debaty / ankiety i podsumowania

And I would prefer not to

Jakub Skurtys

Głos Jakuba Skurtysa w debacie „Zoom Poland”.

strona debaty

Zoom Poland

I

W odpo­wie­dziach kry­ty­czek, któ­re mia­łem oka­zję prze­czy­tać (gdy koń­czy­łem tekst, na stro­nie nie było jesz­cze gło­su Paw­ła Mac­kie­wi­cza), moją uwa­gę zwró­ci­ło wska­zy­wa­nie na kon­kret­ne nazwi­ska, na ogół powią­za­ne z kon­kret­ny­mi pre­fe­ren­cja­mi este­tycz­ny­mi, a więc jakąś wizją naj­now­szej lite­ra­tu­ry, któ­rą uwa­ża­ją one za wła­ści­wą (w tro­sce o tej lite­ra­tu­ry aktu­al­ność i atrak­cyj­ność za gra­ni­cą). To natu­ral­ne, bo tro­chę tak zosta­ła usta­wio­na cała deba­ta, żeby stwo­rzyć listę auto­rów i pisać „krót­kie, uza­sad­nio­ne tek­sty”, a nie ana­li­zo­wać pro­ce­sy. Nie powin­no też dzi­wić, że każ­dy z nas bar­dziej chciał­by zoba­czyć w języ­kach obcych twór­ców bliż­szych mu este­tycz­nie, niż tych odle­głych, o któ­rych nie pisze i w któ­rych poezji się nie roz­po­zna­je. Ale nie to mnie obec­nie inte­re­su­je i nie na tym się sku­pię, więc w pew­nym aspek­cie – zamie­rzam się wyła­mać i pod­wa­żyć sen­sow­ność tej dys­ku­sji, a przy­naj­mniej tak posta­wio­nych pytań.

Zacznę od gestu usy­tu­owa­nia. Jestem kry­ty­kiem, jestem histo­ry­kiem lite­ra­tu­ry, pra­cu­ję na uczel­ni. Od pew­ne­go cza­su jako czło­nek komi­sji mam też wgląd we wnio­ski Pro­gra­mu Trans­la­tor­skie­go ©Poland Insty­tu­tu Książ­ki, a więc te, z któ­rych – przy odpo­wied­nim dofi­nan­so­wa­niu z naszej stro­ny – powsta­ną potem publi­ka­cje na zagra­nicz­ne ryn­ki; raczej z zakre­su lite­ra­tu­ry pięk­nej i sze­ro­ko poję­tej huma­ni­sty­ki, ale rzecz już tu prze­sta­je być oczy­wi­sta, bo gra­ni­ce czę­sto się zacie­ra­ją, a rze­ko­me „zapo­trze­bo­wa­nie” na pol­ską lite­ra­tu­rę czę­sto wią­że się albo ze spraw­nie dzia­ła­ją­cy­mi od lat na zagra­nicz­nych ryn­kach wydaw­ca­mi (casus Czar­ne­go i W.A.B), albo otwar­cie – co jest ten­den­cją chy­ba świa­to­wą – pre­fe­ru­je się lite­ra­tu­rę fak­tu, a w takim star­ciu prze­gry­wa nie tyl­ko poezja, ale też ambit­niej­sza pro­za. Z obser­wa­cji tych setek napły­wa­ją­cych wnio­sków zro­dzi­ły się we mnie róż­ne pyta­nia, doty­czą­ce moż­li­wo­ści prze­kła­du i popu­la­ry­za­cji lite­ra­tu­ry pol­skiej za gra­ni­cą – tej daw­nej (uzna­wa­nej za kla­sy­kę, tłu­ma­czo­nej naj­chęt­niej, czę­sto rów­nież dla­te­go, że nie trze­ba już pła­cić za pra­wa do niej), tej z II poł. XX wie­ku (a więc osa­dzo­nej w eto­sie podzia­łów zim­no­wo­jen­nych) i tej nowej, któ­ra wzbu­dza zain­te­re­so­wa­nie głów­nie u nas (ale chwi­la, co to zna­czy „u nas” – wśród garst­ki kry­ty­ków i piszą­cych, czy może wśród czy­tel­ni­ków, któ­rzy wyku­pu­ją nakład powy­żej 600 egzem­pla­rzy?). Zało­że­nia, że war­te prze­kła­du na inne języ­ki jest tyl­ko to, co „naj­lep­sze” lub „naj­bar­dziej wyra­zi­ste” w danym momen­cie w kra­ju (poja­wia się kry­tycz­no­li­te­rac­kie war­to­ścio­wa­nie), są po pro­stu głu­pie i krót­ko­wzrocz­ne, a przede wszyst­kim prze­czy im histo­ria lite­ra­tu­ry. A te, że rynek prze­kła­do­wy kie­ru­je się lub będzie kie­ro­wał kry­te­ria­mi este­tycz­ny­mi (jak robią to kry­ty­cy) są ponad­to ide­ali­stycz­nie naiw­ne.

Róż­ne­go rodza­ju wnio­ski – na tłu­ma­cze­nia czy wyda­nie publi­ka­cji, na rezy­den­cje, wyjaz­dy warsz­ta­to­we i gran­ty czy sty­pen­dia lite­rac­kie – są dziś ste­ro­wa­ne przez zasa­dy para­me­trycz­ne, ilo­ścio­we. Te zaś zawsze pre­fe­ru­ją nastę­pu­ją­ce kry­te­ria: domi­nu­ją­cy język, duży nakład, kwe­stie toż­sa­mo­ścio­we, wresz­cie uzna­ne­go już lub popu­lar­ne­go auto­ra, kogoś umie­jęt­nie pod­łą­czo­ne­go do „sie­ci pre­sti­żu” (bo czymś trze­ba udo­ku­men­to­wać i legi­ty­mi­zo­wać taki wnio­sek – zarów­no z per­spek­ty­wy bio­gra­fii i zna­cze­nia auto­ra czy jego książ­ki, jak i po stro­nie wydaw­cy czy tłu­ma­cza). Moż­na to oczy­wi­ście na róż­ne stro­ny nagi­nać, ale wią­że się to raczej z dobrą wolą i ide­ali­stycz­nym (a zara­zem bar­dzo subiek­tyw­nym) prze­ko­na­niem o misyj­no­ści, takim, któ­re każe nie­ustan­nie roz­wa­żać, co i w jakim sen­sie jest lep­sze dla naszej naj­now­szej lite­ra­tu­ry: angiel­ski wybór wier­szy Mał­go­rza­ty Leb­dy czy prze­kład na gru­ziń­ski jed­ne­go z moich ulu­bio­nych mło­dych poetów? Wspie­ra­nie emi­gran­tów bia­ło­ru­skich, żeby mie­li swo­ją wer­sję wier­szy Tuwi­ma, czy może lepiej Ukra­iń­ców, żeby mogli prze­czy­tać naj­now­szy wybór wier­szy Julii Har­twig? A to jest ostat­ni szcze­bel dra­bin­ki: sko­ro poja­wił się taki wnio­sek o wspar­cie publi­ka­cji przez Insty­tut Książ­ki, to zna­czy, że ist­nia­ła wola zagra­nicz­ne­go wydaw­cy (na ogół „prze­ko­na­ne­go” przez tłu­ma­cza, bo to oni wal­czą o naszą poezję za gra­ni­cą), ist­niał już plan wydaw­ni­czy i mar­ke­tin­go­wy, być może i samo tłu­ma­cze­nie wła­śnie powsta­je lub daw­no powsta­ło.

Pod­kre­ślam na każ­dym kro­ku zna­cze­nie tłu­ma­czy-insty­tu­cji: to oni na ogół pro­po­nu­ją książ­ki, to oni czę­sto pro­wa­dzą wydaw­nic­twa, to ich nazwi­ska i wie­lo­let­nia dzia­łal­ność prze­ko­nu­je decy­den­tów, bo wia­do­mo, że pra­ca zosta­nie wów­czas wyko­na­na dobrze. To im zda­rza się też namasz­czać czy wska­zy­wać swo­ich następ­ców, zwłasz­cza w języ­kach bar­dzo niszo­wych lub w struk­tu­rach zagra­nicz­nych polo­ni­styk. Ale żeby zbu­do­wać sobie takie dossier, zyskać uzna­nie czy roz­po­zna­wal­ność, trze­ba tłu­ma­czyć przez dłuż­szy czas i robić to sku­tecz­nie. Nie powin­no więc dzi­wić, że taki tłu­macz-insty­tu­cja to na ogół czło­wiek w wie­ku śred­nim lub senio­ral­nym, wycho­wa­ny na innych mode­lach lite­ra­tu­ry, czę­sto mają­cy swo­je pre­fe­ren­cje este­tycz­ne. Jak prze­ko­nać kogoś, kto od czter­dzie­stu lat prze­kła­da kolej­ne tomy Lip­skiej albo Szym­bor­skiej, że powi­nien jed­nak zapro­po­no­wać nie­miec­kie­mu wydaw­cy Justy­nę Bar­giel­ską i wal­czyć o nią jak lew, bo jest to waż­na dyk­cja współ­cze­snej poezji pol­skiej? Taki a nie inny gust to nie jed­no­ra­zo­wy kaprys, tyl­ko na ogół suma wybo­rów życio­wych, a w lite­ra­tu­rze pięk­nej to one oka­zu­ją się klu­czo­we. W każ­dej chwi­li moż­na wziąć zle­ce­nie na jakąś książ­kę praw­ni­czą czy instruk­cję obsłu­gi, ale poezję wybie­ra się „na czu­ja”, ser­cem i wła­snym słu­chem. Pół bie­dy z Bar­giel­ską – jest autor­ką wie­lu tomów, czo­ło­wą poet­ką, lau­re­at­ką nagród, posia­da w rodzi­mej lite­ra­tu­rze „mar­kę” i zdo­by­ła­by nie­zbęd­ne punk­ty (cały czas mówi­my o tym „urzęd­ni­czym” wymia­rze, o para­me­try­za­cji, a nie o jako­ści tek­stów, choć te oczy­wi­ście uwiel­biam). Ale jak zro­bić to samo z Fili­pem Matwiej­czu­kiem czy Joan­ną Łępic­ką? Moż­na oczy­wi­ście sztucz­nie usta­lać gra­ni­ce, oddzie­lać w pro­gra­mach „lite­ra­tu­rę naj­now­szą” od „lite­ra­tu­ry współ­cze­snej”, ale oka­że się, że taka jed­no­ra­zo­wa decy­zja powin­na mieć wła­śnie cha­rak­ter kry­tycz­no- lub histo­rycz­no­li­te­rac­ki, a nie urzęd­ni­czo-poli­tycz­ny. Nie uza­sad­nia­ją jej żad­ne słup­ki, pro­gra­my ani gran­ty, tyl­ko jed­nost­ko­we widze­nie prze­mian. Moż­na ją pod­jąć przy pisa­niu książ­ki kry­tycz­nej, ale nie w insty­tu­cjach publicz­nych.

I tu scho­dzi­my na niż­sze szcze­ble owej prze­kła­do­wej dra­bin­ki: anto­lo­gie (rzad­ko, nie­ste­ty zbyt rzad­ko wyda­wa­ne) i tłu­ma­cze­nia w cza­so­pi­smach, któ­re na ogół są albo efek­tem samo­dziel­nych poszu­ki­wań mło­dych tłu­ma­czy, albo wyni­kiem spo­tkań na festi­wa­lach, czę­sto tych mię­dzy­na­ro­do­wych. Ist­nie­ją prze­cież wymia­ny, rezy­den­cje lite­rac­kie, pro­gra­my i plat­for­my zrze­sza­ją­ce poetów (Ver­so­po­lis czy Poets of Today/Voices of Tomor­row), jest wyszeh­radz­ki fun­dusz sty­pen­dial­ny i podob­ne fun­du­sze w innych kra­jach – to wszyst­ko pro­wa­dzi do prze­ci­na­nia się dróg na ogół mło­dych osób piszą­cych w róż­nych języ­kach i skut­ku­je prze­kła­da­mi w pra­sie, a cza­sem nawet pocią­ga za sobą powsta­nie całe­go tomu. Dzia­ła oczy­wi­ście Insty­tut Ada­ma Mic­kie­wi­cza i pro­gram przy kata­lo­gu „Books from Poland” Insty­tu­tu Książ­ki, a tak­że osob­ny pro­gram dla mło­dych tłu­ma­czy CELA – ale to wszyst­ko zale­d­wie szan­sa stwo­rze­nia widzial­no­ści czy wykre­owa­nia „popy­tu”. Po dru­giej stro­nie są inne kwe­stie: chęć i moż­li­wość bra­nia udzia­łu w takiej lite­rac­kiej sie­ci wymia­ny (nie każ­dy autor może sobie na to pozwo­lić), odpo­wied­nie kom­pe­ten­cje kul­tu­ro­we i języ­ko­we, kom­pe­ten­cje mięk­kie, któ­re zjed­nu­ją sym­pa­tię i two­rzą rela­cje oso­bi­ste, a tak­że nacisk mecha­ni­zmów ryn­ko­wych na pro­mo­wa­nie wyra­zi­stych marek i posta­ci. To powo­du­je, że jeden współ­cze­sny poeta – np. Aga­ta Puwal­ska – szyb­ciej znaj­dzie swo­je­go tłu­ma­cza na róż­ne języ­ki (to przy­kład, bo wła­śnie uka­zał się po ukra­iń­sku w prze­kła­dzie Juri­ja Zawadz­kie­go jej tom), a dru­gi – np. Adrian Tujek – być może nigdy się tego nie docze­ka.

Pro­ble­mem nie jest więc tyl­ko brak zain­te­re­so­wa­nia pol­ski­mi książ­ka­mi, pol­ski­mi auto­ra­mi czy nie­wy­star­cza­ją­ce „ska­pi­ta­li­zo­wa­nie” Nobla dla Olgi Tokar­czuk (efek­tem tej nagro­dy jest tak napraw­dę ste­reo­ty­po­wy obraz naszej lite­ra­tu­ry, pod­szy­tej reali­zmem magicz­nym i pery­fe­ryj­ną dziw­no­ścią – na takie książ­ki cze­ka­no za gra­ni­cą, taką książ­ką były też Bia­łe noce i nie wąt­pię, że podob­nie zadzia­ła­ją Łako­me), ale sama idea „sie­cio­wa­nia” na linii festi­wa­le-pro­gra­my-budże­ty-mar­ki autor­skie i domy wydaw­ni­cze. To, co w prze­strze­ni sztuk wizu­al­nych czy fil­mu zaowo­co­wa­ło pra­wie cał­ko­wi­tym roz­my­ciem sztu­ki naro­do­wej i umię­dzy­na­ro­do­wie­niem przy­naj­mniej na ska­lę euro­pej­ską (wła­ści­wie żaden film arty­stycz­ny nie jest już wyłącz­nie pro­duk­cji kra­jo­wej; dzia­ła tu wie­le pro­gra­mów na raz i wie­le pod­mio­tów; dzia­ła też pro­du­ko­wa­nie „sfin­go­wa­nej lokal­no­ści” i egzo­ty­ki na potrze­by mię­dzy­na­ro­do­wej widow­ni), w poezji jest znacz­nie bar­dziej pro­ble­ma­tycz­ne. Tę bowiem robi się przede wszyst­kim z języ­ka naro­do­we­go, a naj­cen­niej­sze w nim jest to, co nie daje się prze­ło­żyć, co jest naj­bar­dziej idio­ma­tycz­ne, naj­głę­biej osa­dzo­ne w rodzi­mej kul­tu­rze. Z tej per­spek­ty­wy łatwiej prze­ło­żyć uni­wer­sal­ne wier­sze Julii Fie­dor­czuk niż Kon­ra­da Góry, łatwiej też wyko­rzy­stać jej oby­cie aka­de­mic­kie, zna­jo­mość języ­ków i doświad­cze­nie peda­go­gicz­ne, niż wrzu­cić na wpół zdzi­cza­łe­go i scho­ro­wa­ne­go poetę, zapę­tla­ją­ce­go się w swo­ich aneg­do­tach, w blichtr festi­wa­lo­wych lamp. Oczy­wi­ście „dobra poezja obro­ni się sama”. Ale mię­dzy uni­wer­sal­no­ścią tema­tów i spraw, a liry­ką, któ­ra grze­bie w trze­wiach języ­ka, jest prze­paść. To są jak­by zupeł­nie osob­ne „uni­wer­sal­no­ści” i nie zawsze potra­fią się one spo­tkać i poro­zu­mieć. Dla­te­go mamy spo­ro Szym­bor­skiej i Zaga­jew­skie­go w innych języ­kach, ale znacz­nie mniej Bia­ło­szew­skie­go czy Korn­hau­se­ra. Podob­nie nie­oczy­wi­stą kate­go­rią jest też humor, bo o ile patos czy egzy­sten­cjal­ną wznio­słość łatwo osa­dzić we wspól­nej nam – Euro­pej­czy­kom – este­ty­ce, o tyle żart, auto­iro­nia czy paro­dia zawsze mają swo­je lokal­ne odcie­nie i jakiś rodzaj nie­prze­kła­dal­nej ludo­wej prza­śno­ści. Z tej per­spek­ty­wy oczy­wi­ście „nośność” egzy­sten­cjal­no-lin­gwi­stycz­nych poema­tów Andrze­ja Sosnow­skie­go, wpię­tych w anglo­sa­ski moder­nizm i pod­la­nych fascy­na­cją Rim­bau­dem, będzie znacz­nie więk­sza, niż np. pogrze­bo­we dow­ci­py Pio­tra Janic­kie­go czy paro­die Ada­ma Kacza­now­skie­go.

Docho­dzi do tego jesz­cze kwe­stia wybo­rów este­tycz­nych – im bar­dziej sku­pia­ją się one na pew­nym pozio­mie insty­tu­cjo­nal­nej współ­za­leż­no­ści, zwią­za­nej z kul­tu­ro­wym funk­cjo­no­wa­niem klas śred­nich i wyż­szych, z obie­giem festi­wa­lo­wym i repre­zen­ta­cją poli­tycz­ną, tym dalej im do eks­pe­ry­men­tu i awan­gar­dy. Znacz­nie łatwiej więc wło­skim czy­tel­ni­kom i wydaw­com – przy­zwy­cza­jo­nym do kla­sy­cy­zu­ją­ce­go mode­lu wier­sza i takiej figu­ry poety, a ponad­to roz­ko­cha­nym w Wisła­wie Szym­bor­skiej – zapro­po­no­wać Kry­sty­nę Dąbrow­ską i Marzan­nę Bogu­mi­łę Kie­lar niż Joan­nę Muel­ler czy Dar­ka Fok­sa. Może­my więc „reko­men­do­wać”, „dofi­nan­so­wy­wać” i „finan­so­wać”, „wytwa­rzać zapo­trze­bo­wa­nie” i „sty­mu­lo­wać”, bo i tak są to na ogół pie­nią­dze podat­ni­ków, wyda­wa­ne w spo­sób jak naj­bar­dziej odpo­wie­dzial­ny i oszczęd­ny, ale w każ­dym kra­ju i w każ­dej tra­dy­cji języ­ko­wej inne będzie nasta­wie­nie na ten nasz „towar eks­por­to­wy” i to nie dla­te­go, że pisze­my o kata­stro­fie kli­ma­tycz­nej, Pale­sty­nie i Ukra­inie, kolej­nej rewo­lu­cji tech­no­lo­gicz­nej, depre­sji popo­ro­do­wej czy prze­bodź­co­wa­niu współ­cze­sne­go czło­wie­ka (tema­ty wspól­ne, „glo­bal­ne”), albo o trans­for­ma­cji Blo­ku Wschod­nie­go, spe­cy­fi­ce wsi pope­ge­erow­skiej czy myśli­wych, któ­rzy pomy­li­li Pol­skę z dzi­kiem (to z tema­tów wła­snych, „lokal­nych”), ale dla­te­go, że ina­czej odro­bi­li­śmy w róż­nych regio­nach roz­cho­dze­nie się tra­dy­cji awan­gar­do­wej i kla­sycz­nej, poezji opi­so­wej i eks­pe­ry­men­tu, spo­ken word i ora­tu­ry. I oczy­wi­ście – wła­śnie to, co odmien­ne, powin­no być naj­cie­kaw­sze, powin­no naj­bar­dziej przy­cią­gać i rzu­cać wyzwa­nie tłu­ma­czom i czy­tel­ni­kom. Ale wie­my, że realia są inne: ile uka­za­ło się prze­kła­dów na wło­ski poetów „śród­ziem­no­mor­skiej wspól­no­ty”, a ile np. Witol­da Wirp­szy czy Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza?

II

A teraz część dru­ga, czy­li reko­men­da­cje. Idę w śla­dy Mac­kie­wi­cza, sta­wia­jąc pyta­nia. Bo o jakich języ­kach wła­ści­wie mówi­my? Co rozu­mie­my przez „zaist­nieć w mię­dzy­na­ro­do­wym obie­gu”? Być prze­ło­żo­nym na angiel­ski? Na chiń­ski? Na hisz­pań­ski? Ale do Euro­py czy do Ame­ry­ki Połu­dnio­wej (to zupeł­nie inny świat wydaw­ni­czo-czy­tel­ni­czy, nawet na pozio­mie wnio­sków roz­pa­tru­je się odręb­ne prze­kła­dy hisz­pań­skie tej samej książ­ki na inne ryn­ki, któ­re wła­ści­wie nie mają ze sobą stycz­no­ści)? Czy może mówi­my o języ­kach naszych sąsia­dów: ukra­iń­skim, cze­skim i sło­wac­kim, litew­skim, może węgier­skim i rumuń­skim (cał­kiem sil­ne polo­ni­sty­ki, ale dość kon­ser­wa­tyw­ne)? Nie wiem, więc zosta­je gdy­ba­nie z pozio­mu: „to lubię”. A lubię Pio­tra Janic­kie­go, Domi­ni­ka Bie­lic­kie­go i Ada­ma Kacza­now­skie­go, lubię Joan­nę Muel­ler, Julię Fie­dor­czuk, Justy­nę Bar­giel­ską i Agniesz­kę Wol­ny-Ham­ka­ło, lubię Joan­nę Opa­rek, Mar­tę Pod­gór­nik i Annę Maty­siak. Lubię Agniesz­kę Kłos i Bar­ba­rę Klic­ką. Lubię Dariu­sza Sośnic­kie­go i Mariu­sza Grze­bal­skie­go, i Edwar­da Pase­wi­cza, i Jerze­go Jar­nie­wi­cza, i Krzysz­to­fa Jawor­skie­go, Miło­sza Bie­drzyc­kie­go i Roma­na Hone­ta, i Mar­ci­na Sen­dec­kie­go też lubię. A jesz­cze lubię z młod­szych Tom­ka Bąka, Kami­lę Janiak, Nata­lię Malek, Ilo­nę Wit­kow­ską, Prze­mka Sucha­nec­kie­go i Aga­tę Puwal­ską, Aga­tę Jabłoń­ską i Kirę Pie­trek. Lubię Grze­go­rza Het­ma­na i Ceza­re­go Doma­ru­sa, Szy­mo­na Szwar­ca i Rober­ta Kró­la. Mar­ci­na Czer­ka­so­wa i Macie­ja Rober­ta. W jed­nej linii wymie­nił­bym Kon­ra­da Górę, Mar­ci­na Mokre­go oraz Kac­pra Bart­cza­ka. Ale prze­cież lubię też Patry­ka Kosen­dę i Jul­ka Rosiń­skie­go, Joan­nę Łępic­ką i Wojt­ka Kop­cia, a obok nich sto­ją Anna Ada­mo­wicz (we wszyst­kich wcie­le­niach), Justy­na Kuli­kow­ska i Ano­uk Her­man. Jest Anto­ni­na Tosiek i Jakub Sęczyk, Filip Matwiej­czuk i Mate­usz Żabo­klic­ki. Porząd­ko­wa­nie tej chmu­ry, czy to poko­le­nio­wo („ojco­wie i mat­ki”, „dyk­cje zało­ży­ciel­skie”, „istot­ne linie”, „mło­dzi gniew­ni”), czy też pro­ble­mo­wo i tema­tycz­nie (poli­tycz­ni, toż­sa­mo­ścio­wi, eko­lo­gicz­ni, wizyj­ni i lin­gwi­stycz­ni, cie­le­śni i inte­lek­tu­al­ni, reli­gij­ni i zupeł­nie świec­cy, pate­tycz­ni i bła­znu­ją­cy, eks­ta­tycz­ni i pro­gra­mo­wi, lokal­ni i glo­bal­ni) wyda­je mi się tutaj absur­dal­ne, jest bowiem wła­śnie dzia­ła­niem stric­te kry­tycz­nym, a więc czę­ścią wła­sne­go spo­so­bu widze­nia lite­ra­tu­ry naj­now­szej. Od tego mamy książ­ki kry­tycz­ne, żeby z takich chmur kre­ślić mapy, żeby gru­po­wać i doko­ny­wać roz­po­znań nie tyl­ko szcze­gó­ło­wych, ale też bar­dziej histo­rycz­no­li­te­rac­kich.

Był­bym zatem za oddol­ny­mi pomy­sła­mi – na anto­lo­gie, któ­re zawsze opo­wia­da­ją o pry­wat­nych sym­pa­tiach tłu­ma­czy i redak­to­rów. Wła­śnie jed­na tako­wa do mnie przy­szła – Polsk Poesi, duń­ska, z 2022, z posło­wiem Krzysz­to­fa Hof­f­man­na, pisa­nym w roku 2020. A w niej obok Grze­go­rza Wró­blew­skie­go (sto­ją­ce­go zapew­ne za kon­cep­cją cało­ści) wid­nie­je Patryk Kosen­da, obok Nata­lii Malek jest Julia Fie­dor­czuk, ale są też Syl­we­ster Gołąb i Woj­ciech Wil­czyk, Karo­la Zie­liń­ska i Leszek Sza­ru­ga – bo decy­du­ją zawsze oso­bi­ste rela­cje. Może więc skła­niał­bym się ku takim anto­lo­giom, któ­rym towa­rzy­szą jakieś wska­zów­ki czy posło­wia rodzi­mej kry­ty­ki, w spo­sób podob­ny do tego Hof­f­man­na – zwra­ca­ją­ce uwa­gę na róż­ne istot­ne momen­ty, wek­to­ry i rozej­ścia lite­ra­tu­ry tego dziw­ne­go mia­sta Akslop w ostat­nich trzech deka­dach.

Ale anto­lo­gie nie wystar­cza­ją. Czym były­by dzi­siaj Arty­ku­ły pocho­dze­nia zagra­nicz­ne­go bez wyda­nej lata póź­niej Wypro­wadz­ki z Ter­ry Stre­et? Obok anto­lo­gii są więc wybo­ry wier­szy jed­ne­go auto­ra (te naj­le­piej czu­ją sami tłu­ma­cze, oni wie­dzą, co się obro­ni w ich języ­ku) oraz poje­dyn­cze, nowe tomy. A na koń­cu dra­bin­ki – tłu­ma­cze­nia w cza­so­pi­smach, czę­sto przy­god­ne, cha­otycz­ne, jed­no­ra­zo­we. Dopie­ro powsta­nie rela­cji mię­dzy tymi czte­re­ma for­ma­mi obec­no­ści może zak­tu­ali­zo­wać obraz kra­jo­wej lite­ra­tu­ry w oczach zagra­nicz­nych czy­tel­ni­ków. A z tą aktu­ali­za­cją nadal mamy spo­ry pro­blem, bo doty­czy ona nie­ste­ty nie tyl­ko świa­do­mo­ści czy­tel­ni­ków poza Pol­ską. Utrwa­lo­ny – szko­łą i przy­zwy­cza­je­nia­mi – obraz naszej poezji nadal koń­czy się na Noblu dla Szym­bor­skiej lub na poja­wie­niu się prze­kor­nych bru­lio­now­ców, skle­jo­nych w awa­tar Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go.

III

Albo jesz­cze ina­czej: nie chcę wie­dzieć, jakie „posta­wy i książ­ki mają poten­cjał, by zaist­nieć w mię­dzy­na­ro­do­wym obie­gu”; nie wie­rzę w taki model dorad­czy, w takie „pro­jek­to­wa­nie” pola lite­rac­kie­go przez „kura­to­rów euro­pej­skich festi­wa­li”, nie wie­rzę w bez­in­te­re­sow­ność tego gestu „trans­fe­ro­we­go” ani w cen­tral­ne ste­ro­wa­nie obra­zem pol­skiej poezji za gra­ni­cą w duchu logi­ki towa­ro­wej przez jakiś wyima­gi­no­wa­ny dyrek­to­riat. Doświad­cze­nie uczy cze­go inne­go: że zawsze bar­dziej niż chwi­lo­we koniunk­tu­ry i decy­zje poli­tycz­ne liczy­ły się oso­bi­ste rela­cje, przy­jaź­nie zawo­do­we i indy­wi­du­al­ne gusta ludzi-insty­tu­cji, za spra­wą któ­rych doko­ny­wa­no odkryć z innych języ­ków. Czy napraw­dę potrze­bo­wa­li­śmy Pro­zy kolei trans­sy­be­ryj­skiej Cen­drar­sa bar­dziej niż porząd­ne­go prze­kła­du czo­ło­wych sur­re­ali­stów fran­cu­skich albo – w głę­bo­kim PRL‑u – kolej­nej anto­lo­gii brat­nich naro­dów? A jed­nak otrzy­ma­li­śmy wła­śnie ten genial­ny poemat, bo tak się uwi­dzia­ło tłu­ma­czo­wi, bo od lat dwu­dzie­stych rezo­no­wał w nim ten Cen­drars, a nie dla­te­go, że wska­zał mu go par­tyj­ny dygni­tarz lub dyrek­tor festi­wa­lu, urzę­du­ją­cy kry­tyk czy inna postu­la­tyw­na insty­tu­cja pola lite­rac­kie­go.

Powyż­szym tek­stem, jak­że odle­głym od kry­te­riów ankie­ty oraz eko­no­mii środ­ków wyra­zu, kasu­ję moją tabel­kę z Exce­la „5 nur­tów, postaw i ksią­żek na eks­port”.

O AUTORZE

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).