debaty / WYDARZENIA I INICJATYWY

Przepadłem w połowie

Przemysław Janiszek

Głos Przemysława Janiszka w debacie "Impresje z Portu 2014".

strona debaty

Impresje z Portu 2014

Prawie wybiła północ, wodzirej zakończył bal, a festiwalowe cienie rozpierzchły się w uliczkach rozbudzonego jeszcze miasta. Wypełniając – w zależności od gustu i posiadanego trzosa, okoliczne spelunki lub bardziej nadobne lokale. Niektórzy, niczym strudzeni ciężką służbą marynarze, dopadli swych koi, kwitując intensywność dnia zawziętym chrapaniem.

Ja i pewna ekipa filmowa wolnym krokiem opuszczaliśmy Port. Udając się w naszym mniemaniu w kierunku rzeki, nad której brzegiem, przy pomocy limonki i ananasówki, chcieliśmy topić smutki. Rzeka zmieniła się w park, ale portowy gwar nas nie opuszczał i gdzieś z oddali dało się słyszeć gasnące echa festiwalu. Zagłuszane chwilami chrapliwym głosem menela, próbującego z zapałem śpiewać znaną piosenkę Brela, której słowa – słowo daję, brzmiały mniej więcej tak:

jest port wielki jak drab dziewiętnaście ma lat
literatów tam kwiat teksty bierze do łapsk
lubią to bez dwóch zdań lubią to bez zdań dwóch
gdy z parnasu swych kart dumnie schodzą na bruk

I w gruncie rzeczy podczas 19. edycji Portu rzeczywiście tak właśnie było. Pojawili się znani i lubiani. Jeden czy drugi poczytny poeta chętnie bratał się z każdym, kto miał odwagę się bratać. Inny o bardziej lordowskim emploi, choć starał się trzymać dystans, uległ presji klimatu i również przycupnął na chwile na przyteatralnym murku – nie podkładając sobie nawet, pod nieprzywykłe przecież pośladki, żadnej chusteczki. Nowi znajomi, starzy znajomi, kilka znanych twarzy, słowem, atmosfera bardzo swojska i serdeczna. To wszystko przed teatrem. A w samym teatrze? Kawiarenka, festiwalowy sklepik i serce, czyli scena, przez którą niczym w teatrze Kantora przewijało się stado manekinów, niemych świadków wydarzeń. Manekiny zmieniały rozstawienie i zapewne role, które miały aktualnie grać, za każdym razem gdy miał się odbywać kolejny punkt programu. Jakie to były role? To raczej zależało od interpretacji widza, co w przypadku publiczności festiwalu literackiego jest chyba dobrym rozwiązaniem. Nieruchome człekokształtne sylwetki z powodzeniem budowały klimat sceny, do czasu, aż nie zaczęły na niej dominować, bo muszę przyznać, iż miałem przez chwilę wrażenie, że oto manekin rozmawia z manekinem. Nie była to jednak wina samej dekoracji, ale jak mniemam nadmiernej podatności osób żywych, przebywających akurat na scenie, na otaczającą ich martwą materię. Ostatecznie też wrażenie to można przypisać mojemu ogólnemu zmęczeniu i nieuleczalnej ignorancji. Wracając do osób żywych, to najbardziej witalny okazał się dla mnie Filip Zawada, ciekawa osobowość, ciekawe teksty, a nade wszystko ciekawa, choć limitowana wersja jego najnowszej książki Trzy ścieżki nad jedną rzeką sumują się. Publikacja, prócz wersji klasycznej, ma bowiem również wersję leporello, co stwarza nowe możliwości graficzne i czytelnicze. Spotkanie z Filipem było interesujące choćby z tego względu, że autor prócz tekstów zawartych w nowym tomie, czytał również zapiski, które były pretekstami do gotowych wierszy, zdradzając tym samym kulisy ich powstawania. Prawa kiść uniesiona w górę – poeta czyta wiersze z książki, prawa kiść opuszczona – poeta czyta wiersze-zapiski. Prosty ruch ręki, a jednak wbija się w pamięć.

W dalszej części mojej wspomnieniowej epistoły chciałbym jeszcze kilka słów o tegorocznym Połowie, którego w tej edycji byłem również uczestnikiem. W związku z moim osobistym zaangażowaniem, będzie to relacja nacechowana emocjami i raczej dość subiektywna, ale w końcu chodzi o impresję, co w sumie i tak wyklucza wszelki obiektywizm. Zatem od początku.

Gdzieś pod koniec lutego, tego roku, dostałem informację, że wraz z grupką innych wybrańców zostałem skazany na publiczną chłostę, która odbędzie się podczas trwania festiwalu pod pręgierzem na wrocławskim rynku. Chłosta to oczywiście publiczna prezentacja własnej twórczości poetyckiej, która ewentualnie może otworzyć drogę do współpracy z potencjalnym wydawcą. Pomyślałem – trudno, co zrobić, mus to mus, może być i rynek, w końcu czytało się w różnych miejscach. No dobra, cieszyłem się jak głupi, a duma rozpierała mnie tak, że przestałem się mieścić w swoim i tak już ciasnym łóżku. Zadowolenie z siebie niczym niezmącone malowało się na mojej twarzy, do tego stopnia, że spuchła mi ona jak jakiemuś chomikowatemu, który w torbach policzkowych magazynuje pokarm. (Co prawda potem okazało się, że to stan zapalny chorego zęba, ale w pierwszej chwili, myślę, że każdy powiązałby to w ten sam sposób). Gdy już uporałem się z dumą, rozpoczęły się przygotowania. Wybrałem teksty, załatwiłem wszelkie formalności związane z podróżą oraz pobytem we Wrocławiu i we wskazanym przez organizatora dniu zjawiłem się na wrocławskim rynku. Był piątek, dwudziesty piąty kwietnia, dzień egzekucji piętnastki dziewcząt, skazanych w trybie żeńskim na przepołowienie. Niewiasty, a może i wiedźmy (nie mnie osądzać) zebrały się pod pręgierzem prawie w komplecie. Nim zjawili się kaci, ich pomocnicy przygotowali narzędzia – gitarowy piecyk i mikrofon, które miały być użyte do wykonania wyroku. Wszystko było gotowe, zebrana w koło gawiedź niecierpliwie oczekiwała na początek widowiska. I wreszcie zjawili się oni, Góra i jej Podgórnik – wielcy egzekutorzy, jurorzy. Pan Konrad pierwszy, jechał wierzchem na swoim wysłużonym dwuśladzie, wyglądał dostojnie, niemal posągowo, niczym rzeźba Sokratesa z Wyspy Bielarskiej. Za nim Pani Marta, równie majestatyczna, choć przyznam szczerze, nie wiem który z wrocławskich pomników pasowałby tu najlepiej – może Powodzianka, zważywszy na stan, do którego doprowadziła ją późniejsza praca nad werdyktem. Oboje zajęli należne im miejsca i widowisko się rozpoczęło. To znaczy, było to raczej niezobowiązujące spotkanie skautek, które nieśmiało dzieliły się między sobą treścią swoich pamiętników, a sam Sokrates skwitował sprawę krótko, mówiąc: “Mam wrażenie, że jesteśmy tłem jakiejś innej imprezy”.

Następnego dnia sytuacja miała się powtórzyć, Wstałem rano, dziwnie napięty, rozdygotany i zlany potem. Wciąż powtarzałem sobie – dzisiaj będzie inaczej, dzisiaj będzie lepiej. Tłum cię pokocha i zostaniesz ułaskawiony. Trzymałem się tej myśli jak brzytwy, lecz im bliżej było do egzekucji, tym bardziej brzytwa traciła swoją wyporność. Tłum cię pokocha, jeśli ty pokochasz tłum. Musisz dać im dowód tej miłości, wyciągnąć do nich dłoń, zapewnić jakiś odlot, zapewnić odlot, jakiś odlot, odlot. To słowo wryło się we mnie niczym ryj ryjówki w ziemię. Wryło się w ryło, drążyło tunele, dotarło do mózgu i nagle olśnienie, eureka. – Odlot, lot, odlecieć, polecieć, polecę słowem. Pamięć idzie w sukurs skołatanym nerwom, widzę ojca, jak uczy mnie składać z papieru gołębie, kopię głębiej, już wiem, pamiętam, trzeba skombinować kilka kartek, trzeba skombinować papier. Godzina czternasta, mam już wszystko, składam samoloty – te gołębie. Wyślę je w pole poleconym. To będzie mój nalot, obrona z powietrza. Mieszkam na rynku, widzę pręgierz, zdążę, jest piętnasta, na rynku czternastka chłopców, ze mną piętnastka. Jest piętnasta, na rynku piętnastka, jest Sokrates i Powodzianka, jest tłum, jest wszystko, zaczęło się widowisko.

(…) to znaczy, było to raczej niezobowiązujące spotkanie skautek (…)

Wiatr wiał mi w twarz, nie odpowiedziałem na żadne pytanie katów, którzy zresztą nie pozostawali mi dłużni i żadnych pytań nie zadali. Gołębie nie doleciały, doleciały pingwiny, to znaczy przyniosłem je w kartonie imitującym słoik. Wyskoczyły z niego na chodnik i zaczęły się ślizgać. Podobnie wieczorem ślizgali się oni – egzekutorzy jurorzy.

Werdykt był owocem morderczej pracy, nieśliby pewnie nasze głowy na tacy, nieśliby pewnie nasze głowy, jeśliby sami mogli jeszcze chodzić. Wyrok zapadł, zostałem stracony, przepadłem w połowie.

Prawie wybiła północ, wodzirej zakończył bal…

PS

Do zobaczenia za rok. Mam nadzieję, że będzie tort. Ja cholernie lubię torty, nawet jeśli to psuje zęby.

Pozdrawiam Przemko Janiszko
Warszawa 07.05.2014

O AUTORZE

Przemysław Janiszek

Urodzony w 1981 roku. Uczestnik projektu Połów 2014. Pieniacz z syndromem Lessie – zawsze wraca. Pisze. Współtwórca klipów „Optyka” do tekstu własnego autorstwa oraz „Nie jestem dalej” do wiersza Krystyny Miłobędzkiej, które były nagradzane w minionych edycjach konkursu Nakręć wiersz. Absolwent Szkoły Aktorskiej Machulskich. Mieszka w Warszawie.