debaty / WYDARZENIA I INICJATYWY

O obecności Tawerny

Joanna Roś

Głos Joanny Roś w debacie "Impresje z Portu 2014".

strona debaty

Impresje z Portu 2014

Moim odkryciem, o którym chcę napisać, związanym z tegorocznym Portem, była bez wątpienia Tawerna – wiele „impresji z Portu” zostało we mnie dzięki śledzeniu tego, co w związku z nim działo się na wspomnianym portalu społecznościowym. Na początku z dużym zainteresowaniem reagowałam na nagłówki: „Połów”, „Kręcimy wiersze” czy „Komiks wierszem”, następnie przez kilkanaście dni byłam systematycznym czytelnikiem głosów w konkursowej, towarzyszącej tegorocznemu Portowi, debacie. I chociaż mogłabym nieśmiało podzielić się kilkoma jeśli nie rozmowami, to przynajmniej sentencjami, zasłyszanymi czy wypowiedzianymi gdzieś pomiędzy wrocławskim rynkiem a fotelami Teatru Współczesnego, opisać parę „efektownych” fotografii z uchwyconym bez wątpienia duchem nocnego miasta, pomiędzy akompaniującymi mu duchami problemowo-literackich analiz, wypowiedź swoją poświęcam sympatycznemu, jak sądzę, wydarzeniu, które rozegrało się 23 kwietnia, to jest na dzień przed rozpoczęciem Portu, i to pomiędzy… Tawerną a książką.

Cóż, dobrze wiem jak to jest, kiedy człowiek waha się pomiędzy leżącymi na półce, podłodze czy krześle, książkami (i nie mam na myśli zakurzonego Faraona ani Zapolskiej) a otworzoną właśnie stroną internetową z ciekawym materiałem. Przyznam nawet, i to z małą pretensją do siebie, że zdarza mi się to często – zwrócenie uwagi na oba wymienione kosmosy w tym samym momencie.

Ale wracając – siedzę w swoim pokoju na dzień przed Portem.

Na półce spoczywająca tam od 1974 roku Obecność Antoniego Słonimskiego. Tytuł przewrotny, biorąc pod uwagę, że mamy rok 2014, a odkąd pamiętam nie dostrzegłam nigdy, aby Słonimskiego na swoim miejscu nie było – znając prawa domu, w którym jest gościem, gdyby został z półki wyciągnięty, należałoby przewrócić wszystko do góry nogami, aby wrócił na swoje miejsce. Więc…. Słonimski na półce. A w Internecie – Tawerna – serwis społecznościowy, który za główny cel stawia sobie integrację czytelników ambitnej literatury. To miejsce, w którym zainteresowani książkami oraz życiem literackim mogą brać udział w debatach, rozmowach i sondach, a także zakładać i prowadzić własne blogi.

Obecność składa się z pięćdziesięciu siedmiu felietonów, w których, jak sugeruje opis na obwolucie, autor pisze o istotnych problemach naszego życia, aktualnych i każdego żywo obchodzących. Tawerna zaś to cztery główne działy: „BLogi”, „Debaty”, „Polemiki”, „Sondy”, gdzie czytać i komentować można wpisy na BLogach pisarzy, krytyków oraz na stronach związanych z „portowymi” inicjatywami i konkursami, odwiedzać BLogi założone przez czytelników, wejść w przestrzeń dyskusji i ankiet na istotne literackie tematy z autorskimi wypowiedziami w formie szkiców lub miniesejów, wymienić się poglądami w postaci krótkich wypowiedzi.

I w Obecności, i w Tawernie pojawiają się teksty intrygujące, dowcipne, świadczące o wyostrzonym zmyśle obserwacji autorów, pełne trafnych i dających do myślenia sformułowań, zajmujące i uczące czytelników. Na mierzenie ich skali nie ma tu miejsca, bo jak porównywać dwa kosmosy rządzące się innymi prawami?

Więc niech mnie coś zajmie – myślę – otwierając Obecność, a zaraz potem klikając w odnośnik do jednej z tawernianych sond. (Jak wcześniej wspominałam, trafiłam tam w związku z Portem, aby później surfować już dalej i dalej…). I okazuje się, że dzięki „roztrzepaniu”, nieuwadze czy chęci robienia kilku rzeczy na raz, można poczynić całkiem ciekawe, choć nieaspirujące do miana przełomowych – odkrycia.

Na początku, u Słonimskiego trafiam na Wyspiańskiego dzisiaj, Obronę odbiorcy, tekst O nawiązywaniu i Papierowe tygrysy.

Poeta pisze o Wyspiańskim, którego, jak sądzi, nie tylko czas oddzielił od jego pokolenia, ale i to, że wieszcz nie przeszedł jak Żeromski od walk o niepodległość do problematyki zwykłego dnia w wolnej Polsce, i to, że jego wersyfikacja była zbyt młodopolska. Mimo wszystko, Słonimski zwraca z nieukrywanym żalem uwagę na fakt, że teatr Wyspiańskiego – i dobrze – wciąż musi odpowiadać na coraz to nowe pytania, które stawia mu historia, ale – tu już gorzej – obecnie, ulegając modzie udziwniania, ambitni odtwórcy stary, w ich mniemaniu, towar w nowym nam podają opakowaniu. Autor wyraża przekonanie, że reżyserzy współcześni własną indywidualnością przykrywają osobowość autorów, adaptowanych dzieł i odbierają tym dziełom wartość dokumentu czasu. Takie Wesele, wyrwane z epoki i uwspółcześnione, staje się po prostu bezsensem. Naginanie dawnej literatury do wymagań doraźnych okazuje się przeważnie porażką. Słonimski wystosowuje więc apel do odpowiedzialnych za te porażki udziwniaczy: Warto naszym udziwniaczom przypomnieć skromnie wartości znaczeniowe, jakie kryją się w słowach: interpretacja i interpolacja. Pierwsze pochodzi od interpretari – wyjaśniać, tłumaczyć, a drugie od interpolare – przekształcać fałszywie przy pomocy wstawek. Autor apelu, chociaż spokojny o to, że przynajmniej obrazy Wyspiańskiego nie doczekają się przemalowania na abstrakcję czy pop-art (choć czy obecnie nadal jest to takie pewne?), podsumowuje, że czytelnik literatury powinien ją, w przyszłości swego kraju, odnajdywać w kształtach niezmienionych. Dalej, w Obronie odbiorcy znów czytam o pretensjonalnych bzdurach, zajmujących miejsce normalnej sztuki tradycyjnej, wypierających ją albo fałszujących, o repertuarze scen eksperymentalnych królujących w Teatrze Narodowym, który, już choćby ze względu na swoją nazwę, powinien służyć przekazywaniu kultury narodowej w formie nieskażonej i możliwie najbliższej intencji autora. Na siedemdziesiątej dziewiątej stronie w O nawiązywaniu ponownie odnajduję wymienione różne formy wandalizmu. I tym razem nie chodzi o odbijanie nosów z pomników, ale o udziwniaczy, działających jak szatany, wypaczających dzieła narodowej literatury. Na przestrogę przed z reguły śmiertelnie poważnymi głosicielami bezsensu, w tym tego na deskach teatralnych, oraz przed ich terapiami wstrząsowymi natrafiam w Papierowych tygrysach.

Właściwie czytałam na ten aktualny wciąż temat także poprzedniego – w stosunku do opisywanych tu wydarzeń – dnia, w najnowszym numerze jednego z czasopism teatralnych, i od dawna natrafiam na niego na różnych portalach, a jutro pewnie znowu ktoś wspomni o tym na zajęciach, dlatego prędko przerzucam kartki ze Słonimskiego – na pewno warto poznać jego zdanie na ten problem, ale co poradzę, że głowa zaczyna mnie od tego boleć, albo… Dobrze, pozostańmy na tym, że dostaję wypieków.

No, więc teraz jest czas na Internet. Loteria, w przeciwieństwie do książki, odbywa się tu na płaszczyźnie ekranu, a nie na objętości publikacji. Niech będzie… Niedawne debaty. A w nich… powiedzmy… “Adaptacje literackie – podsumowanie”.

Tyleż skrótowa, co kompletna mapa możliwych związków tekstu z jego adaptacyjnymi przekształceniami – i paraliteracka opowieść o tym, co to znaczy być adaptacją; próba wykazania, że adaptowanie zawsze jest czymś innym niż tekst bazowy i niż jego transfiguracja.

Streszczenie to – jak każdy zresztą skrót, co podkreśla autor podsumowania – jest mocno krzywdzące wobec wielowymiarowych obserwacji dyskutantów, dlatego też przeskakuję do głosów poszczególnych uczestników debaty.

Pierwszy link odsyła mnie do szkicu Jolanty Kowalskiej – historyczki teatru i dziennikarki, współpracującej z Teatrem Telewizji, która już na wstępie proponuje ciekawą formułę adaptacji jako „operacji transferowej” tekstu, której nie da się podporządkować żadnym regułom normatywnym. Kowalska wyróżnia kilka możliwych obszarów, na których ów transfer mógłby się dokonywać – ten, w którym występuje traktowanie literatury jako jedynie pretekstu do uprawiania przez adaptującego odmiennej, autonomicznej gry kulturowej, czy ten obejmujący realizacje, które chcą i muszą uszanować przemoc jakiegoś wyjątkowo intensywnego idiomu literackiego, z którym się mierzą. Następnie Bogusław Kierc proponuje refleksję nad adaptacją, wychodzącą od tezy – „sam jestem adaptacją”, a Jakub Woynarowski skupia się w swojej wypowiedzi na relacji literatury i szeroko pojmowanych sztuk wizualnych – wymienione przez niego przykłady argumentować mają tezę, że mówienie o adaptacji jako transferze jednego medium sztuki na drugi jest właściwie pozbawione sensu. I w końcu Stanisław Liguziński przekonuje, że adaptacja im bardziej stara się oddalić od oryginału, tym wyraziściej podkreśla w nim to, co nieredukowalne, zaś Andrzej Skowron zwierza się, że adaptowanie to coś znacznie więcej niż transfer kodów sztuki, to reinscenizacja źródłowej sceny spotkania z tym, co inne.

Właśnie w takich chwilach myślę, że Internet – nawet jeśli każe nam wybierać, ostatecznie i tak nie pyta, o czym chcemy usłyszeć, tylko mówi sam. Mam przed sobą otwartą stronę – internetową i osiemnastą, poplamioną kawą. Obie zamknąć?

Jeszcze zerknę na osiemnastą.

Tam tekst O zaangażowaniu, czyli trosce o przywrócenie słowom ich prawdziwego znaczenia, ponieważ, jak dowiadujemy się od Słonimskiego, ostatnio w paru tygodniach rozważano różne aspekty słowa „zaangażowanie”. Dowiaduję się, że według autora, w literaturze „angażować się” znaczyło zawsze deklarować swoją postawę, działać, brać odpowiedzialność. Co ważne, kiedy Słonimski pisze te słowa, lęka się, że zaangażowanie, jako umowa dwustronna zawierana między aktorem a teatrem w czasach jego (Słonimskiego) młodości, które nie miało znaczenia pejoratywnego ani pochlebnego, pomieszało się z ową deklaracją postawy i obecnie słowo to coraz częściej oznacza pewien rodzaj usług literacko-publicystycznych. Przypomina więc, że prawdziwą siłę ma angażowanie się jako czynność niezależna, jako wynik wrażliwości na sprawy nieswoje, ogólnonarodowe i moralne.

Na chwilę odkładam książkę na fotel i idę zrobić herbatę. I wtedy przychodzi kot. Tak, kot. Tak zwyczajnie – przychodzi i kładzie się na książce. Ma czarno-białe futro i jest jednym z tych kotów, za którym skłonni jesteśmy biec przez pół osiedla, żeby go tylko pogłaskać. Trudno! Przecież nikt nie chce mieć w domu obrażonego kota – niech poleży, zaraz i tak wskoczy na tapczan.

Więc – co innego w Tawernie? Gdzieś tu musi być kolejna debata. I jest, nawet podsumowanie i jego pierwsze zdanie: Z podsumowania debaty wynikałoby, że owszem, literatura powinna się angażować.

Bardzo, bardzo rzadko książka zawiera przymierze z Internetem przeciwko czytelnikowi, dlatego dalej śledzę: Anna Marchewka, Ostap Sływynski, Mikołaj Borkowski powinność taką akcentują bardzo ostro, wskazując, że zaangażowanie i jest, i być powinno czymś literaturze przyrodzonym – że samo myślenie pisania jako czegoś w pełni wolnego od gestów społecznej lub politycznej przynależności lokuje się nieledwie w sferze niczym nie umotywowanego pięknoduchostwa. Andrij Lubka konstatuje z większym dystansem (niewolnym od świadomości uczestnictwa w czymś niezamierzenie czasem ironicznym i autoironicznym), że doraźny kontekst ważnych dla danej zbiorowości wydarzeń awansuje w przemożny sposób pisarza do roli trybuna ludowego. Piotr Stankiewicz – jak na praktykującego filozofa przystało – dystansuje się i waży racje w sposób jeszcze bardziej metarefleksyjny, ale i jemu bliższa jest pozycja współuczestnictwa.

Patrzę wymownie na kota. Gdyby nie to, że zaczął padać deszcz i zrobiło się zimno, a on wydaje niepokojące dźwięki, słysząc krople deszczu, otworzyłabym mu balkon, żeby łaskawie podniósł się z książki. Ale oto… wstaje. Naturalnie rozumie, że to, czym aktualnie się zajmuję, stało się już pewna grą, a kto jak kto – kot ma grę w priorytecie. Wskakuje na oparcie fotela i patrzy mi przez ramię. Jak teraz znowu się powtórzy, to nie uwierzę…

O mówieniu wierszy ze strony sto sześćdziesiątej trzeciej przypomina, że poezja od tysięcy lat była mówiona, recytowana, podczas gdy obecnie zjawiają się wiersze, których nie sposób zapamiętać ani recytować. Słonimski staje w obronie tych czytelników, od których poezja się odwróciła, a którzy chcą wierszy podatnych do mówienia. Choćby szeptem.

Z kolejnej debaty zaś (kot wyraźnie czekał na kliknięcie) dowiaduję się, że książką Marii Konopnickiej Złotniejący świat pod redakcją Piotra Matywieckiego Biuro Literackie uruchomiło serię “44. Poezja polska od nowa”, w której ukazywać się będą poetyckie tomy rodzimych klasyków zredagowane przez współczesnych autorów. Wydawcy w związku z tym pytają: Jakimi wytycznymi powinni kierować się redaktorzy książek podczas prac nad tomikami nieżyjących już twórców, którzy w mniejszym lub większym stopniu współtworzyli historię polskiej liryki?

Więc pudło.

Ale kot wpatruje się nadal, jakby chciał powiedzieć: nie rezygnuj. Więc otwieram na chybił trafił na stronie czterdziestej trzeciej, a tam Słonimski parę słów chce poświęcić powszechnej manii przypinania ludziom etykietek i ich samej do tego skłonności. Proponuje, aby etykietki te oznaczać datami ważności jak lekarstwo.

Od razu zabieram się za przeszukiwanie debat – absolutnie ani słowa o etykietkach i nazewnictwie. Wracam więc do debaty o polskiej poezji, przyglądam się jeszcze raz reklamie Sylwetek i cieni. Też nic. Wtedy zauważam, że w Ostatnich komentarzach w Tawernie pojawił się właśnie nowy wpis Jakuba Antolaka, który to autor (jak pisze o sobie – urodzony w 1989 roku. Uczestnik projektu Połów 2014. Poeta, prozaik, eseista. Laureat literackiej nagrody im. Mariana Redwana na Festiwalu Fama 2010 w Świnoujściu. Jego teksty ukazywały się m.in. w „Migotaniach”, „Inter-Literatura, Krytyka, Kultura”, „Szafie”, „Fragmencie” i stronie Fundacji im. Tymoteusza Karpowicza. Absolwent polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Mieszka w Warszawie i na Śląsku) komentuje następująco nieprzychylną opinię o swoim, przytoczonym, biogramie: Nie chodzi o żadną bufonadę. Po prostu piszę też prozę i eseje.

Nie wiem, czy przekonało to opiniującego, trwożącego się nad nazewnictwem.

Wiem natomiast, że kot nie może tyle czasu siedzieć przed komputerem, i że miejsca, do których odsyłał mnie tegoroczny Port, takie jak Tawerna, nie tylko przekonywały mnie do notek o aktualności pewnych książek, jak do tej z obwoluty Obecności, ale skutecznie zapraszały do dyskusji ze sobą, z ludźmi, z literaturą.