debaty / ankiety i podsumowania

Przeciw poetom

Maja Staśko

Głos Mai Staśko w debacie „Jeszcze jedna dyskusja o parytetach”.

strona debaty

Jeszcze jedna dyskusja o parytetach

Było­by roz­sąd­niej z mej stro­ny, gdy­bym nie zakłó­ca­ła jed­ne­go z nie­licz­nych nabo­żeństw, jakie nam jesz­cze pozo­sta­ły. Acz­kol­wiek zwąt­pi­li­śmy pra­wie o wszyst­kim, upra­wia­my jesz­cze kult Poezji i Poetów, i to bodaj jedy­ne Bóstwo, któ­re­go nie wsty­dzi­my się wiel­bić z wiel­ką pom­pą, z głę­bo­ki­mi pokło­na­mi, gło­sem napu­szo­nym… Ach, ach, Shel­ley! Ach, ach, Sło­wac­ki! Ach, ach, Sosnow­ski! Ach, ach, Świe­tlic­ki! Ach, sło­wo Poety, misja poety i dusza Poety! A jed­nak trze­ba mi rzu­cić się na te modły i popsuć, w mia­rę moż­no­ści mojej, ten rytu­ał w imię… w imię po pro­stu ele­men­tar­nej zło­ści, jaką w nas budzi wszel­ki błąd sty­lu, wszel­ki fałsz, wszel­ka uciecz­ka od rze­czy­wi­sto­ści. A ponie­waż zabie­ram się do wal­ki z dzie­dzi­ną szcze­gól­nie wywin­do­wa­ną, nie­omal pod­nieb­ną, prze­to muszę pil­no­wać, abym sama nie wzle­cia­ła jak balon i nie stra­ci­ła twar­de­go grun­tu pod sto­pa­mi.

Teza niniej­sze­go szki­cu: iż nikt pra­wie nie lubi wier­szy i że świat poezji jest świa­tem fik­cyj­nym i sfał­szo­wa­nym, wyda się, przy­pusz­czam, rów­nie śmia­ła, jak nie­po­waż­na. A jed­nak ja tu sta­ję przed wami i oświad­czam, że mnie wier­sze poetów wca­le się nie podo­ba­ją, a nawet mnie nudzą. Powie­cie może, iż jestem nędz­ną igno­rant­ką? Ale pra­cu­ję w sztu­ce od daw­na i język jej nie jest mi tak zupeł­nie obcy. A rów­nież nie może­cie użyć wobec mnie wasze­go ulu­bio­ne­go argu­men­tu, twier­dząc, że nie posia­dam wraż­li­wo­ści poetyc­kiej, albo­wiem wła­śnie posia­dam ją i w dużej mie­rze – a gdy poezja obja­wia mi się nie w wier­szach, lecz zmie­sza­na z inny­mi bar­dziej pro­za­icz­ny­mi ele­men­ta­mi, np. w dra­ma­tach Szek­spi­ra, w pro­zie Dosto­jew­skie­go i Pas­ca­la, lub po pro­stu przy oka­zji zwy­kłe­go zacho­du słoń­ca, drżę jak inni śmier­tel­ni­cy. Dla­cze­góż tedy nudzi mnie i męczy mnie ten far­ma­ceu­tycz­ny eks­trakt zwa­ny „poezją poetów”? Dla­cze­go nie mogę znieść tego mono­ton­ne­go śpie­wu, bez prze­rwy wznio­słe­go, dla­cze­go usy­pia mnie rytm i rym, dla­cze­go język poetów wyda­je mi się naj­mniej cie­ka­wy ze wszyst­kich moż­li­wych języ­ków, dla­cze­go ta Pięk­ność jest dla mnie tak mało powab­na i dla­cze­go nie znam nic nad styl gor­sze­go, nic bar­dziej śmiesz­ne­go niż spo­sób, w jaki Poeci mówią o sobie i swo­jej Poezji?

Ale była­bym może skłon­na uznać jakąś spe­cjal­ną ułom­ność moją w tym wzglę­dzie… gdy­by nie pew­ne doświad­cze­nia… pew­ne nauko­we doświad­cze­nia… Prze­klę­ty, w sztu­ce, Bacon! Dora­dzam wam, aby­ście nigdy nie sta­ra­li się prze­pro­wa­dzać doświad­czeń na tere­nie sztu­ki, gdyż dzie­dzi­na ta tego nie zno­si – a wszyst­kie dekla­ma­cje na jej temat mogą ostać się tyl­ko pod warun­kiem, że nikt nie będzie na tyle nie­dy­skret­ny, aby zaj­rzeć, o ile pokry­wa­ją się one z rze­czy­wi­sto­ścią. Ład­nych rze­czy, na przy­kład, dowie­dzie­li­by­śmy się, gdy­by­śmy zaczę­li badać, o ile oso­ba, któ­ra zachwy­ca się Bachem, może w ogó­le zachwy­cać się Bachem, tj. o ile zdol­na jest uchwy­cić coś z muzy­ki i z Bacha. Czyż nie zda­rzy­ło mi się (pomi­mo iż nie potra­fię wygrać na for­te­pia­nie „wlazł kotek na pło­tek”) dać nie bez powo­dze­nia dwóch kon­cer­tów – kon­cer­tów, któ­re pole­ga­ły na tym, iż zaczę­łam bęb­nić w instru­ment bez skła­du ni ładu, zapew­niw­szy sobie przed­tem poklask kil­ku wta­jem­ni­czo­nych w moją intry­gę znaw­ców i zapo­wie­dziaw­szy, że będę grał nowo­cze­sną muzy­kę? Jakie szczę­ście, że ci, któ­rzy roz­pra­wia­ją o sztu­ce gór­nym try­bem Sosnow­skie­go nie zni­ża­ją się do takich kon­fron­ta­cji. Ten, kto od tej stro­ny pod­cho­dzi do naszej este­tycz­nej Mszy, z łatwo­ścią może odkryć, iż to kró­le­stwo pozor­nej Doj­rza­ło­ści jest wła­śnie naj­bar­dziej nie­doj­rza­łym podwór­kiem ludz­ko­ści, gdzie kró­lu­je bluff, misty­fi­ka­cja, sno­bizm, fałsz i głup­stwo. I dobrą będzie gim­na­sty­ką dla nasze­go sztyw­ne­go myśle­nia, jeśli od cza­su do cza­su wyobra­zi­my sobie Andrze­ja Sosnow­skie­go jako kapła­na nie­doj­rza­ło­ści, bose­go księ­dza w krót­kich majt­kach.

Nastę­pu­ją­ce prze­pro­wa­dza­łam doświad­cze­nia: kom­bi­nu­jąc poszcze­gól­ne zda­nia, lub frag­men­ty zdań, z wier­szy dane­go poety, budo­wa­łam wiersz absur­dal­ny i odczy­ty­wa­łam go w gro­nie szcze­rych miło­śni­ków jako utwór wiesz­cza – ku ogól­ne­mu zachwy­to­wi owych miło­śni­ków; albo zaczy­na­łam wyba­dy­wać ich w spo­sób szcze­gó­ło­wy na oko­licz­ność tego czy inne­go poema­tu, i stwier­dza­łam, że „miło­śni­cy” nawet nie prze­czy­ta­li go w cało­ści. Jak­żeż więc? Tak się zachwy­cać, a nawet nie doczy­tać do koń­ca? Roz­ko­szo­wać się tak dale­ce „mate­ma­tycz­ną pre­cy­zją” poetyc­kie­go sło­wa, a nie dostrzec rady­kal­ne­go pokieł­ba­sze­nia pre­cy­zji? Tak się mądrzyć, tyle dekla­mo­wać na te tema­ty, delek­to­wać się jaki­miś sub­tel­no­ścia­mi, niu­an­sa­mi, a zara­zem popeł­niać tak cięż­kie, tak ele­men­tar­ne grze­chy? Natu­ral­nie, po każ­dym z tych doświad­czeń wiel­kie powsta­wa­ły pro­te­sty i obra­zy, a miło­śni­cy zakli­na­li się na wszyst­kie świę­to­ści, że jed­nak to nie tak… że prze­cież… ale ten groch odbi­jał się od twar­dej ska­ły Doświad­cze­nia.

Zna­la­złam się więc w obli­czu nastę­pu­ją­ce­go dyle­ma­tu: tysią­ce ludzi pisze wier­sze; set­ki tysią­ce wiel­bią tę Poezję; zna­ko­mi­ci geniu­sze wypo­wia­da­li się wier­szem; od nie­pa­mięt­nych cza­sów Poeta jest czczo­ny – a wobec tej góry chwa­ły ja, z moim podej­rze­niem, że msza poetyc­ka odby­wa się w zupeł­nej próż­ni. O, gdy­bym nie umia­ła bawić się tą sytu­acją, na pew­no była­bym prze­ra­żo­na!

Pomi­mo to jed­nak moje doświad­cze­nia ogrom­nie wzmoc­ni­ły mnie na duchu i już śmie­lej zaczę­łam szu­kać odpo­wie­dzi na to męczą­ce pyta­nie: dla­cze­go nie sma­ku­je mi poezja poetów? Dla­cze­go? Czyż nie dla tych samych przy­czyn, dla któ­rych nie sma­ku­je mi cukier w sta­nie czy­stym? Cukier nada­je się do osła­dza­nia kawy, ale nie do tego, aby go jeść z tale­rza łyż­ką, jak kasz­kę. W poezji poetów nad­miar męczy; nad­miar poezji, nad­miar poetycz­nych słów, nad­miar meta­for, nad­miar sub­li­ma­cji, nad­miar, wresz­cie, kon­den­sa­cji i oczysz­cze­nia ze wszel­kie­go ele­men­tu anty­po­etyc­kie­go, co upo­dab­nia wier­sze do che­micz­ne­go pro­duk­tu.

Śpiew jest bar­dzo odświęt­ną for­mą wypo­wie­dzi… Ale oto, w cią­gu wie­ków, mno­żą się śpie­wa­cy, któ­rzy, śpie­wa­jąc, zmu­sze­ni są przy­jąć posta­wę śpie­wa­ka – a ta posta­wa z bie­giem cza­su coraz sta­je się sztyw­niej­sza. I jeden śpie­wak pod­nie­ca dru­gie­go, jeden dru­gie­go utwier­dza w coraz bar­dziej nie­ustę­pli­wym zapa­mię­ta­niu się w śpie­wie, ha, już nie śpie­wa­ją oni dla tłu­mu, już jeden śpie­wa dla dru­gie­go; i mię­dzy nimi, na dro­dze nie­ustan­nej rywa­li­za­cji, cią­głe­go dosko­na­le­nia się w śpie­wie, wytwa­rza się pira­mi­da, któ­rej szczyt dosię­ga nie­bios i któ­rą podzi­wia­my z dołu, z zie­mi, zadzie­ra­jąc nosy. To co mia­ło być chwi­lo­wym wzlo­tem pro­zy, sta­ło się pro­gra­mem, sys­te­mem, pro­fe­sją – i dziś jest się Poetą tak, jak się jest inży­nie­rem lub leka­rzem. Wiersz urósł nam do potwor­nych roz­mia­rów i już nie my nim rzą­dzi­my, ale on nami. Poeci sta­li się nie­wol­ni­ka­mi – i mogli­by­śmy okre­ślić poetę jako isto­tę, któ­ra już nie może wypo­wia­dać sie­bie, gdyż musi wypo­wia­dać Wiersz.

A prze­cież nie może być chy­ba w sztu­ce waż­niej­sze­go zada­nia niż to wła­śnie: wypo­wia­dać sie­bie. Nie powin­ni­śmy nigdy tra­cić z oczu praw­dy, że wiel­ki styl, wszel­ka okre­ślo­na posta­wa for­mu­je się przez eli­mi­na­cję i jest w grun­cie rze­czy zubo­że­niem. Nie powin­ni­śmy prze­to nigdy pozwo­lić, aby jaka­kol­wiek posta­wa redu­ko­wa­ła zbyt­nio nasze moż­li­wo­ści, sta­jąc się kne­blem na ustach – a gdy idzie o tak sztucz­ną, ba, nie­omal pre­ten­sjo­nal­ną posta­wę jak „śpie­wa­ka”, tym bar­dziej nale­ża­ło­by nam mieć się na bacz­no­ści. Lecz my, jak dotąd, jeśli idzie o sztu­kę, o wie­le wię­cej wysił­ku i cza­su poświę­ca­my dosko­na­le­niu się w takim albo innym sty­lu, w takiej lub innej posta­wie, niż temu, aby zacho­wać w sto­sun­ku do nich wewnętrz­ną suwe­ren­ność i swo­bo­dę, aby wypra­co­wać wła­ści­wy sto­su­nek pomię­dzy nami a naszą posta­wą. Zda­wa­ło­by się, iż For­ma jest dla nas war­to­ścią samą w sobie, nie­za­leż­nie od tego, ile nas wzbo­ga­ca lub zubo­ża. Zapa­mię­ta­le dosko­na­li­my sztu­kę, ale nie­wie­le przej­mu­je­my się pyta­niem, do jakie­go stop­nia zacho­wa­ła ona zwią­zek z nami. Pie­lę­gnu­je­my Poezję, nie bacząc, iż to, co pięk­ne, nie­ko­niecz­nie musi być „twa­rzo­we”. Jeże­li więc chce­my, aby kul­tu­ra nie stra­ci­ła wszel­kie­go związ­ku z jed­nost­ką ludz­ką, musi­my od cza­su do cza­su prze­rwać naszą pra­co­wi­tą twór­czość i skon­tro­lo­wać, czy to co wytwa­rza­my, nas wyra­ża.

Ist­nie­ją dwa sprzecz­ne rodza­je huma­ni­zmu: jeden, któ­ry mogli­by­śmy nazwać reli­gij­nym, usi­łu­je rzu­cić czło­wie­ka na kola­na przed dzie­łem kul­tu­ry ludz­kiej, zmu­sza nas, aby­śmy wiel­bi­li i sza­no­wa­li, np., Muzy­kę albo Poezję, albo Pań­stwo, albo Pra­wo, ale dru­gi, bar­dziej krnąbr­ny prąd ducha nasze­go, sta­ra się wła­śnie o przy­wró­ce­nie czło­wie­ko­wi jego suwe­ren­no­ści i nie­za­leż­no­ści w sto­sun­ku do tych Bogów i Muz, któ­re, osta­tecz­nie, są jego, czło­wie­ka, two­rem. W tym ostat­nim przy­pad­ku sło­wo „sztu­ka” pisze się z małej lite­ry. I nie­wąt­pli­wą jest rze­czą, że styl, któ­ry potra­fi objąć obie te ten­den­cje, jest peł­niej­szy, auten­tycz­niej­szy i ści­ślej odzwier­cie­dla auto­no­micz­ność natu­ry naszej niż styl, któ­ry ze śle­pą krań­co­wo­ścią wyra­ża jeden tyl­ko z tych dwóch bie­gu­nów nasze­go uczu­cia. Ale, ze wszyst­kich arty­stów, poeci są chy­ba tymi, któ­rzy naj­usil­niej pada­ją na kola­na – naj­bar­dziej się modlą – są oni kapła­na­mi par excel­len­ce i ex pro­fes­so, a Poezja w tym uję­ciu, sta­je się po pro­stu cele­bra­cją. Ta wła­śnie wyłącz­ność spra­wia, że styl i posta­wa poetów są tak dra­stycz­nie nie­do­sta­tecz­ne, tak niczym nie uzu­peł­nio­ne.

Pomów­my jesz­cze przez chwi­lę o sty­lu. Powie­dzie­li­śmy, że arty­sta musi wypo­wia­dać sie­bie. Lecz, wypo­wia­da­jąc sie­bie, musi on tak­że dbać, aby jego spo­sób mówie­nia był zgod­ny z istot­nym jego poło­że­niem w świe­cie, winien on nie tyl­ko dać swój sto­su­nek do świa­ta, ale i świa­ta do sie­bie. Jeże­li, będąc tchó­rzo­fret­ką, przy­bie­ram ton hero­icz­ny, popeł­niam błąd sty­lu. Ale jeże­li wyra­żam się tak, jak­bym była przez wszyst­kich sza­no­wa­na i kocha­na, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści ludzie nie cenią mnie ani nie lubią, tak­że popeł­niam błąd sty­lu. Jeże­li zaś chce­my zdać sobie spra­wę z istot­ne­go nasze­go poło­że­nia w świe­cie, nie może­my uni­kać kon­fron­ta­cji z odmien­ny­mi od naszej rze­czy­wi­sto­ścia­mi. Czło­wiek, któ­ry ufor­mo­wał się jedy­nie w stycz­no­ści z ludź­mi podob­ny­mi sobie, któ­ry jest pro­duk­tem wyłącz­nie swe­go śro­do­wisk, cia­śniej­szy, gor­szy będzie miał styl od tego, któ­ry doznał roz­ma­itych śro­do­wisk i ludzi. I otóż w poetach razi nie tyl­ko ta ich naboż­ność, niczym nie skom­pen­so­wa­na, to odda­nie się cał­ko­wi­te Poezji, ale ich stru­sia poli­ty­ka w sto­sun­ku do rze­czy­wi­sto­ści: gdyż oni bro­nią się przed rze­czy­wi­sto­ścią, nie chcą jej widzieć ani uznać, wpra­wia­ją się umyśl­nie w stan oszo­ło­mie­nia, któ­ry nie jest siłą, lecz sła­bo­ścią.

Czyż poeci nie two­rzą dla poetów? Czy nie szu­ka­ją oni jedy­nie wyznaw­ców, tj. ludzi takich jak oni sami? Czyż te wier­sze nie są li tyl­ko wytwo­rem pew­nej cia­snej gru­py? Czy nie są one her­me­tycz­ne? Czyż wiersz poety może się ostać, jeśli wpad­nie w ręce nie przy­ja­cie­la-poety, ale wro­ga, ale nie-poety? Jak wszel­ka inna wypo­wiedź, wiersz tak powi­nien być poczę­ty i urze­czy­wist­nio­ny, aby nie przy­niósł hań­by swe­mu stwór­cy nawet wów­czas, gdy­by niko­mu nie miał się podo­bać. Wię­cej nawet, trze­ba, aby wier­sze nie hań­bi­ły twór­cy tak­że w tym wypad­ku, jeśli jemu same­mu – twór­cy – się nie podo­ba­ją. Albo­wiem żaden poeta nie jest wyłącz­nie poetą i w każ­dym poecie żyje nie-poeta, któ­ry nie śpie­wa i nie lubi śpie­wu… a czło­wiek jest czymś obszer­niej­szym niż poeta. Ale styl zro­dzo­ny wśród wyznaw­ców tej samej reli­gii umie­ra w zetknię­ciu z tłu­mem nie­wier­nych; nie­zdol­ny jest on bro­nić się, ani wal­czyć; nie­zdol­ny do praw­dzi­we­go życia; to styl cia­sny.

Pozwól­cie, iż uka­żę wam nastę­pu­ją­cą sce­nę… Wyobraź­my sobie, że w gro­nie kil­ku­na­stu osób jed­na z nich wsta­je i zaczy­na śpie­wać. Śpiew nudzi więk­szość słu­cha­czy; lecz śpie­wak nie chce zdać sobie z tego spra­wy; nie, on zacho­wu­je się jak­by zachwy­cał, wyma­ga, aby wszy­scy padli na kola­na przed tym Pięk­nem, żąda bez­względ­ne­go uzna­nia dla swej roli Wiesz­cza; i choć nikt nie przy­wią­zu­je do jego śpie­wu więk­szej wagi, on przy­bie­ra minę, jak­by sło­wo jego mia­ło decy­du­ją­ce dla świa­ta zna­cze­nie, pełen wia­ry w swo­ją Poetyc­ką Misję ciska gro­my, huczy, brzmi, sza­le­je w próż­ni; lecz, co wię­cej, nie chce przy­znać się przed ludź­mi ani też przed sobą, że ten śpiew nawet jego same­go nudzi, męczy, drę­czy – gdyż prze­cie on nie wypo­wia­da się swo­bod­nie ani natu­ral­nie, ani bez­po­śred­nio, tyl­ko w for­mie odzie­dzi­czo­nej po innych poetach, któ­ra stra­ci­ła już od daw­na stycz­ność z bez­po­śred­nim odczu­wa­niem ludz­kim; i oto nie tyl­ko gło­si on Poezję, ale i zachwy­ca się Poezją; będąc Poetą, wiel­bi wiel­kość Poety; nie tyl­ko wyma­ga, aby inni pada­li przed nim na kola­na, lecz sam przed sobą pada na kola­na. Czyż nie moż­na by o takim czło­wie­ku powie­dzieć, że on za duży cię­żar wziął na swe bar­ki? Gdyż nie tyl­ko wie­rzy w moc poezji, ale i zmu­sza sie­bie do tej wia­ry, nie tyl­ko ofia­ro­wu­je sie­bie innym, ale i zmu­sza ich, aby ten boski dar, jak hostię, spo­ży­wa­li. Gdzież w tak her­me­tycz­nym sta­nie ducha powstać może jakaś szcze­li­na, przez któ­rą wdar­ło­by się z zewnątrz życie? A prze­cież nie mowa tutaj o jakimś trze­cio­rzęd­nym piew­cy, nie, to się odno­si rów­nież do naj­sław­niej­szych, naj­lep­szych poetów.

Gdy­byż poeta umiał potrak­to­wać swój śpiew jako manię lub jako obrzą­dek, gdy­byż oni śpie­wa­li jako ci, któ­rzy muszą śpie­wać, choć wie­dzą, że śpie­wa­ją w próż­ni. Gdy­byż zamiast dum­ne­go „ja, Poeta” byli zdol­ni wypo­wie­dzieć te sło­wa ze wsty­dem, lub z lękiem… lub nawet ze wstrę­tem… Ale nie! Poeta musi uwiel­biać Poetę!

Ta więc bez­sil­ność wobec rze­czy­wi­sto­ści cechu­je w spo­sób miaż­dżą­cy styl i posta­wę poetów. Lecz czło­wiek, któ­ry ucie­ka przed rze­czy­wi­sto­ścią, nie znaj­du­je już w niczym opar­cia… sta­je się igrasz­ką żywio­łów. Z chwi­lą, gdy poeci stra­ci­li z oczu kon­kret­ną isto­tę ludz­ką, a wzrok utkwi­li w abs­trak­cyj­nej Poezji, już nic nie mogło powstrzy­mać ich na rów­ni pochy­łej, wio­dą­cej w prze­paść absur­du. Wszyst­ko zaczę­ło im rosnąć samo przez się. Meta­fo­ra, pozba­wio­na wszel­kie­go wędzi­dła, wzię­ła na kieł, roz­sza­la­ła się do tego stop­nia, że dziś już nic w wier­szach nie ma, prócz meta­for. Język stał się rytu­al­ny – te „róże”, te „zmierz­chy”, „tęsk­no­ty” lub „bóle”, któ­re ongiś mia­ły jakąś świe­żość, sta­ły się wsku­tek nad­uży­cia pustym dźwię­kiem – a odno­si się to rów­nież do bar­dziej nowo­cze­snych „papie­ro­sów” lub innych „pen­draj­wów”. Zwę­że­niu języ­ka towa­rzy­szy zwę­że­nie sty­lu, któ­re dopro­wa­dzi­ło do tego, że dziś wier­sze to nie wię­cej niż kil­ka­na­ście uświę­co­nych „prze­żyć” poda­nych w natręt­nych kom­bi­na­cjach ską­pe­go słow­ni­ka. W mia­rę jak Zwę­że­nie sta­wa­ło się coraz Węż­sze, nie­okieł­zna­ne niczym Pięk­no sta­wa­ło się coraz Pięk­niej­sze, Głę­bia coraz Głęb­sza, Szla­chet­ność coraz Szla­chet­niej­sza, Czy­stość coraz Czyst­sza. Gdy z jed­nej stro­ny pozba­wio­ny hamul­ca wiersz roz­dął się do gra­nic gigan­tycz­ne­go poema­tu (podob­ne­go do tych puszcz, zna­nych napraw­dę tyl­ko kil­ku eks­plo­ra­to­rom), z dru­giej jął kon­cen­tro­wać się do roz­mia­rów zbyt już syn­te­tycz­nych i home­opa­tycz­nych. Poczę­to też odda­wać się jakimś wyna­laz­kom i eks­pe­ry­men­tom z gry­ma­sem strasz­li­we­go wta­jem­ni­cze­nia – i tej nud­nej orgii, powta­rzam, nic nie jest w sta­nie zaha­mo­wać. Albo­wiem nie idzie tu o twór­czość czło­wie­ka dla czło­wie­ka, a tyl­ko o obrzą­dek peł­nio­ny przed ołta­rzem. A na dzie­sięć wier­szy, co naj­mniej jeden poświę­co­ny będzie wiel­bie­niu Potę­gi Sło­wa Poetyc­kie­go lub glo­ry­fi­ka­cji powo­ła­nia Poety.

Jeże­li, porzu­ca­jąc utwo­ry, zaj­mie­my się oso­ba­mi poetów i świat­kiem, jaki oso­by te two­rzą wraz ze swy­mi wyznaw­ca­mi i ako­li­ta­mi, to jesz­cze bar­dziej sta­nie się nam i cia­sno, i dusz­no. Poeci nie tyl­ko piszą dla poetów, lecz tak­że wychwa­la­ją się wza­jem­nie i wza­jem­nie odda­ją sobie cześć. Świat ten, lub raczej świa­tek, nie­wie­le róż­ni się od innych świat­ków her­me­tycz­nych i wyspe­cja­li­zo­wa­nych: sza­chi­ści uwa­ża­ją sza­chy za szczyt twór­czo­ści ludz­kiej, mają swo­je hie­rar­chie, mówią o Capa­blan­ce z rów­nym nabo­żeń­stwem jak poeci o Sosnow­skim i jeden dru­gie­go utwier­dza w poczu­ciu wła­snej donio­sło­ści. Ale sza­chi­ści nie mają pre­ten­sji do tak uni­wer­sal­nej roli i to, co moż­na wyba­czyć od bie­dy sza­chi­stom, u poetów sta­je się nie do wyba­cze­nia. W następ­stwie takie­go odosob­nie­nia wszyst­ko tu puch­nie i nawet mier­ni poeci roz­dy­ma­ją się w spo­sób apo­ka­lip­tycz­ny, a bła­he pro­ble­my nabie­ra­ją osza­ła­mia­ją­cej wagi. Przy­po­mnij­my sobie cho­ciaż­by strasz­ne pole­mi­ki na temat aso­nan­sów, ton w jakim dys­ku­to­wa­no tę spra­wę – zda­wa­ło się wów­czas, że losy ludz­ko­ści zale­żą od tego, czy moż­na rymo­wać „mogą” i „gło­wą”. Oto, co się dzie­je, gdy duch gre­mial­ny osią­ga prze­wa­gę nad duchem uni­wer­sal­nym.

Inny, nie mniej kom­pro­mi­tu­ją­cy fakt, to ilość poetów. Do wzmian­ko­wa­nych powy­żej nad­mia­rów docho­dzi jesz­cze nad­miar wiesz­czów. Te ultra-demo­kra­tycz­ne cyfry roz­sa­dza­ją od wewnątrz ary­sto­kra­tycz­ną i dum­ną twier­dzę poetyc­ką – i rze­czy­wi­ście dość zabaw­ne jest, gdy się ich widzi wszyst­kich razem na jakim kon­gre­sie: cóż za tłum istot wyjąt­ko­wych! Ale czyż sztu­ka świe­cą­ca się w próż­ni nie jest ide­al­nym tere­nem dla tych wła­śnie, któ­rzy są niczym, któ­rych pusta oso­bo­wość z zachwy­tem wyży­wa się w tych for­mach uszczu­plo­nych? A już praw­dzi­wie są śmiesz­ne te kry­ty­ki, te arty­ku­li­ki, afo­ry­zmy, esay­je, któ­re uka­zu­ją się w pra­sie na temat poezji. Oto prze­le­wa­nie z puste­go w próż­ne – ale zara­zem jest to prze­le­wa­nie bom­ba­stycz­ne i już tak naiw­ne, tak dzie­cin­ne, że wie­rzyć się nie chce, aby ludzie para­ją­cy się pió­rem nie wyczu­wa­li całej śmiesz­no­ści tej publi­cy­sty­ki. Dotąd nie zro­zu­mie­li ci sty­li­ści, że o poezji nie wol­no pisać w tonie poetycz­nym i ich gazet­ki pęka­ją od takich poety­zu­ją­cych elu­ku­bra­cji. Wiel­ka też jest śmiesz­ność towa­rzy­szą­ca festi­wa­lom, kon­kur­som oraz mani­fe­stom, ale chy­ba nie war­to już nad tym się roz­wo­dzić.

Sądzę, że wytłu­ma­czy­łam mniej wię­cej, dla­cze­go poezja poetów mnie nie bie­rze. I dla­cze­go poeci – któ­rzy odda­li się cał­ko­wi­cie Poezji – i pod­po­rząd­ko­wa­li tej Insty­tu­cji bez resz­ty wła­sne isto­ty swo­je, zapo­mi­na­jąc o ist­nie­niu kon­kret­ne­go czło­wie­ka i zamy­ka­jąc oczy na rze­czy­wi­stość – zna­leź­li się (od wie­ków) w kata­stro­fal­nej sytu­acji. Wbrew pozo­rom trium­fu. Wbrew całej pom­pie tego cere­mo­nia­łu.

Ale muszę jesz­cze ode­przeć pewien zarzut.

Tyl­ko dobro­wol­nym zaśle­pie­niem moż­na wytłu­ma­czyć ten nie­sły­cha­ny sym­pli­cyzm, z jakim bro­nią się poeci (ludzie na ogół nie głu­pi, ani naiw­ni), gdy się zacze­pia ich sztu­kę. Wie­lu z nich szu­ka ratun­ku w oświad­cze­niu, że wier­sze piszą dla wła­snej przy­jem­no­ści – jak gdy­by całe ich postę­po­wa­nie nie zada­wa­ło kła­mu temu twier­dze­niu. Są i tacy, któ­rzy z powa­gą utrzy­mu­ją, że piszą dla ludu i że ich wymyśl­ne sza­ra­dy sta­no­wią pokarm ducho­wy pro­stacz­ków. Wszy­scy jed­nak wie­rzą nie­złom­nie w rezo­nans spo­łecz­ny poezji i trud­no im będzie zro­zu­mieć, w jaki spo­sób moż­na ata­ko­wać ich od tej stro­ny. Powie­dzą: – Jak­żeż! Czy może pani wąt­pić? Czy nie widzi pani tłu­mów, któ­re bio­rą udział w naszych festi­wa­lach? Ilo­ści wydań, któ­re osią­ga­ją nasze tomi­ki? Stu­diów, arty­ku­łów, roz­praw, o nas pisa­nych? Podzi­wu, jakim oto­cze­ni są sław­ni poeci? To pani wła­śnie nie chce widzieć tego, co jest…

Cóż im odpo­wiem? Że wszyst­ko to – ilu­zje. To praw­da, że na festi­wa­le cho­dzą tłu­my, ale też praw­dą jest, że nawet słu­chacz bar­dzo wykształ­co­ny abso­lut­nie nie jest w sta­nie zro­zu­mieć wier­sza dekla­mo­wa­ne­go na festi­wa­lu. Ileż razy zda­rzy­ło mi się asy­sto­wać tym bez­na­dziej­nym sesjom, na któ­rych recy­to­wa­no wiersz za wier­szem – a każ­dy z nich musiał­by być co naj­mniej trzy razy z naj­wyż­szą uwa­gą prze­czy­ta­ny, aby z grub­sza dało się odcy­fro­wać jego treść. Co się tyczy wydań, to wie­my, że tysią­ce ksią­żek kupu­je się, aby nie prze­czy­tać ich nigdy. O poezji piszą, jak już powie­dzie­li­śmy, poeci. A podziw? Czy konie na wyści­gach nie budzą jesz­cze więk­sze­go zain­te­re­so­wa­nia – ale cóż ma wspól­ne­go ta żył­ka spor­to­wa, z jaką oglą­da­my wszel­ką rywa­li­za­cję, i te wszyst­kie ambi­cje – naro­do­we i inne – któ­re tym wyści­gom towa­rzy­szą, z istot­nym wzru­sze­niem arty­stycz­nym?

Jed­nak­że taka odpo­wiedź, choć słusz­na, nie była­by wystar­cza­ją­ca. Pro­blem obco­wa­nia nasze­go ze sztu­ką jest o wie­le głęb­szy i trud­niej­szy. I jest nie­wąt­pli­we – w moim poję­ciu przy­naj­mniej – że jeśli w ogó­le chce­my coś z tego zro­zu­mieć, musi­my cał­ko­wi­cie zerwać z tą zbyt łatwą myślą, iż „sztu­ka zachwy­ca nas” i że „roz­ko­szu­je­my się sztu­ką”. Nie, sztu­ka tyl­ko do pew­ne­go stop­nia nas zachwy­ca, a roz­ko­sze, jakich nam przy­spa­rza, są wąt­pli­we… I czyż może być ina­czej, jeśli obco­wa­nie z wiel­ką sztu­ką to męczą­ce, trud­ne obco­wa­nie z ludź­mi doj­rzal­szy­mi, o szer­szym zasię­gu i potęż­niej­szym odczu­wa­niu. Nie roz­ko­szu­je­my się – raczej sta­ra­my się roz­ko­szo­wać… i nie rozu­mie­my… sta­ra­my się rozu­mieć…

Jak­że powierz­chow­na jest to myśl, dla któ­rej to skom­pli­ko­wa­ne zja­wi­sko spro­wa­dza się do pro­stej for­mu­ły: sztu­ka zachwy­ca, ponie­waż jest pięk­na. – Ach, tak wie­lu jest sno­bów… ale ja nie jestem sno­bem, ja szcze­rze przy­zna­ję się, jeśli coś mi się nie podo­ba – mówi ta pro­sto­dusz­ność i zda­je się jej, że już wszyst­ko zała­twio­ne.

Ale prze­cież wyraź­nie dają się odczuć tutaj czyn­ni­ki nie mają­ce żad­ne­go związ­ku z este­ty­ką. Czy myśli­cie, że gdy­by nas w szko­le nie zmu­sza­no do zachwy­ca­nia się sztu­ką, mie­li­by­śmy dla niej, w póź­niej­szym wie­ku, tyle goto­we­go zachwy­tu? Czy sądzi­cie, że gdy­by cała nasza orga­ni­za­cja kul­tu­ral­na nie narzu­ca­ła nam sztu­ki – my byśmy się nią tak inte­re­so­wa­li? Czy to nie nasza potrze­ba mitu, uwiel­bie­nia wyży­wa się w tym podzi­wie naszym – i czy, uwiel­bia­jąc wyż­szych, sami się nie wywyż­sza­my? Ale przede wszyst­kim: czy­ste uczu­cia podzi­wu, zachwy­tu, rodzą się „z nas” czy „mię­dzy nami”? Jeśli na kon­cer­cie roz­le­ga się burza okla­sków, to wca­le nie zna­czy, aby każ­dy z tych okla­sku­ją­cych był zachwy­co­ny. Jeden nie­śmia­ły oklask pro­wo­ku­je dru­gi – wza­jem­nie one się pod­nie­ca­ją – i w koń­cu wytwa­rza się taka sytu­acja, iż każ­dy musi przy­sto­so­wać się do tego zbio­ro­we­go sza­łu. Wszy­scy „zacho­wu­ją się”, jak gdy­by byli zachwy­ce­ni, choć nikt nie jest „napraw­dę”, w tym stop­niu przy­naj­mniej, zachwy­co­ny.

Było­by więc błę­dem, god­ną poża­ło­wa­nia naiw­no­ścią, gdy­by­śmy żąda­li od wier­szy, czy też od jakiej­kol­wiek innej sztu­ki, aby była ot tak, po pro­stu, źró­dłem roz­ko­szy ludz­kiej. I jeśli z tego punk­tu widze­nia rozej­rzy­my się w świe­cie poetów i ich wiel­bi­cie­li, to wszyst­kie jego absur­dy i śmiesz­no­ści wyda­dzą się uspra­wie­dli­wio­ne: gdyż widocz­nie tak ma być i jest zgod­ne z natu­ral­nym porząd­kiem rze­czy, aby sztu­ka, podob­nie jak zachwyt, któ­ry budzi, były raczej dzie­łem ducha zbio­ro­we­go niż bez­po­śred­nią reak­cją jed­nost­ki.

Ale jed­nak – nie. A jed­nak i takie uję­cie nie zdo­ła ura­to­wać poetów ani przy­spo­rzyć rumień­ców życia i rze­czy­wi­sto­ści ich poezji. Jeże­li bowiem taka wła­śnie jest rze­czy­wi­stość, to w każ­dym razie oni nie zda­ją sobie z niej spra­wy. Dla nich wszyst­ko odby­wa się po pro­stu: śpie­wak śpie­wa, a słu­chacz, zachwy­co­ny, słu­cha. Rzecz pew­na, że gdy­by byli zdol­ni uznać te praw­dy i wypro­wa­dzić z nich wszyst­kie kon­se­kwen­cje, to musiał­by się rady­kal­nie zmie­nić sam ich sto­su­nek do śpie­wu. Bądź­cie spo­koj­ni jed­nak: nic nigdy nie zmie­ni się u poetów. I nie odda­waj­cie się złu­dze­niom, że w obli­czu tych zbio­ro­wych mocy, któ­re fał­szu­ją nam nasze indy­wi­du­al­ne odczu­wa­nie, oka­żą oni jakąś wolę opo­ru – gwo­li cho­ciaż­by temu, aby sztu­ka nie była fik­cją i cere­mo­nia­łem, a tyl­ko praw­dzi­wym obco­wa­niem czło­wie­ka z czło­wie­kiem. Nie, te mni­chy wolą się korzyć!

Mni­chy? To nie zna­czy, abym była prze­ciw­ni­kiem Pana Boga lub jego roz­licz­nych zako­nów. Ale nawet reli­gia umie­ra z chwi­lą, gdy prze­obra­ża się w obrzą­dek. Zbyt łatwo zaiste poświę­ca­my na tych ołta­rzach auten­tycz­ność i wagę nasze­go ist­nie­nia.

Kobie­ta nie może być księ­dzem. Poet­ka nie może być poetą.