nich wymordowano, część się zdeklasowała. Z jednej strony srebrna zastawa stołowa, z drugiej wielka bieda, z jednej strony dobrze leżała na nich marynarka i wiedzieli, jak ją nosić, wiedzieli, jak całuje się kobiety w rękę, z drugiej strony wszystko im odebrano – takie było moje dzieciństwo. Mniemam, że to wszystko znane jest także w Polsce.
Czy dobrze widzę, że większość węgierskiego społeczeństwa nie poradziła sobie z traumami XX wieku?
Owszem, przytłaczająca większość społeczeństwa ciągle żyje w XX wieku. Jedna część inteligencji nadal przeżywa traumę utraty dwóch trzecich węgierskich ziem w wyniku regulacji pokoju w Trianon, druga nie poradziła sobie z traumą Auschwitz. I te dwie grupy wzajemnie czują do siebie głęboką nienawiść. A „lud” tkwi w socjalizmie: każdy czeka, że „góra” załatwi ich problemy.
Szkoda, że literatura o tym milczy. Może jeszcze za wcześnie. Nie ma właściwej, niezbędnej perspektywy.
No tak. Milczy. Bo każdy interesuje się tylko sobą i swoją własną perspektywą.