wywiady / O PISANIU

Wyjechały: „Cudze łóżka”

Kamila Pawluś

Wioletta Grzegorzewska

4 odcinek cyklu wywiadów Wioletty Grzegorzewskiej zatytułowanego "Wyjechały" – rozmowa z Kamilą Pawluś.

„Wyjechały” to nawiązujący swym tytułem i zawartością do Wyjechali, zbioru czterech „wygnańczych” opowieści W. G. Sebalda, cykl rozmów Wioletty Grzegorzewskiej z polskimi artystkami: pisarkami, tłumaczkami, poetkami, które wyjechały po wejściu Polski do Unii Europejskiej i do tej pory mieszkają za granicą.


Twój blog „Pomylona wyspa” [http://pomylonawyspa.blox.pl/html] zaczyna się 22 kwietnia 2014 od Wielkanocnego Poniedziałku, zapachu angielskiej wiosny wdzierającego się przez okno do Twojego pokoju w domu pani Kowalik. Opowiedz, jak to dokładnie było? Czy tak wyglądały Twoje pierwsze dni w Anglii?

Wyjeżdżałam, jak to zazwyczaj bywa, w trudnej finansowej i życiowej sytuacji. Nie tak dawno zrezygnowałam z pracy w Narodowym Centrum Kultury w Warszawie, gdzie prowadziłam dział wydawniczy, księgarnię i cykl spotkań literackich w Kordegardzie. Kiedy odchodziłam, atmosfera była bardzo nieżyczliwa  –  niedługo później ukazały się artykuły o mobbingu pracowników tej instytucji. Kilka działów rozwiązano, wiele kobiet odeszło lub uciekło na macierzyńskie. Wiedziałam, że nie ma tam dla mnie miejsca ani atmosfery do pracy. Potem znalazłam się na stażu w Znaku w Krakowie  –  miało się to zakończyć pracą, ale mnożyły się bez końca stopnie rekrutacji. Dlatego gdy dostałam propozycję pracy od Fundacji Europejskich Spotkań Pisarzy we Wrocławiu, zdecydowałam się od razu. To był dobry czas, pracowałam w młodym zespole (Maciej Topolski, Iwona Krauzowicz, Marta Kowalska), z którym przygotowywaliśmy projekty edukacyjne, wydawnicze i festiwal.

Szczególnie dobrze wspominam Szkołę z Poezją, żywy kontakt z pisarzami i młodzieżą. Niestety, fundacja straciła dofinansowanie i w grudniu zakończyliśmy współpracę. Rozmawiałam potem o pracy z MOCAKiem w Krakowie i z Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie, które prowadzą ciekawe projekty edukacyjne, ale każde z nich proponowało tak niskie stawki i złe warunki współpracy (np. umowa zlecenie), że nie zdecydowałam się. Zresztą słusznie, bo ci, którzy wtedy współpracowali z CSW, w kuluarach źle wspominają postać dyrektora Fabia Cavalluci. Zamiast tego zaryzykowałam i zaczęłam szukać pracy za granicą.

Te pierwsze dni i pierwsze miesiące w nowym kraju to schizofrenia   –  mieszanie się przestrzeni i języków. Gdy przyjeżdżałam do Polski, trudno mi było przestawić się na język polski, w drugą stronę też miewałam kłopoty. Słowa, po które sięgałam, znikały, a w ich miejsce pojawiały się zupełnie nowe i nieoczekiwane. Kiedy się budziłam, nigdy nie byłam pewna, gdzie jestem. Gubiłam i myliłam torebki, portfele, dokumenty, karty bankomatowe, hasła. Omyłkowo zabierałam cudze klucze i nie mogłam odnaleźć własnych. Ciągła podróż to chaos i narastające zmęczenie. Zaczęłam pisać bloga, żeby trochę tego chaosu i równocześnie świeżości spojrzenia uchwycić, ale potem mnie ten wir przerósł i wszystko zamarło, łącznie z blogiem.

Dlaczego wybrałaś Wielką Brytanię?

Zdecydowały prozaicznie: znajomość języka i ceny lotów. Anglojęzyczna literatura była dla mnie zawsze bliska, choć obejmowało to w równym stopniu Wyspy Brytyjskie, jak i Amerykę. Emily Dickinson, E.E.Cummings, Sylwia Plath i Ted Hughes, W.H.Auden czy Philip Larkin, to wszystko gdzieś tam siedziało w mojej głowie.  Do Ameryki jednak było trochę dalej i trudniej się dostać. Poza tym kurs funta był lepszy.

Kiedy dokładnie wyjechałaś?

 W styczniu 2014 roku pojechałam do Walii na trening przygotowujący do pracy opiekuna osób starszych. Oczywiście miałam blade pojęcie, na czym będzie polegać moja praca.

„Drepcząc za wózkiem mojego podopiecznego i jego amstaffem napatrzyłam się na narkomanów żebrzących o kasę na działkę, dealerów w ekstra samochodach, chłopców szukających zaczepki, kieszonkowców krążących wokół ofiary, zakapturzonych panów w parku, brodatych imamów i pijane matki.” Co jeszcze zaskoczyło cię po przyjeździe?

Kiedy się zorientowałam, że prawie nie rozumiem kierowcy taksówki! Tyle lat uczyłam się angielskiego, a nikt nigdy nie wspomniał, że w każdym miejscu na wyspach brzmi on inaczej. Jak to ujął jeden z moich podopiecznych – „dyplom Cambridge CAE możesz wyrzucić do kosza”. Język BBC to nie język, którym się tu mówi na co dzień, a przynajmniej nie w tych grupach społecznych, z którymi miałam najczęściej do czynienia. Zaskoczyło mnie również, kiedy już po powrocie do Polski, po treningu, zadzwoniono do mnie i grzecznie poinformowano, że mnie nie przyjmą. Dyplom uniwersytecki i znajomość języka okazały się niewystarczające, żeby dostać pracę. To cała Wielka Brytania – nastawiona na praktyczne umiejętności i szanująca krajowe wykształcenie, a nie jakieś wschodnioeuropejskie uniwersytety. Poza tym sama byłam sobie winna, nie rozumiałam podstawowych różnic – że rules to rules, i skoro już zostałam poinformowana o zasadach zachowania, muszę ich na sto procent przestrzegać. Nie wyróżniać się, nie odstawać, uśmiechać się, pilnować zewnętrznego wizerunku.

Nie zrezygnowałam, podjęłam kolejną próbę, tym razem starałam się o pracę z osobami niepełnosprawnymi (wciąż kołatało mi gdzieś tam w głowie moje psychologiczne wykształcenie). Udało się. Zaraz po treningu ruszyłam z moją walizką w kraj i znalazłam się w sytuacji nieustającego tranzytu. Skąd mogłam wiedzieć, że w ciągu pierwszego roku pracy zużyję aż cztery walizki – odpadną im kółka, rączki, połamią się plastikowe zabezpieczenia, popsują się zamki. Czułam się jak Miś Paddington, który właśnie przyjechał z Peru i błąka się po londyńskich dworcach. Jak wyliczyłam później, w ciągu roku pracowałam u szesnastu podopiecznych w różnych angielskich wsiach, miastach, miasteczkach, a oprócz tego odwiedziłam kilka innych ciekawych miejsc, takich jak Edynburg, gdzie mój narzeczony, Maciej Woźniak, był na dwutygodniowej rezydencji w Scottish Poetry Library; wyspa Wight; gościniec Canada Water w Londynie u Marka Kazmierskiego, założyciela OFF Press; czy też Dover i Cantenbury, gdzie kusił łatwy dojazd z Europy i piękne widoki.

A to wspomnienie dotyczące pani Kowalik na blogu?

Nazwałam tak pierwszą podopieczną, do której trafiłam, gdyż obowiązuje mnie tajemnica służbowa – nie mogę ujawniać imion ludzi, dla których pracowałam ani miejsca ich zamieszkania. To starsza pani, która mieszkała w małej wiosce na pograniczu Anglii i Walii, była tetraplegiczką i trzydzieści pięć lat spędziła na wózku inwalidzkim. Tetraplegia oznacza, że nogi dotkniętej nią osoby są całkowicie bezwładne, a ręce działają tylko częściowo. Moja podopieczna miała ciekawą historię życia – przespała swój wypadek i nigdy się nie dowiedziała, czy mąż, z którym się potem rozwiodła, jechał za szybko. Nigdy nie straciła ducha – sama wychowywała dziecko, prowadziła dom. Nazwałam ją Kowalik dlatego, że do jej wypielęgnowanego ogrodu zlatywało się dużo ptaków. Wokół domu ciągnęły się łagodne wzgórza pokryte rzepakiem. Dobrze się tam spacerowało i rozmyślało. Idyllę zakłócało tylko to, że rzadko udawało mi się wymknąć, poza tym tęskniłam za rodziną.

Czu udało ci się coś napisać w tym czasie?

Miałam trzy godziny dziennie „wolnego czasu”i  najchętniej bym je przespała albo przegadała na skypie z bliskimi. U pozostałych podopiecznych rzadko bywało lepiej. Dlatego z całorocznej dłubanki narodził się potem tylko niewielki cykl wierszy. Parę z nich ukazało się w czasopismach internetowych. Co ciekawe, dowiedziałam się że również byłe zakonnice często podejmują taką opiekuńczą pracę (książka Marty Abramowicz Zakonnice odchodzą po cichu). To praca obciążająca psychicznie, trudna, a jednocześnie wiążąca się z robieniem czegoś dobrego dla drugiego człowieka i medytacją w samotności. Ta medytacja sprzyja pisaniu, ale wrogiem jest zmęczenie i brak czasu.

Do czasu wyjazdu opublikowałaś dwa tomy wierszy, Rybarium i Klaustrofobię na wynos. Potem, jak wspomniałaś, pojawiły się nowe wiersze z cyklu Cudze łóżka [http://www.dwutygodnik.com/artykul/5276-wiersze.html]. A może trudniej pisać wiersze, kiedy traci się kontakt z żywą mową?

Zmiana języka to akurat rzecz inspirująca. Natomiast życie bywa niekiedy zbyt intensywne, żeby pisać. Tak było w trakcie mojej pracy w UK. Troszkę pisałam, troszkę tłumaczyłam. Potem się rozchorowałam. Sądziłam, że ten czas wykorzystam na pisanie – pracę zarobkową musiałam przerwać – ale choroba okazało się bardziej intensywna i wyczerpująca niż życie. Teraz po roku walki z bólem powoli wracam do siebie, ale bardziej poprzez czytanie i działanie niż pisanie. Mam niedokończony tom wierszy, dwóch wydawców zainteresowanych jego opublikowaniem, ale zamiast siedzieć i pisać, wciąż walczę o zatrzymanie choroby i chodzę na demonstracje w obronie demokracji. Kto by przypuszczał, że wszystko się zbiegnie, że równocześnie się ujawnią moja choroba reumatyczna i choroba, która od dawna tkwi w narodzie. Brak zaufania, podejrzliwość, poczucie krzywdy, teorie spiskowe, zazdrość, szukanie winnego. I ten język, w którym słowa dewaluują się, ich znaczenie ulega zafałszowanie. „Dobra zmiana” oznacza destrukcję, „odpolitycznie mediów” oznacza ich „upolitycznienie”, a „Polak najgorszego sortu” to ja, moi bliscy i przyjaciele.  Trudno się skupić, kiedy kraj popada w stan dziwnej gorączki. Magda Tulli zaczyna pisać Kroniki rządowe. Adam Zagajewski publikuje Kilka rad dla nowego rządu. Ewa Lipska udziela wywiadu w którym mówi „Boję się, że ktoś przyłoży zapałeczkę do naszych rozpalonych głów. Nie ma gorszej rzeczy niż pożar w narodzie”. Psychologowie i socjologowie, moi wykładowcy ze studiów, piszą listy otwarte do rządu. Można się oczywiście udać na wewnętrzną lub zewnętrzną emigrację, ale ja mam na to zbyt odpowiedzialną naturę.

Wydaje mi się, że po wyjeździe forma twojego pisania  nieco się zmieniła, stała się bardzie narracyjna. Czy bycie w drodze sprzyja opowieściom?

Co do narracyjności wierszy, może stały się bardziej narracyjne dlatego, że na początku najpierw pisałam je po angielsku, bo ten język był bardziej aktywny w mojej głowie, ale zdając sobie sprawę z niedoskonałości mojego posługiwania się tym językiem, potem tłumaczyłam je na polski i rozwijałam już w polskim. To pewnie wpłynęło na frazę.

Trzy lata temu w wywiadzie opublikowanym w artPapierze przyznałaś: społeczne niepokoje oglądam w telewizji. Książka jest o moim prywatnym niepokoju. Dlatego ciarki mnie przechodzą, gdy słyszę termin „poezja zaangażowana”. Zaangażowana „w co” lub zaangażowana „przez kogo”? Sama zajmuję się powątpiewaniem, nie angażowaniem się, gdyż wszystko to, co wpojono mi jako wartość, okazało się jakimś ogromnym nieporozumieniem.” Ale jednak, kiedy sytuacja tego wymaga, zaczynasz się angażować?

Dla mnie każde zaangażowanie jest trochę podejrzane, ale brak zaangażowania, konformistyczny flow, tym bardziej. Im jestem starsza, tym mniej mnie pociąga idea „emigracji wewnętrznej” w obliczu przykrych politycznych wydarzeń, zajęcia się swoimi prywatnymi sprawami, a bardziej się przychylam w stronę dobrego obywatelskiego działania. Potwornie mnie denerwują ludzie – znajomi, przyjaciele – którzy publicznie mówią, że nie chodzą głosować, że nawet nie wiedzą kto rządzi. Uważam to za rodzaj egoizmu, małostkowości, polskiego „tumiwisizmu”. Zaangażowanie to może być napisanie wiersza czy prozy, ale nie zwalnia nas ono od głosowania. Ja to trochę rozdzielam  – prędzej wyjdę na ulicę, niż w sytuacji napięcia emocjonalnego napiszę wiersz. Potrzebuję czasu, spokoju, medytacji. Nie nadaję się do tworzenia poezji zaangażowanej, do tworzenia manifestów czy memów. Piszę powoli, myślę powoli, a od niedawna jeszcze wolniej. Właściwie na nowo po rocznym ataku choroby uczę się pisać. Przez moment, kiedy nie byłam pewna czy z tego wyjdę, czy kiedyś ból się skończy, pisanie straciło dla mnie sens. Teraz próbuję sobie na nowo przypomnieć, jak to jest – czytać, pisać i myśleć o jutrze. Choć to moje jutro wciąż niepewne. Może zaangażowanie jest dla mnie również próbą powrotu do siebie po chorobie? Odzyskania poczucia sprawstwa, sensu. Któryś z manifestantów niósł w styczniu transparent „Trudno uwierzyć, że po 25 latach znów muszę protestować w tej samej sprawie”. Ja też nie mogę uwierzyć, że się dzieje. Ale się dzieje i nie można przymknąć oczu i twierdzić, że jest inaczej. Na razie nie czuję się gotowa, żeby o tym pisać, bo to za bardzo boli.

Czyli  nie  masz takiego odruchu, aby, jak kiedyś poeci Nowej Fali, demistyfikować język nasycony obecnie polityczną nowomową, łagodzić lub podsycić ten pożar w narodzie wierszem, memem, piosenką?

Z tyłu głowy kołacze mi dwudziestolecie, Miłosz w Wilnie, marsze narodowców, a ostatnio dobitnie mi to przypomniał zespół Hańba, stylizujący się na dwudziestolecie i śpiewający teksty Tuwima. Chciałabym się ukryć, nie mierzyć się z tą obrzydliwością; z językiem, który choruje z nienawiści. Nigdy nie lubiłam wierszy nowofalowych, które go demaskowały (bo demaskując przesiąkały nim), może poza poezją Ewy Lipskiej, znacząco inną, i to jest również jeden z powodów, dla których nie wyrażam swoich politycznych uczuć w wierszu. Swoją drogą, Ewa Lipska też ostatnio szła na demonstracji w Krakowie.

Bardzo z mężem, Maćkiem Woźniakiem, kochamy nasze życie na uboczu, w ciszy, na brzegu wielkiej rzeki. Teraz ta cisza jest zakłócona. Poranne sobotnie czytanie prasy wiąże się ze sporą przykrością. Maciek zawsze może uciec na ryby. Dla mnie jedyny moment, kiedy czuję ulgę, to wyjazd za granicę. Pomylona wyspa okazuje się mniej pomylona niż nadwiślańskie łachy.  Jeśli jest zwariowana, to w zupełnie innym sensie. Niedługo tam wrócę i znów zacznę dłubać w tekstach o moich starych, chorych, niedoskonałych ludziach.

A propos ucieczek na ryby. Czytając twój debiutancki tom Rybarium, byłam pod wielkim wrażeniem, jakbym przeniosła się  do niezwykłego oceanarium, gdzie traci na znaczeniu  perspektywa antropocentryczna. Dlaczego postanowiłaś stworzyć „epos na miarę ryb”?

Rybarium jest tak stare, że już go prawie nie pamiętam… Napisałam je, bo irytowali mnie ci wszyscy debiutanci piszący o sobie. Napisałam dwadzieścia dziewięć wierszy o rybach trochę na przekór. „Epos na miarę ryb” to fraza ironiczna. Wszyscy znamy to powiedzenie: „dzieci i ryby głosu nie mają”. Słyszałam nieraz jego parafrazę – kobiety i ryby głosu nie mają. W tomie jest kilka wierszy o kobietach w męskim świecie. Tych, których nie zabiera się na ryby, z którymi poważnie nie rozmawia się o polityce, które nie mogą decydować same o sobie. To jest tom zaangażowany, ale w tym sensie, że zawsze chciałam dać głos tym, którzy go nie mają. Ryby są tu tylko personifikacją istot pozbawionych prawa do wypowiedzi. To mogą być zwierzęta, które pomawia się o nieposiadanie duszy czy uczuć, ale mogą to być też marginalizowani ludzi. Jako ciekawostkę dodam, że dzięki temu tomowi wierszy poznaliśmy się z mężem. Marek Grala, płocki poeta i animator kultury, wręczył mu moją książkę mówiąc „To jest dziewczyna dla ciebie”. I niechcący okazał się prorokiem. Chwilę później poznaliśmy się na spotkaniu literackim na Łowickiej.

W całym moim pisaniu krążę wokół tematu przemocy symbolicznej i wykluczenia. Moja druga książka Klaustrofobia na wynos to tom najbardziej pokrętny, lingwizujący, dynamiczny. Językowo inny, ale to wciąż książka o ludziach, którzy nie mogą się odnaleźć – w pracy, w życiu, w domu, w języku.  O ludziach, którym coś się przestawiło, rozjechało. To przy okazji jej wydania mówiłam: „Mam słabość do długiej listy ludzkich niedostatków i nadmiarów, zboczeń i charakteropatii, chorób i aberracji”. I ta słabość jest chyba moją trwałą cechą, bo w Cudzych łóżkach znów wracam do ludzi, którzy są zmarginalizowani, wykluczeni, pozbawieni głosu. Próbuję opowiedzieć ich historie (pewnie to jest powód większej narracyjności tej książki) , a przy okazji odpowiedzieć sobie na parę pytań  –  Co by się stało, gdybyś nagle w wyniku wypadku złamała kręgosłup? Kim byś była? Co byś myślała? Co będzie, kiedy będziesz już stara, zamknięta w domu, kiedy nawet twoje wspomnienia zostaną ukradzione, a po domu będzie krążyć jakaś obca osoba, której w dodatku masz słuchać?

To tom pisany przez podglądaczkę, a więc też postać w jakimś sensie aberracyjną. Ten temat zawdzięczam pracy w UK, ale choroba, starość, śmierć i seks to sprawy uniwersalne, które dzieją się głównie w łóżkach. W cudzych łóżkach, które czasem stają się nasze.

O AUTORACH

Kamila Pawluś

Urodzona w 1979 roku w Krakowie. Absolwentka MISH-u. Współredagowała kwartalnik „Tekstualia”. Przetłumaczyła Antropologię religii Fiony Bowie i fragmenty Społeczeństwa sieci Manuella Castellsa. Laureatka nagrody głównej w Ogólnopolskim Konkursie na Debiutancką Książkę Poetycką organizowanym przez Kwartalnik Kulturalny „Opcje” (tom Rybarium, 2008). W 2012 roku ukazała się jej druga książka, Klaustrofobia na wynos (WBPiCAK, Poznań). Stypendystka MKiDN w dziedzinie literatury (2011). Prowadzi bloga o życiu w Anglii www.pomylonawyspa.blox.pl    

Wioletta Grzegorzewska

Pseudonim Wioletta Greg; urodzona w 1974 roku w Koziegłowach. Po ukończeniu filologii mieszkała w Częstochowie, a następnie na wyspie Wight w Wielkiej Brytanii. Opublikowała kilka tomów poetyckich, wybór wierszy i próz Wzory skończoności i teorie przypadku/ Finite Formulae and Theories of Chance (wiersze przełożył Marek Kazmierski), minibook Polska prowincja (wraz z Andrzejem Muszyńskim), książkę prozatorską Guguły, której adaptację (w Polsce i w Mołdawii) wystawiał białostocki Teatr Dramatyczny (reż. Agnieszka Korytkowska-Mazur). Laureatka Złotej Sowy Polonii w Wiedniu oraz finalistka nagród literackich: Nike, Gdynia oraz międzynarodowej The Griffin Poetry Prize w Kanadzie. Przekładana na angielski, hiszpański, kataloński, francuski i walijski.

powiązania

Trzeba było zamienić niemoc w moc

wywiady / O PISANIU Irit Amiel Urszula Chowaniec Wioletta Grzegorzewska

7 odcinek cyklu wywiadów Wioletty Grzegorzewskiej zatytułowanego „Wyjechały” – rozmowa Urszuli Chowaniec i Wioletty Grzegorzewskiej z Irit Amiel.

WIĘCEJ

Często się gubię między językami

wywiady / O PISANIU Anna Błasiak Wioletta Grzegorzewska

6 odcinek cyklu wywiadów Wioletty Grzegorzewskiej zatytułowanego “Wyjechały – rozmowa z Anną Błasiak.

WIĘCEJ

Parytety, kwoty i gender mainstreaming – wszystkie chwyty dozwolone

debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA Wioletta Grzegorzewska

Głos Wioletty Grzegorzewskiej w debacie „Jeszcze jedna dyskusja o parytetach”.

WIĘCEJ

Wyjechały: „Pułapki emigrantki”

wywiady / O PISANIU Urszula Chowaniec Wioletta Grzegorzewska

3 odcinek cyklu wywiadów Wioletty Grzegorzewskiej zatytułowanego “Wyjechały” – rozmowa z Urszulą Chowaniec.

WIĘCEJ

Wyjechały: „Zawsze będę miała dwa domy”

wywiady / O PISANIU Marzena Stefańska-Adams Wioletta Grzegorzewska

2 odcinek cyklu wywiadów Wioletty Grzegorzewskiej zatytułowanego Wyjechały – rozmowa z Marzeną Stefańską-Adams

WIĘCEJ

Wyjechały: „Całe życie temu”

wywiady / O PISANIU Marta Dziurosz Wioletta Grzegorzewska

1 odcinek cyklu wywiadów Wioletty Grzegorzewskiej zatytułowanego „Wyjechały” – rozmowa z Martą Dziurosz

WIĘCEJ

Pisałabym wiersze tym, co chcą zbyt wiele* – o debiutach kobiet w pierwszej dekadzie nowego wieku

debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA Wioletta Grzegorzewska

Głos Wioletty Grzegorzewskiej w debacie “Poeci na nowy wiek”.

WIĘCEJ