22/01/16

Różewicz (2)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

I.

Czy można próbować czytać poezję słowo po słowie? Że można wers po wersie, to wiadomo – to już zrobił choćby Josif Brodski w swym eseju o 1 wrześniu 1939 roku W. H. Audena… Choć w sumie nie, nie wiadomo: Brodski, o ile pamiętam, próbował, ale chyba nie do końca mu wyszło, chyba w końcu dał się uwieść przez całość, a w każdym razie przez jej ponadwersowe części.

Ja w każdym razie chciałbym zmierzyć się z jednym krótkim wierszem właśnie tak, słowo po słowie. Będzie to niebywały utwór Tadeusza Różewicza, bez tytułu, pochodzący z jego wydanej w 1969 roku książki Regio. Skąd taki pomysł – może nudny, może zuchwały, może i taki, i taki? Krótko i najprościej: myślę, że zaczynem tego mojego eksperymentu była chęć przetestowania, na ile w praktyce działa różewiczologiczny dogmat o nadrzędnej randze (konstrukcyjnej, formalnej, semantycznej, logicznej, metafizycznej i każdej innej) nagiego słowa w tej właśnie propozycji poetyckiej.

Nie ukrywam, że to, co będę pisał, jest powtórzeniem przedsięwzięcia, które już przedsięwziętym było – i to, jak mawiają usieciowieni, w czasie rzeczywistym. Czyli – w czasie jednej z moich lekcji (a nawet nie jednej, a aż trzech), kiedy tak właśnie z moją klasą tego Różewicza czytaliśmy: powoli, mozolnie, ale dając się (jak bardzo chcę wierzyć) coraz mocniej przez wiersz absorbować, a jednocześnie z niego się wyzwalać, ku skojarzeniom i konceptom coraz bardziej niepodległym. A skoro tak – to nie ukrywam, że będę też korzystał tu z tego, co nie tylko ja wymyśliłem; nie potrafiłbym już zresztą oddzielić teraz moich interpretacyjnych epifanii od tego, co zostało wymyślone (bądź mocno mi zasugerowane) przez uczniów (dziwnie mi jakoś brzmi to nazywanie ich w tym kontekście „uczniami”…). Zresztą – nieważne: wszystko to dopisało się już pełnoprawnie do wiersza Różewicza, do tego wiersza takiego, jaki mi się teraz czyta.

Spróbujmy zatem.

II.

rzeczywistość

Pierwsze słowo wiersza. Może najważniejsze? Nawet jeśli nie w całości tekstu, to tu, teraz – tak. Wagę jego dodatkowo podkreśla ekspozycja do samodzielnego wersu, w którym nie ma nic więcej – tylko ten jeden rzeczownik.

„Rzeczywistość” zatem. Mocny początek. Rzeczywistość – czyli wszystko, co nas otacza, co istnieje naprawdę. Możemy przeczuwać, że tak rozpoczęty tekst dotknie czegoś istotnego. Istotowego. Dotknie czegoś prawdziwego (prawdziwie istniejącego), dotknie tego na-prawdę. Cóż bowiem może być ważniejszego nad to, co niewątpliwe, rzeczywiste?

rzeczywistość
którą

Ten na pozór niewinny, oczywisty z syntaktycznego punktu widzenia zaimek, „którą”, dotykający „rzeczywistości” – ma w rzeczywistości konsekwencje fundamentalne, fundamentalnie nicujące. Tamta rzeczywistość otwierająca tom, tak wyemancypowana z reszty tekstu, tak wysunięta na jego awangardę, wydawać się mogła rzeczywistością bezprzymiotnikową, rzeczywistością-jako-taką, nieledwie platońską ideą rzeczywistością, rzeczywistością w całej swej absolutnej pełni. Rzeczywistość-która to już inny byt, niebezpiecznie uwarunkowany – bo skoro jest jakaś jedna rzeczywistość-która, to muszą być też rzeczywistości jeszcze inne; gdyby było inaczej, to jej gramatyczne cieniowanie nie miałoby sensu. Po co podkreślać, że jest to jakaś/któraś rzeczywistość? Rzeczywistość to rzeczywistość… Tymczasem wygląda na to, że będzie inaczej.

rzeczywistość
którą oglądałem

A zatem: owszem, tymczasem wygląda na to, że będzie inaczej. A właściwie nie tyle wygląda, co – jak widać – ogląda… Doprecyzowanie tego poprzedzającego zaimka, doprecyzowanie ważne, odwołujące się do naoczności, tej potencji poznawczej tak ambiwalentnie nacechowanej. W swej ważnej książce Downcast Eyes Martin Jay opisuje, jak we francuskim modernizmie następuje owo denigration of vision, wyczerpanie się wiary w siłę spojrzenia – a siła to wielka, ogromna część najcelniejszej intelektualnej spuścizny Zachodu nie bez powodu koncentruje się wokół metafor światła, oka, wzroku, widzenia… „Widzieć” to w tej tradycji coś znacznie więcej niż tylko biologiczna zdolność do percypowania okiem i analizowania w korze mózgowej bodźców dostarczanych przez promieniowanie elektromagnetyczne o długości fali od mniej więcej 400 do plus minus 800 nanometrów; to również synonim poznania, rozumu, siły wiedzy. Ale też wzrok ma w sobie coś przemocowego, coś niweczącego z natury zmienną, proteuszową wielkokształtność rzeczy; to martwy pozór poznania usidlonego w szkiełku i oku starca z Romantyczności Mickiewicza, to infiltrujący każdą dwójmyślną wolność Wielki Brat spoglądający zewsząd w Roku 1984 Orwella, to wciągające w mrok czerwone oko bez powiek Saurona z Władcy pierścieni Tolkiena. Tak więc ten, który mówi u Różewicza, wpierw wprowadził do swej poetyckiej rozgrywki rzeczywistość w sensie skrajnie mocnym, rzeczywistość jako noumen, jako Ding an Sich, by potem licytować w dół: obostrzać swą rzeczywistość zwielokrotniającym jej bycie zaimkiem, sytuować się na pozycji kogoś, kto widzi/wie („ogląda”), ale też nie jest w tej rzeczywistości, odsuwa się od niej na bezpieczny poznawczy („wzrokocentryczny”, powiedziałby Jay) dystans. Najbardziej – by sparafrazować znany żart sprzedawców – uciążliwy typ klienta, czyli tak zwany „apacz”: „– Czy można w czymś pomóc? – A, patrzę tylko…”.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez

Czyli to jeszcze nie koniec oddalenia od tego, co na początku. Nie tylko „oglądam” – a zatem uczestniczę nie w pełni – ale jeszcze „przez” (coś). Jeszcze jedno medium, jeszcze jedno zapośredniczenie.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną

To, za pośrednictwem czego oglądający patrzy na rzeczywistość, jest „brudne”. A zatem wchodzimy w przestrzeń pejoratywnego nacechowania – estetycznego (to, co brudne, jest na ogół rozpoznawane jako brzydkie), ale też etycznego (brud kojarzy się z wielorako – moralnie, metafizycznie – pojmowaną nieczystością; coś może też być „brudne” w pierwszym, estetycznym sensie, bo jest niedomyte, niechlujnie potraktowane, a zatem dochodziałby tu też optyka pewnej, powiedzmy, krytyki społecznej). Ale też to, co brudne, zniekształca: rzeczywistość-którą-się-ogląda zza czegoś brudnego, jest jeszcze mniej tą rzeczywistością mocną, o którą wydawało się, że chodzi na początku.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę

Szkło. Znów dwuznaczność… Silna jest pozytywna symbolika szkła: przejrzystość (również w sensie politycznej transparentności, również w znaczeniu epistemologicznym – jak choćby w wielkim realizmie, który wierzył, że dociera do takich właśnie lustrzano-okiennych pokładów odsłaniającego całą prawdę o wszystkim języka), nowoczesność (szklane domy Seweryna Baryki i jego Stefana Żeromskiego, by daleko nie sięgać). Ale też – coraz większe oddalnie, coraz głębsza alienacja, trwanie po stronie pozoru (pamiętam ze schyłkowego PeeReL-u żarcik o ZBoWiD-owcach „z płaskim nosem”, czyli takich, których na każdej oficjalnej celebrze pełno w pierwszych szeregach, ale którzy nos mają spłaszczony, bo całą wojnę go dociskali do okna, zza którego wojenny wysiłek oglądali…). Tutaj „szyba” jest „brudna”, więc raczej o to drugie, dezawuujące pole symboliczne będzie chodziło…

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w

Przyimek. W ślad za nim najczęściej (a przynajmniej – jak wolno domniemywać z dotychczasowej dramaturgii tekstu – tak będzie właśnie teraz) idzie/stoi rzeczownik oznaczający miejsce.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

Czyli poczekalnia. Bardzo specyficzna odmiana miejsca nieswojego, publicznego. Każda przestrzeń przynależna wspólnocie wytwarza własną, specyficzną tożsamość kolektywną, rządzi się swoim tylko etosem. Kościół, wspólnota wierzących; szpital, wspólnota chorych; szkoła, dialektyczna wspólnota uczących i nauczanych; więzienie, wspólnota skazanych… Wszyscy oni – lud wierny z kapłanami, cierpiący z lekarzami i resztą personelu, nauczyciele i uczniowie, uwięzieni i ich nadzorcy – wytwarzają własne reguły, hierarchie, idee regulatywne. Porządek poczekalni poporządkowany jest celebrowaniu przebywania czasowego, chwilowego, to nie-miejsce, coś na kształt owego tak pięknego The Forrest Between Worlds z przedostatniej narnijskiej opowieści Lewisa – gdzie „Drzewa rosły dość blisko siebie i były tak gęsto pokryte liśćmi, że nie prześwitywał przez nie ani kawałek nieba. Przez liście sączyło się tylko zielone światło, ale gdzieś wyżej musiało świecić mocne słońce, bo zielona poświata była jasna i ciepła. Trudno sobie wyobrazić bardziej cichy las. Nie widział tu ani ptaków, ani owadów, ani zwierząt, ani wiatru. Czuł prawie, jak rosną drzewa. Prócz sadzawki, z której właśnie wyszedł, było tam mnóstwo innych – sadzawka obok sadzawki, co parę metrów, jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem.” A w każdej z sadzawek – przejście do innego świata; zatem miejsce, które nie jest miejscem, ale między-miejscem, „między-światem”, gdzie nikt się nie zatrzymuje, a przynajmniej nie powinien: grozi to sennością więżącą na zawsze w pewnej czystej i kuszącej (Las Między Światami było to miejsce „tak bogate, jak świąteczne ciasto ze śliwkami”) potencji.

Poczekalnia. Być może kolejowa. Może u lekarza. Tak czy inaczej, figura bezustannej potencjalności przestrzeni pozostawionych i oczekujących, miejsce, którego cechą charakterystyczną jest przebywanie tymczasowe, w oczekiwaniu na coś – cokolwiek – innego. Czaso-przestrzeń w sensie bodaj najściślejszym.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem

Kolejny fragment wiersza – oddzielony (zwłaszcza że oddzielony) światłem od poprzedniego – powraca do wzroku, uruchamia dialektykę dwóch modi patrzenia: „oglądania” i „ujrzenia”. Różnica między tymi słowami, jaką proponuje słownik, wydaje mi się iść nieco wbrew intuicji (mojej? wiersza? Tadeusza Różewicza?). „Oglądać” zatem – wedle wokabularza – to „przypatrywać się komuś lub czemuś dokładnie, spoglądać na kogoś lub na coś z uwagą; przyglądać się”, ewentualnie „zapoznawać się z czymś, patrząc na to” (jest jeszcze trzecie znaczenie, wiążące oglądanie ze spotykaniem, ale wydaje mi się tu ono – tymczasem przynajmniej – jakby mniej interesujące). „Ujrzeć” to z kolei „patrząc, spostrzec, zauważyć kogoś, coś; zobaczyć”. I wszystko pięknie, ale gdzieś w tych definicjach traci się różnica dystynktywna (a przynajmniej fundatorska dla sensu wiersza Różewicza): wyraźna gradacja waloru prawdziwości i/lub nagłości. Rzeczywistość-oglądana była jeśli nawet nie skłamana, to przynajmniej poddana procedurze wątpienia: pozostawiona bądź jeszcze nie odwiedzona, odsunięta na dystans, schowana za szybą, która to szyba z kolei chowała samą siebie w smugach brudu; rzeczywistość-ujrzana przeciwstawia się tej piętrowej warunkowości, proponuje patrzenie na nowy sposób – być może jakoś tam prawdziwszy, naocznie-nagi; myślę też, że bardziej gwałtowny: „oglądanie” brzmi mi tutaj jak zarażone automatyzmem i znużeniem, melancholijnie zgoła donikąd wiodące, repetytywne kontinuum pewnej czynności; „ujrzenie” jest szarpnięte, gwałtowne, jednokrotne, budzące.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą

Teraz właśnie, przed puszczeniem (się) w dalszy dyskurs, ujawnia się aliteracja tych dwóch słów „ujrzałem” i „twarzą”, dodatkowo podkreślona niedokładnym i brzmieniowo odległym, ale jednak zrymowaniem wygłosów. Ale już teraz widać, że trzeba iść dalej, że to słowo w tym kontekście gramatycznym samo dla siebie znaczyć nie może (chyba żeby przyjąć, że mamy tu do czynienia z archaiczną konstrukcją frazelogiczną: ujrzeć-twarzą, czyli ujrzeć-jako-twarz). Niezależnie od tego, już teraz na tę twarz – coś najbardziej osobistego, najpełniejszą figurę tożsamości – trzeba zwrócić uwagę.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w

Znów ten sam przyimek, co poprzednio – i znów można by spekulować, że za chwilę pojawi się miejsce dla tej twarzy, miejsce zapewne metaforyczne. Ale opresja frazeologii już teraz podpowiada, co prawie na pewno musi nastąpić.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

Tak jak należało przypuszczać: chodziło o ten właśnie frazelogizm, oznaczający bliskość, bepośredniość, autentyczność, spotkanie. Przychodzi na myśl tradycja filozofii dialogu, metaforyka/metafizyka/etyka twarzy, jaką znaleźć (spotkać) można w pismach Martina Bubera, Emmanuela Levinasa, najpełniej może – w monumentalnym świetle Gwiazdy zbawienia Franza Rosenzweiga. Po pozorowanym oglądaniu-rzeczywistości (przez-brudną-szybę-w-poczekalni), nadszedł czas na prawdziwe, nagłe, epifanijne ujrzenie-rzeczywistości (twarzą-w-twarz). Spotkanie takie, spotkanie twarzy – jak powiadają dialogiści, choćby Buber w swym założycielskim dla całego nurtu eseju – jest wydarzaniem się najczystszej etyki: reifikująca strategia obcowania „Ja” z „To” zamieniona zostaje na nieskończoną bliskość „Ja” przeglądającego się w „Ty”; w obliczu twarzy Innego konstytuuje się pierwotna nagość absolutnej, niezapośredniczonej w żadnym ubezpieczającym dyskursie prawdy.

No właśnie: przeglądanie się… Na tej lekcji, od której to moje tutaj czytanie Różewicza się zaczyna, pojawił się trop dotychczas przeze mnie w tym wierszu niedostrzeżony – to spotkanie „twarzą w twarz” może być też – po prostu, ach, jakże pięknie po prostu! – odbiciem tego, kto mówi, w szybie; prawdziwa rzeczywistość, rzeczywistość-ujrzana, to zatem dostrzeżenie siebie samego. Co w tym sobie-samym zobaczył?

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby

Przechodzimy do kolejnej wyodrębnionej części wiersza – a tam wita nas słabość. Jeszcze nie wiemy, czego będzie dotyczyła, nie wiemy, kto będzie „słaby” (lub co będzie słabe), ale znaczące jest to, że prawda rzeczywistości-ujrzanej właśnie do konstatacji słabości doprowadza. W powszechnym odczuciu słabość kojarzy się nienajlepiej: już to z brakiem stoickiej cnoty, owej greckiej arete lub łacińskiego virtus, męstwa niepodległej zewnętrznym opresjom tożsamości silnej swą wzniosłą obojętnością, apatheią, już to ze słabością-do-czegoś, ze słabostką po prostu, z mało-dusznością. Są też jednak pozytywne waloryzacje słabości: chrześcijańska (jeśli przyjąć, że słabość może być synonimem albo pokory, tapeinophrosyne z czwartego rozdziału listu Apostoła do gminy efeskiej, albo chrystusowej kenosis, „ogołocenia”, o którym ten sam Apostoł pisał do Filippi) lub choćby taka, jaką wyinterpretować można z koncepcji otwartego, nieinwazyjnego „podmiotu słabego” Gianniego Vattimo. O jaką (i czyją) słabość chodzić będzie Różewiczowi?

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem

Ruch prowadzi od tego/kogo, co (lub który) jest słabe/słaby. I choć jeszcze nie wiemy, czego (znów: lub kogo) to odwracanie dotyczy, to negujący słabość sens tego ruchu jest już teraz wyraźny.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się

Zaimek zwrotny wskazujący na tożsamość czynności i wykonawcy. A zatem odwraca-się ten, który oglądał i który ujrzał, który ujrzał coś/kogoś słabego.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od

Tym razem przyimek – wzmacniający ruch odwracania jako porzucania czegoś. Bo samo „odwracanie” mogło ostatecznie okazać się na przykład odwracaniem w palcach monety, odwracaniem kieliszka stopką w górę (albo w dół, zależnie od chęci, kondycji i sposobności), odwracaniem koszuli na lewą stronę… Odwracanie-się już to pole możliwości zawężało, ale nadal pozostawało ono spore: można się przecież na przykład odwrócić o trzysta sześćdziesiąt stopni i znaleźć w punkcie wyjścia. Odwracanie-się-od nie daje już wyboru: chodzi o odejście, odrzucenie, poniechanie.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej

A zatem porzucane będzie coś z siebie samego. Rzeczywistość-ujrzana (być może rzeczywistość swojej twarzy, prawda o sobie samym) inicjuje gest oczyszczenia, przekroczenia – ale też wyzbywania się jakiejś części siebie samego. Jakiej?

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej słabości

Więc rzeczywiście, chodzi o transcendencję własnej kondycji odkrytej w rzeczywistości-ujrzanej, będącej zaprzeczeniem pozornej i pozorowanej rzeczywistości-oglądanej. To, co się objawiło, a była tym słabość – musi zostać odrzucone… Ta na pozór dość oczywista konstatacja kryje w sobie jednak pewne pułapki, najmniej dwie. Po pierwsze: gdzie może odwrócić się słaby, kiedy się odwraca od swojej słabości? Czy aby na pewno – jak podpowiada nasza od Platona zainfekowana myśleniem w kategoriach opozycji wyobraźnia – do siły, mocy? Po wtóre: czy nie jest przypadkiem tak, że jeśli tożsamość definiująca się jako słaba odwróci się od swej cechy najistotniejszej, czyli od słabości, to zwyczajnie się unicestwi?

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej słabości

odwróciłem

W wiersz zaczyna wkradać się rytm znaczony powtórzeniem (a powtórzenie może być albo oznaką determinacji, kiedy powtarza się coś, co mocno się w powtarzającym gruntuje, albo na odwrót: poświadczeniem rezygnacji, bierności, utkwienia, ową – jak to pięknie nazwała Julia Kriesteva – „monotonną i repetytywną” mową depresji) – czy będzie to powtórzenie do końca konsekwentne, czy również chodzi tu o samozwrotne się-odwracanie, czy też o odwracanie czegoś/kogoś innego?

Na marginesie: teraz dopiero dostrzegam, jak piękna w swej kategorycznej celności jest etymologia słowa „odwracać”; wracanie, ponowny-ruch-ku, zanegowany na najwyższej nucie przez przedrostek od-, oznaczający ruch na zewnątrz; jakże słabowitym, siebie niepewnym w perspektywie nieodwracalności od-wracania wydaje się choćby znacznie bardziej na pozór oczywiste od-chodzenie, zaprzeczające jedynie jakiemuś (bezcelowemu być może) chodzeniu nie wiadomo gdzie i po co…

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej słabości

odwróciłem się

Czyli jednak pełna, wyrażona podwojeniem zgodność: rzeczywistość-ujrzana prowadzi do epifanii własnej słabości, ta z kolei inicjuje ruch odwracania-się, porzucania, oczyszczania. Tak przynajmniej było za pierwszym razem, gdy odwracająca-się słabość pragnęła zanegować istotę samej siebie, przekreślić się w jądrze swej słabości. Czy tak będzie i teraz? Wszak wciąż jeszcze odwracanie-się nie wymaga – gramatycznie rzecz biorąc – obiektu, może być odwracaniem-się jako takim…

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej słabości

odwróciłem się
od

Więc jednak tamten ruch nicowania i przekreślania nie został zakończony, wymaga dopełnienia i dopowiedzenia; epifania słabości wymusza rewizję tego, co było – jeszcze jedną, ponowną, jeszcze zostało coś, co zatrzymuje po tamtej stronie brudnej szyby w poczekalni, coś fingującego sens, jakaś ułudna nie-słabość, która – w imię prawdy o sobie samym, w imię rzeczywistości-ujrzanej też musi zostać przekroczenia.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej słabości

odwróciłem się
od złudzeń

Paralelizm względem poprzedniej składniowej całości naruszony w jednym, ale za to znaczącym miejscu: brakuje przymiotnika „moich”; słabość była – powiada mówiący – „moja”, ale złudzenia są już złudzeniami w sensie ogólnym, mocnym, uniwersalnym poniekąd… Jak rozumieć ten fragment? Czy „słabość” i „złudzenia” – jak zdaje mi się sugerować pierwsze czytanie – są równoważne, czy można to traktować tak, że „słaby” odwrócił” się od swojej „słabości” i od „złudzeń”? Chyba jednak nie, chyba między „słabością” a „złudzeniami” zachodzi relacja inkluzji: słabość („moja”) zawiera się w złudzeniach jako bardziej ogólnych… Można, jak sądzę, założyć zatem, że rysuje się tu dość wyraźna linia znaczeń: rzeczywistość-oglądana przez brudną szybę w poczekalni, którą bierze się za, by tak rzec, rzeczywistość rzeczywistą, to złuda, pozór (platoński fenomen, zjawisko, cień rzucany przez ideę w ten świat – odbicie wreszcie, odbicie na ścianie opisanej w Politei jaskini i zwierciadlana kopia własnej twarzy na pokrytym liszajami brudu oknie dworca bądź przychodni); przeciwstawia mu się rzeczywistość-ujrzana, w imię której konstatuje się własną słabość, by się od niej odwrócić, by uznać, że niegdysiejsza, domniemana nie-słabość, tożsamościowa (bo twarz) pewność siebie, była ułudą właśnie. Gdzie teraz powędrujemy? Czy z dialektycznego zmagania tezy i antytezy (tego, co oglądane i co ujrzane, samą siebie oszukującej słabości i od niej się odwracania) wejdziemy na wyższy poziom syntezy? Czy to już?

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej słabości

odwróciłem się
od złudzeń

na

Tak, to chyba już – światło oddzielające od poprzednich fragmentów wiersza zdaje się to potwierdzać, zwłaszcza zaś dość nieoczekiwany przyimek „na”: jakby nie z tej co do tej pory opowieści, gdzieś indziej, wyżej, w nowym uniwersum składni.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej słabości

odwróciłem się
od złudzeń

na piaskach

Piasek: dość uniwersalna symboliczna figura nietrwałości, ulotności, zmiany – w której skądinąd kryje się wieczność. Piasek pustyni, którą po mylnych, co chwilę zawiewanych śladach przemierza Lud Przymierza, by stać się w pustynnej tej próbie dojrzałym do sięgnięcia po Obietnice; piasek plaży, limes stałego lądu i morskiego bezkresu, pole ustawicznej walki między tym, co zostaje po ludzkiej stopie, nim zmyje to kolejna fala; piasek w klepsydrze, znaczący upływ czasu i też jego nieskończone odnawianie; piasek, z którego przez tydzień buddyjscy mnisi usypują kunsztowną mandalę, by później zmieść ją jednym ruchem ręki i zamanifestować w ten sposób radość wyzbywania się przywiązania do czegokolwiek materialnego…

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej słabości

odwróciłem się
od złudzeń

na piaskach
moich

Po raz drugi podkreśla się tu posiadanie – ale posiadanie to szczególne: „moje” są piaski tego, który tu pisze, „moją” była też jego słabość; czy zatem zachodzi tu relacja wynikania, czy ujrzana prawda o tym, że jest się słabym, prowadzi do oceny tego, co się ma, jako niematerialnej materii piasku? Czy piasku materialna niematerialność da się zmetaforyzować do postaci słabej – ulotnej, zmywanej, przesypywanej i przesypującej (się), rozgarnianej ręką wysuniętą z rękawa amsy?

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej słabości

odwróciłem się
od złudzeń

na piaskach
moich słów

„Piaski słów”: nietrwałość, ulotność mowy (w ostateczności – jej niebezpieczna grząskość, jak w „ruchomych piaskach”, co ostatecznie jest tylko innym zamianowaniem nietrwałości)… Bardzo to mocna deklaracja kogoś, za kim stoi piszący wiersz poeta – bo jeśli poeta podkreśla nieważkość tego, czym się trudni, to kto jest władny nadać mu wagę? Jeśli między słabością, ułudą i piaskiem słowa pozostają tu w związku synonimii, to zaiste, wiele trzeba będzie, by odratować istotę tego, kto pisze i tego, co ten ktoś zapisuje.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej słabości

odwróciłem się
od złudzeń

na piaskach
moich słów
ktoś

Wiersz, do tej pory autystycznie bez mała zamknięty w optyce jednego tylko punktu widzenia, teraz dopiero zaczyna się rozłamywać. Z czym przychodzi do tekstu ów ktoś – wesprze czy popchnie, podtrzyma czy złamie?

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej słabości

odwróciłem się
od złudzeń

na piaskach
moich słów
ktoś nakreślił

Jeśli do tej pory – jak się przed chwilą okazało – wiersz ciążył do pewnego autotematyzmu, do deklaracji słabości pozwalającej uznać własny poetycki trud za piaszczyście nieważki, to tajemniczy ktoś staje po drugiej stronie snutej przez Różewicza wierszowej lamentacji nad brakiem wagi, po tej, która się od kryjącej słabość złudy odwraca. Nakreślenie to siła, to coś wyrazistego odciskającego się na lekce-wszystko- i też siebie-lekce-ważącej powierzchni piasku. To pióro kopisty przemocą zapisujące nowymi sensami wyblakły, pokryty świeżą kredą pergamin w kodeksie, który dopiero upływ wieków obnaży jako palimpsest; to kontrasygnata, bez której autorska sygnatura nie nabędzie mocy prawnej.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej słabości

odwróciłem się
od złudzeń

na piaskach
moich słów
ktoś nakreślił znak

Znak – czyli sens, coś, co znaczy. Pełnia – choćby nawet partykularna, momentalna, ograniczona, ale jednak (w tym jednym czymś, na ten moment, w tym kontekście) pełnia. Nawet w tak na pozór odartej z wszelkiej mirakularności definicji znaku, jaką odnaleźć można u źródeł nowoczesnego językoznawstawa, w wykładach Ferdinanda de Saussure’a, też kryje się niemały pokład owej metafizyki pełni: tylko wtedy bowiem (jako rzecze genewczyk), gdy nastąpi doskonała gwiezdna koniunkcja znaczonego, signifié, z tym, co znaczone oznacza, signifiant, objawia się znak, signe, w dostojeństwie swej istoty.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej słabości

odwróciłem się
od złudzeń

na piaskach
moich słów
ktoś nakreślił znak
ryby

Tak zatem ten ktoś, kto przychodzi, by nadać sens słabemu (obnażonemu jako rzeczywistość-ujrzana ze swej pozorowanej siły, którą przyjmować za oczywistą chciała zamaskowana brudną szybą miejsca nieswojego rzeczywistość-oglądana) słowu pisanemu piaskiem, zaiste jest tym, którego – jak mi się przeczuwało uprzednio – Izajasz zapowiadał jako kogoś, kto nie będzie łamał zranionej trzciny i kto nie zdmuchnie wysysającego resztkę oliwy knota. I jeśli znak jest tym samym, co sens (czyli nadawaniem znaczenia temu, co bez nazwania pozostanie pozasłownym das Unheimliche), to „znak ryby” jest tym, co Jan nazwie logosem – a co tradycyjnie wykłada się jako „słowo”, lecz można też przecież jako właśnie sens, rozum, pełnię, zamysł…

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej słabości

odwróciłem się
od złudzeń

na piaskach
moich słów
ktoś nakreślił znak
ryby
i

Byłożby zatem tak, że jeden z najmocniejszych religijnych wierszy w dwudziestowiecznej polskiej literaturze wyszedłby nie spod pióra Jerzego Lieberta czy Jana Twardowskiego, ale Tadeusza Różewicza, przez większość swego życia deklarującego się jako człowiek – najdelikatniej rzecz ujmując – duchowo niepełny? Niebywałe… Niebywałe – ale i niezaistniałe, bo ten skromny spójnik równoważny wiedzie nas jeszcze dalej.

rzeczywistość
którą oglądałem
przez brudną szybę
w poczekalni

ujrzałem
twarzą w twarz

słaby
odwróciłem się
od mojej słabości

odwróciłem się
od złudzeń

na piaskach
moich słów
ktoś nakreślił znak
i odszedł

III.

Odszedł. Może to oznaczać poniechanie tego tak nieoczekiwanego rozbłysku wiary, może też oznaczać coś odwrotnego: wiarę niesplugawioną wiedzą, otwartą, wyczekującą, potencjalną.
Tak czy inaczej – teraz przynajmniej odszedł. Na chwilę, na zawsze – ale odszedł.
Odszedł.