And I would prefer not to
Jakub Skurtys
Głos Jakuba Skurtysa w debacie „Zoom Poland”.
strona debaty
Zoom PolandI
W odpowiedziach krytyczek, które miałem okazję przeczytać (gdy kończyłem tekst, na stronie nie było jeszcze głosu Pawła Mackiewicza), moją uwagę zwróciło wskazywanie na konkretne nazwiska, na ogół powiązane z konkretnymi preferencjami estetycznymi, a więc jakąś wizją najnowszej literatury, którą uważają one za właściwą (w trosce o tej literatury aktualność i atrakcyjność za granicą). To naturalne, bo trochę tak została ustawiona cała debata, żeby stworzyć listę autorów i pisać „krótkie, uzasadnione teksty”, a nie analizować procesy. Nie powinno też dziwić, że każdy z nas bardziej chciałby zobaczyć w językach obcych twórców bliższych mu estetycznie, niż tych odległych, o których nie pisze i w których poezji się nie rozpoznaje. Ale nie to mnie obecnie interesuje i nie na tym się skupię, więc w pewnym aspekcie – zamierzam się wyłamać i podważyć sensowność tej dyskusji, a przynajmniej tak postawionych pytań.
Zacznę od gestu usytuowania. Jestem krytykiem, jestem historykiem literatury, pracuję na uczelni. Od pewnego czasu jako członek komisji mam też wgląd we wnioski Programu Translatorskiego ©Poland Instytutu Książki, a więc te, z których – przy odpowiednim dofinansowaniu z naszej strony – powstaną potem publikacje na zagraniczne rynki; raczej z zakresu literatury pięknej i szeroko pojętej humanistyki, ale rzecz już tu przestaje być oczywista, bo granice często się zacierają, a rzekome „zapotrzebowanie” na polską literaturę często wiąże się albo ze sprawnie działającymi od lat na zagranicznych rynkach wydawcami (casus Czarnego i W.A.B), albo otwarcie – co jest tendencją chyba światową – preferuje się literaturę faktu, a w takim starciu przegrywa nie tylko poezja, ale też ambitniejsza proza. Z obserwacji tych setek napływających wniosków zrodziły się we mnie różne pytania, dotyczące możliwości przekładu i popularyzacji literatury polskiej za granicą – tej dawnej (uznawanej za klasykę, tłumaczonej najchętniej, często również dlatego, że nie trzeba już płacić za prawa do niej), tej z II poł. XX wieku (a więc osadzonej w etosie podziałów zimnowojennych) i tej nowej, która wzbudza zainteresowanie głównie u nas (ale chwila, co to znaczy „u nas” – wśród garstki krytyków i piszących, czy może wśród czytelników, którzy wykupują nakład powyżej 600 egzemplarzy?). Założenia, że warte przekładu na inne języki jest tylko to, co „najlepsze” lub „najbardziej wyraziste” w danym momencie w kraju (pojawia się krytycznoliterackie wartościowanie), są po prostu głupie i krótkowzroczne, a przede wszystkim przeczy im historia literatury. A te, że rynek przekładowy kieruje się lub będzie kierował kryteriami estetycznymi (jak robią to krytycy) są ponadto idealistycznie naiwne.
Różnego rodzaju wnioski – na tłumaczenia czy wydanie publikacji, na rezydencje, wyjazdy warsztatowe i granty czy stypendia literackie – są dziś sterowane przez zasady parametryczne, ilościowe. Te zaś zawsze preferują następujące kryteria: dominujący język, duży nakład, kwestie tożsamościowe, wreszcie uznanego już lub popularnego autora, kogoś umiejętnie podłączonego do „sieci prestiżu” (bo czymś trzeba udokumentować i legitymizować taki wniosek – zarówno z perspektywy biografii i znaczenia autora czy jego książki, jak i po stronie wydawcy czy tłumacza). Można to oczywiście na różne strony naginać, ale wiąże się to raczej z dobrą wolą i idealistycznym (a zarazem bardzo subiektywnym) przekonaniem o misyjności, takim, które każe nieustannie rozważać, co i w jakim sensie jest lepsze dla naszej najnowszej literatury: angielski wybór wierszy Małgorzaty Lebdy czy przekład na gruziński jednego z moich ulubionych młodych poetów? Wspieranie emigrantów białoruskich, żeby mieli swoją wersję wierszy Tuwima, czy może lepiej Ukraińców, żeby mogli przeczytać najnowszy wybór wierszy Julii Hartwig? A to jest ostatni szczebel drabinki: skoro pojawił się taki wniosek o wsparcie publikacji przez Instytut Książki, to znaczy, że istniała wola zagranicznego wydawcy (na ogół „przekonanego” przez tłumacza, bo to oni walczą o naszą poezję za granicą), istniał już plan wydawniczy i marketingowy, być może i samo tłumaczenie właśnie powstaje lub dawno powstało.
Podkreślam na każdym kroku znaczenie tłumaczy-instytucji: to oni na ogół proponują książki, to oni często prowadzą wydawnictwa, to ich nazwiska i wieloletnia działalność przekonuje decydentów, bo wiadomo, że praca zostanie wówczas wykonana dobrze. To im zdarza się też namaszczać czy wskazywać swoich następców, zwłaszcza w językach bardzo niszowych lub w strukturach zagranicznych polonistyk. Ale żeby zbudować sobie takie dossier, zyskać uznanie czy rozpoznawalność, trzeba tłumaczyć przez dłuższy czas i robić to skutecznie. Nie powinno więc dziwić, że taki tłumacz-instytucja to na ogół człowiek w wieku średnim lub senioralnym, wychowany na innych modelach literatury, często mający swoje preferencje estetyczne. Jak przekonać kogoś, kto od czterdziestu lat przekłada kolejne tomy Lipskiej albo Szymborskiej, że powinien jednak zaproponować niemieckiemu wydawcy Justynę Bargielską i walczyć o nią jak lew, bo jest to ważna dykcja współczesnej poezji polskiej? Taki a nie inny gust to nie jednorazowy kaprys, tylko na ogół suma wyborów życiowych, a w literaturze pięknej to one okazują się kluczowe. W każdej chwili można wziąć zlecenie na jakąś książkę prawniczą czy instrukcję obsługi, ale poezję wybiera się „na czuja”, sercem i własnym słuchem. Pół biedy z Bargielską – jest autorką wielu tomów, czołową poetką, laureatką nagród, posiada w rodzimej literaturze „markę” i zdobyłaby niezbędne punkty (cały czas mówimy o tym „urzędniczym” wymiarze, o parametryzacji, a nie o jakości tekstów, choć te oczywiście uwielbiam). Ale jak zrobić to samo z Filipem Matwiejczukiem czy Joanną Łępicką? Można oczywiście sztucznie ustalać granice, oddzielać w programach „literaturę najnowszą” od „literatury współczesnej”, ale okaże się, że taka jednorazowa decyzja powinna mieć właśnie charakter krytyczno- lub historycznoliteracki, a nie urzędniczo-polityczny. Nie uzasadniają jej żadne słupki, programy ani granty, tylko jednostkowe widzenie przemian. Można ją podjąć przy pisaniu książki krytycznej, ale nie w instytucjach publicznych.
I tu schodzimy na niższe szczeble owej przekładowej drabinki: antologie (rzadko, niestety zbyt rzadko wydawane) i tłumaczenia w czasopismach, które na ogół są albo efektem samodzielnych poszukiwań młodych tłumaczy, albo wynikiem spotkań na festiwalach, często tych międzynarodowych. Istnieją przecież wymiany, rezydencje literackie, programy i platformy zrzeszające poetów (Versopolis czy Poets of Today/Voices of Tomorrow), jest wyszehradzki fundusz stypendialny i podobne fundusze w innych krajach – to wszystko prowadzi do przecinania się dróg na ogół młodych osób piszących w różnych językach i skutkuje przekładami w prasie, a czasem nawet pociąga za sobą powstanie całego tomu. Działa oczywiście Instytut Adama Mickiewicza i program przy katalogu „Books from Poland” Instytutu Książki, a także osobny program dla młodych tłumaczy CELA – ale to wszystko zaledwie szansa stworzenia widzialności czy wykreowania „popytu”. Po drugiej stronie są inne kwestie: chęć i możliwość brania udziału w takiej literackiej sieci wymiany (nie każdy autor może sobie na to pozwolić), odpowiednie kompetencje kulturowe i językowe, kompetencje miękkie, które zjednują sympatię i tworzą relacje osobiste, a także nacisk mechanizmów rynkowych na promowanie wyrazistych marek i postaci. To powoduje, że jeden współczesny poeta – np. Agata Puwalska – szybciej znajdzie swojego tłumacza na różne języki (to przykład, bo właśnie ukazał się po ukraińsku w przekładzie Jurija Zawadzkiego jej tom), a drugi – np. Adrian Tujek – być może nigdy się tego nie doczeka.
Problemem nie jest więc tylko brak zainteresowania polskimi książkami, polskimi autorami czy niewystarczające „skapitalizowanie” Nobla dla Olgi Tokarczuk (efektem tej nagrody jest tak naprawdę stereotypowy obraz naszej literatury, podszytej realizmem magicznym i peryferyjną dziwnością – na takie książki czekano za granicą, taką książką były też Białe noce i nie wątpię, że podobnie zadziałają Łakome), ale sama idea „sieciowania” na linii festiwale-programy-budżety-marki autorskie i domy wydawnicze. To, co w przestrzeni sztuk wizualnych czy filmu zaowocowało prawie całkowitym rozmyciem sztuki narodowej i umiędzynarodowieniem przynajmniej na skalę europejską (właściwie żaden film artystyczny nie jest już wyłącznie produkcji krajowej; działa tu wiele programów na raz i wiele podmiotów; działa też produkowanie „sfingowanej lokalności” i egzotyki na potrzeby międzynarodowej widowni), w poezji jest znacznie bardziej problematyczne. Tę bowiem robi się przede wszystkim z języka narodowego, a najcenniejsze w nim jest to, co nie daje się przełożyć, co jest najbardziej idiomatyczne, najgłębiej osadzone w rodzimej kulturze. Z tej perspektywy łatwiej przełożyć uniwersalne wiersze Julii Fiedorczuk niż Konrada Góry, łatwiej też wykorzystać jej obycie akademickie, znajomość języków i doświadczenie pedagogiczne, niż wrzucić na wpół zdziczałego i schorowanego poetę, zapętlającego się w swoich anegdotach, w blichtr festiwalowych lamp. Oczywiście „dobra poezja obroni się sama”. Ale między uniwersalnością tematów i spraw, a liryką, która grzebie w trzewiach języka, jest przepaść. To są jakby zupełnie osobne „uniwersalności” i nie zawsze potrafią się one spotkać i porozumieć. Dlatego mamy sporo Szymborskiej i Zagajewskiego w innych językach, ale znacznie mniej Białoszewskiego czy Kornhausera. Podobnie nieoczywistą kategorią jest też humor, bo o ile patos czy egzystencjalną wzniosłość łatwo osadzić we wspólnej nam – Europejczykom – estetyce, o tyle żart, autoironia czy parodia zawsze mają swoje lokalne odcienie i jakiś rodzaj nieprzekładalnej ludowej przaśności. Z tej perspektywy oczywiście „nośność” egzystencjalno-lingwistycznych poematów Andrzeja Sosnowskiego, wpiętych w anglosaski modernizm i podlanych fascynacją Rimbaudem, będzie znacznie większa, niż np. pogrzebowe dowcipy Piotra Janickiego czy parodie Adama Kaczanowskiego.
Dochodzi do tego jeszcze kwestia wyborów estetycznych – im bardziej skupiają się one na pewnym poziomie instytucjonalnej współzależności, związanej z kulturowym funkcjonowaniem klas średnich i wyższych, z obiegiem festiwalowym i reprezentacją polityczną, tym dalej im do eksperymentu i awangardy. Znacznie łatwiej więc włoskim czytelnikom i wydawcom – przyzwyczajonym do klasycyzującego modelu wiersza i takiej figury poety, a ponadto rozkochanym w Wisławie Szymborskiej – zaproponować Krystynę Dąbrowską i Marzannę Bogumiłę Kielar niż Joannę Mueller czy Darka Foksa. Możemy więc „rekomendować”, „dofinansowywać” i „finansować”, „wytwarzać zapotrzebowanie” i „stymulować”, bo i tak są to na ogół pieniądze podatników, wydawane w sposób jak najbardziej odpowiedzialny i oszczędny, ale w każdym kraju i w każdej tradycji językowej inne będzie nastawienie na ten nasz „towar eksportowy” i to nie dlatego, że piszemy o katastrofie klimatycznej, Palestynie i Ukrainie, kolejnej rewolucji technologicznej, depresji poporodowej czy przebodźcowaniu współczesnego człowieka (tematy wspólne, „globalne”), albo o transformacji Bloku Wschodniego, specyfice wsi popegeerowskiej czy myśliwych, którzy pomylili Polskę z dzikiem (to z tematów własnych, „lokalnych”), ale dlatego, że inaczej odrobiliśmy w różnych regionach rozchodzenie się tradycji awangardowej i klasycznej, poezji opisowej i eksperymentu, spoken word i oratury. I oczywiście – właśnie to, co odmienne, powinno być najciekawsze, powinno najbardziej przyciągać i rzucać wyzwanie tłumaczom i czytelnikom. Ale wiemy, że realia są inne: ile ukazało się przekładów na włoski poetów „śródziemnomorskiej wspólnoty”, a ile np. Witolda Wirpszy czy Tymoteusza Karpowicza?
II
A teraz część druga, czyli rekomendacje. Idę w ślady Mackiewicza, stawiając pytania. Bo o jakich językach właściwie mówimy? Co rozumiemy przez „zaistnieć w międzynarodowym obiegu”? Być przełożonym na angielski? Na chiński? Na hiszpański? Ale do Europy czy do Ameryki Południowej (to zupełnie inny świat wydawniczo-czytelniczy, nawet na poziomie wniosków rozpatruje się odrębne przekłady hiszpańskie tej samej książki na inne rynki, które właściwie nie mają ze sobą styczności)? Czy może mówimy o językach naszych sąsiadów: ukraińskim, czeskim i słowackim, litewskim, może węgierskim i rumuńskim (całkiem silne polonistyki, ale dość konserwatywne)? Nie wiem, więc zostaje gdybanie z poziomu: „to lubię”. A lubię Piotra Janickiego, Dominika Bielickiego i Adama Kaczanowskiego, lubię Joannę Mueller, Julię Fiedorczuk, Justynę Bargielską i Agnieszkę Wolny-Hamkało, lubię Joannę Oparek, Martę Podgórnik i Annę Matysiak. Lubię Agnieszkę Kłos i Barbarę Klicką. Lubię Dariusza Sośnickiego i Mariusza Grzebalskiego, i Edwarda Pasewicza, i Jerzego Jarniewicza, i Krzysztofa Jaworskiego, Miłosza Biedrzyckiego i Romana Honeta, i Marcina Sendeckiego też lubię. A jeszcze lubię z młodszych Tomka Bąka, Kamilę Janiak, Natalię Malek, Ilonę Witkowską, Przemka Suchaneckiego i Agatę Puwalską, Agatę Jabłońską i Kirę Pietrek. Lubię Grzegorza Hetmana i Cezarego Domarusa, Szymona Szwarca i Roberta Króla. Marcina Czerkasowa i Macieja Roberta. W jednej linii wymieniłbym Konrada Górę, Marcina Mokrego oraz Kacpra Bartczaka. Ale przecież lubię też Patryka Kosendę i Julka Rosińskiego, Joannę Łępicką i Wojtka Kopcia, a obok nich stoją Anna Adamowicz (we wszystkich wcieleniach), Justyna Kulikowska i Anouk Herman. Jest Antonina Tosiek i Jakub Sęczyk, Filip Matwiejczuk i Mateusz Żaboklicki. Porządkowanie tej chmury, czy to pokoleniowo („ojcowie i matki”, „dykcje założycielskie”, „istotne linie”, „młodzi gniewni”), czy też problemowo i tematycznie (polityczni, tożsamościowi, ekologiczni, wizyjni i lingwistyczni, cieleśni i intelektualni, religijni i zupełnie świeccy, patetyczni i błaznujący, ekstatyczni i programowi, lokalni i globalni) wydaje mi się tutaj absurdalne, jest bowiem właśnie działaniem stricte krytycznym, a więc częścią własnego sposobu widzenia literatury najnowszej. Od tego mamy książki krytyczne, żeby z takich chmur kreślić mapy, żeby grupować i dokonywać rozpoznań nie tylko szczegółowych, ale też bardziej historycznoliterackich.
Byłbym zatem za oddolnymi pomysłami – na antologie, które zawsze opowiadają o prywatnych sympatiach tłumaczy i redaktorów. Właśnie jedna takowa do mnie przyszła – Polsk Poesi, duńska, z 2022, z posłowiem Krzysztofa Hoffmanna, pisanym w roku 2020. A w niej obok Grzegorza Wróblewskiego (stojącego zapewne za koncepcją całości) widnieje Patryk Kosenda, obok Natalii Malek jest Julia Fiedorczuk, ale są też Sylwester Gołąb i Wojciech Wilczyk, Karola Zielińska i Leszek Szaruga – bo decydują zawsze osobiste relacje. Może więc skłaniałbym się ku takim antologiom, którym towarzyszą jakieś wskazówki czy posłowia rodzimej krytyki, w sposób podobny do tego Hoffmanna – zwracające uwagę na różne istotne momenty, wektory i rozejścia literatury tego dziwnego miasta Akslop w ostatnich trzech dekadach.
Ale antologie nie wystarczają. Czym byłyby dzisiaj Artykuły pochodzenia zagranicznego bez wydanej lata później Wyprowadzki z Terry Street? Obok antologii są więc wybory wierszy jednego autora (te najlepiej czują sami tłumacze, oni wiedzą, co się obroni w ich języku) oraz pojedyncze, nowe tomy. A na końcu drabinki – tłumaczenia w czasopismach, często przygodne, chaotyczne, jednorazowe. Dopiero powstanie relacji między tymi czterema formami obecności może zaktualizować obraz krajowej literatury w oczach zagranicznych czytelników. A z tą aktualizacją nadal mamy spory problem, bo dotyczy ona niestety nie tylko świadomości czytelników poza Polską. Utrwalony – szkołą i przyzwyczajeniami – obraz naszej poezji nadal kończy się na Noblu dla Szymborskiej lub na pojawieniu się przekornych brulionowców, sklejonych w awatar Marcina Świetlickiego.
III
Albo jeszcze inaczej: nie chcę wiedzieć, jakie „postawy i książki mają potencjał, by zaistnieć w międzynarodowym obiegu”; nie wierzę w taki model doradczy, w takie „projektowanie” pola literackiego przez „kuratorów europejskich festiwali”, nie wierzę w bezinteresowność tego gestu „transferowego” ani w centralne sterowanie obrazem polskiej poezji za granicą w duchu logiki towarowej przez jakiś wyimaginowany dyrektoriat. Doświadczenie uczy czego innego: że zawsze bardziej niż chwilowe koniunktury i decyzje polityczne liczyły się osobiste relacje, przyjaźnie zawodowe i indywidualne gusta ludzi-instytucji, za sprawą których dokonywano odkryć z innych języków. Czy naprawdę potrzebowaliśmy Prozy kolei transsyberyjskiej Cendrarsa bardziej niż porządnego przekładu czołowych surrealistów francuskich albo – w głębokim PRL‑u – kolejnej antologii bratnich narodów? A jednak otrzymaliśmy właśnie ten genialny poemat, bo tak się uwidziało tłumaczowi, bo od lat dwudziestych rezonował w nim ten Cendrars, a nie dlatego, że wskazał mu go partyjny dygnitarz lub dyrektor festiwalu, urzędujący krytyk czy inna postulatywna instytucja pola literackiego.
Powyższym tekstem, jakże odległym od kryteriów ankiety oraz ekonomii środków wyrazu, kasuję moją tabelkę z Excela „5 nurtów, postaw i książek na eksport”.
O AUTORZE
Jakub Skurtys
Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).
