debaty / ankiety i podsumowania

Żwawiej, dobra?

Dawid Kujawa

Głos Dawida Kujawy w debacie "Krytyka krytyki".

strona debaty

Krytyka krytyki

Kocha­ni, wpu­ści­li­ście
się w maka­brycz­ną nudę i Ducham­pa
od trzy­dzie­stu lat prze­ra­bia­cie na zatę­chły salon.

Tomaž Šala­mun
w prze­kła­dzie MLB

Czę­sto, chy­ba zbyt czę­sto, zda­rza mi się narze­kać na zanie­dba­nia kry­ty­ki lite­rac­kiej, przez któ­re nie mamy dziś języ­ka do opi­su naj­cie­kaw­szych zja­wisk w poezji, szcze­gól­nie tej two­rzo­nej przez auto­rów debiu­tu­ją­cych. Zwy­kle robię to mimo­cho­dem, pró­bu­jąc napi­sać coś o takich wła­śnie zja­wi­skach, i może wła­ści­wym pro­ble­mem jest moja nie­po­rad­ność, a nie jakiś dra­ma­tycz­ny „brak języ­ka”, o któ­ry robię teraz tyle szu­mu – tego nie wiem, tego się nie dowiem. Teraz, kie­dy mam oka­zję sku­pić się wyłącz­nie na wspo­mnia­nym pro­ble­mie, nie­ocze­ki­wa­nie pokor­nie­ję, co jed­nak nie ma nic wspól­ne­go z pozer­ską nie­sub­or­dy­na­cją, a wią­że się raczej z chwi­lo­wym prze­sko­cze­niem na inny level namy­słu nad zagad­nie­niem.

Tym razem tro­chę kon­kret­niej: wła­ści­wych źró­deł bez­wła­du kry­tycz­ne­go dys­kur­su szu­kał­bym chy­ba nie w tych gestach naj­bar­dziej zama­szy­stych, któ­ry­mi pró­bo­wa­no zagar­nąć jak naj­wię­cej, sta­ra­jąc się do jed­ne­go nur­tu zali­czyć auto­rów czę­sto nie­ma­ją­cych ze sobą wie­le wspól­ne­go i tym spo­so­bem wska­zać na jakąś istot­ną zmia­nę na poetyc­kim hory­zon­cie. Ruchy takie były­by bowiem zupeł­nie nie­moż­li­we do pomy­śle­nia, gdy­by nie drob­niej­sze, mniej spek­ta­ku­lar­ne potknię­cia, a mia­no­wi­cie prze­mil­cze­nia, czę­sto dotkli­we w skut­kach – nie­do­strze­że­nie kil­ku nazwisk, a tak­że prze­moż­ne­go wpły­wu, jaki na mło­de poko­le­nie wywar­li twór­cy inni niż Andrzej Sosnow­ski czy Roman Honet, z pew­nej per­spek­ty­wy jawić się może jako klu­czo­wy pro­blem. Oczy­wi­ście może­my bar­dzo dłu­go dys­ku­to­wać o tym, że bra­ku­je nam kry­ty­ki nega­tyw­nej i bić się w pierś, bo za dużo pisze­my o kole­gach, za awa­rię dzi­siej­szej kry­ty­ki odpo­wie­dzial­ne są jed­nak w moim prze­ko­na­niu głów­nie prze­ocze­nia – to im poświę­cam uwa­gę.

Jed­nym z poetów, któ­rzy w żad­nej, nawet naj­bar­dziej nie­wy­god­nej pozy­cji nie zmie­ści­li­by się w powsta­łych w latach 90. forem­kach, jest Adam Kacza­now­ski, twór­ca wybit­ny (prze­pra­szam, że mówię jak z ambo­ny, ale tak wła­śnie widzę auto­ra Sta­nów), któ­re­mu uwa­gę, na jaką zasłu­żył, poświę­ci­ła chy­ba tyl­ko Anna Kału­ża. Kie­dy już zade­biu­to­wa­li Kopyt i Góra, oka­za­ło się, że poli­tycz­ność nie jest wymia­rem lite­ra­tu­ry, ale jej nur­tem (hm), do dziś zasta­na­wia mnie jed­nak to, dla­cze­go w kre­sków­ko­wym anty­mer­kan­ty­li­zmie Kacza­now­skie­go poli­ty­ki nie dostrze­żo­no („Bez­sil­ność tam­tych któ­rzy na / pla­ka­tach pyta­ją co po śmier­ci, pie­kło, / nie­byt czy rein­kar­na­cja. / Czy lepiej płat­na pra­ca”, Wszy­scy mają gor­sze dni, 1999).

Cał­kiem nie­daw­no po trud­nych prze­pra­wach z wyda­niem dru­giej książ­ki auto­ra, przy­po­mnia­no sobie o Pio­trze Janic­kim, któ­re­go Wyra­zy uzna­nia zosta­ły doce­nio­ne – wyróż­nio­no je Nagro­dą Lite­rac­ką Gdy­nia. Następ­nym razem war­to było­by mimo wszyst­ko doce­nić wier­sze przed ich wydru­ko­wa­niem, tak aby na samo ich wydru­ko­wa­nie zna­la­zły się środ­ki. Nadal aksa­mit, wyda­ny w 2006 roku (Ofi­cy­na Gra­ficz­na Szpin­dle­rów, nakład: 200 egzem­pla­rzy) nie spo­tkał się z dużym zain­te­re­so­wa­niem (w „Waka­cie” recen­zo­wał tom Michał Kasprzak, a jeże­li dobrze koja­rzę, na łamach „Stu­dium” pisał o książ­ce Rafał Waw­rzyń­czyk – kole­żeń­stwo ura­to­wa­ło honor kry­ty­ki?), choć przy­zna­ję, że mogę być nie­do­in­for­mo­wa­ny, bo gdy Janic­ki debiu­to­wał, ja raczej, jak to się cza­sem mówi, zbie­ra­łem kolej­ne p*zdy za nie­prze­czy­ta­nie Krzy­ża­ków niż prze­glą­da­łem pra­sę lite­rac­ką. Nadal aksa­mit nie ma w sobie nic z języ­ka dobre­go na pod­ryw, przy­mglo­ne­go i efe­me­rycz­ne­go, któ­ry świę­cił trium­fy przez jakieś pięt­na­ście lat za spra­wą powszech­nej fascy­na­cji poezją Andrze­ja Sosnow­skie­go – fascy­na­cji w peł­ni zro­zu­mia­łej, któ­ra jed­nak wyklu­czy­ła z dys­ku­sji inne idio­my, mniej „ele­ganc­kie”, w czym nie ma żad­nej winy same­go Sosnow­skie­go. Janic­ki to po pro­stu dosko­na­le bez­czel­na fre­ne­zja, nie było na nią miej­sca.

Prze­oczo­ny został rów­nież wpływ twór­czo­ści Miło­sza Bie­drzyc­kie­go na rocz­ni­ki 80. – nie jest to moja teza, ale powta­rzam ją za Rafa­łem Waw­rzyń­czy­kiem przy każ­dej moż­li­wej oka­zji, bo uwa­żam ją za nad­zwy­czaj cel­ną. Sło­wa jed­ne­go z twór­ców por­ta­lu Cyc Gada Maciej Woź­niak sko­men­to­wał wspo­mnie­niem dwóch spo­tkań autor­skich, a wła­ści­wie ich asy­me­trycz­ną rela­cją: Sosnow­ski czy­ta­jąc, pod­da­wał się gra­ma­ty­ce wier­sza, pod­czas gdy Bie­drzyc­ki czy­tał całym cia­łem, cho­dząc, tupiąc i gesty­ku­lu­jąc1. Dru­gi z poetów – mam nadzie­ję, że nie będzie miał mi tego za złe – języ­ko­wy tem­pe­ra­ment dzie­dzi­czy po bra­cie swo­jej mat­ki, pew­nie za spra­wą wła­snej pra­cy trans­la­tor­skiej. Autor 69, co sam opi­sał w jed­nym z wier­szy, nie jest zain­te­re­so­wa­ny scho­dze­niem prze­sad­nie w głąb języ­ka, bo jego pod­sta­wo­wym celem jest uży­cie tegoż do wyma­lo­wa­nia jak naj­szer­sze­go hory­zon­tu wier­sza (Czy ta prze­strzen­na meta­fo­ra nie urze­ka sub­tel­ną, ale jed­nak narzu­ca­ją­cą się wizją upra­wia­nia poli­ty­ki? Jeśli dobrze koja­rzę, ja i Bie­drzyc­ki pła­ci­my skład­ki człon­kow­skie w tej samej par­tii).

Co łączy tych twór­ców? Eks­ta­tycz­ność. Język w ich poezji nie jest szcze­gól­nie fawo­ry­zo­wa­ny jako przed­miot reflek­sji, nie słu­ży też do szpa­chlo­wa­nia dziur zosta­wio­nych przez melan­cho­lię, z melan­cho­lią mają oni zresz­tą nie­wie­le wspól­ne­go, bo znacz­nie bli­żej im do wita­li­stycz­nej pro­duk­tyw­no­ści, dzia­ła­ją­cej nie po to, by wypeł­nić jakieś bra­ki, ale „bo tak!”. Na tym samym grun­cie (nie ośmie­lę się powie­dzieć „z tego grun­tu”, bo nie było­by to do koń­ca praw­dą) wyra­sta wcze­sny Kopyt czy dosko­na­ły Grze­lec, któ­ry nie licząc arku­sza Lego Neu­ro­tix, nie zade­biu­to­wał, a któ­re­go poetyc­ka hebe­fre­nia napro­mie­nio­wa­ła tak moc­no cho­ciaż­by Tom­ka Puł­kę. Ten ostat­ni rzecz jasna w zary­so­wy­wa­nym tu prze­ze mnie łań­cusz­ku zaj­mu­je bar­dzo istot­ne miej­sce. Nie muszę chy­ba wspo­mi­nać o Szpin­dle­rze, Bre­wiń­skim (zgo­da: Lublin nie­co go „ume­lan­cho­lij­na”), wspo­mnę więc o tego­rocz­nym debiu­tan­cie, Pio­trze Przy­by­le (zwy­cięz­cy Kon­kur­su im. Jac­ka Bie­re­zi­na), któ­ry od pierw­szych wer­sów Apo­ka­lip­sy. After­par­ty spra­wia, że czy­tel­ni­czy licz­nik Geige­ra świ­ru­je. Dla­cze­go trud­no dobrze napi­sać dziś o jego tomie? – nie wiem, czy na pew­no mam rację, ale na to pyta­nie już odpo­wie­dzia­łem.


[1] http://nieszuflada.pl/klasa.asp?idklasy=143740&idautora=12973&rodzaj=5