debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Nie bądźmy durniami, czyli podsumowanie debaty "Krytyka krytyki"

Marcin Jurzysta

Podsumowanie debaty „Krytyka krytyki” autorstwa Marcina Jurzysty.

strona debaty

Krytyka krytyki

Pierwsze, co nasuwa mi się po przeczytaniu wypowiedzi dyskutantów, biorących na cel swoich głów i piór krytykę literacką, to poczucie, że niestety (a może stety) nic mnie nie zdziwiło, żaden argument, żadna refleksja nie trafiła mnie z siłą, z jaką lewy hak Tysona Fury’ego trafił Władimira Kliczkę. Nie jest to bynajmniej zarzut wobec dyskutantów, to raczej potwierdzenie, że potencjalne bolączki i atuty współczesnej krytyki literackiej w Polsce nie są fatamorganą samotnego Beduina ścigającego wyimaginowane oazy na pustyni. To diagnoza powszechna, obecna w świadomości większości „współwięźniów, współżołnierzy” tragicznej imprezy zwanej życiem literackim. Bo, zaprawdę, powiadam Wam: wszyscy o tym wiemy, wszyscy o tym rozmawiamy mniej lub bardziej pokątnie, a łomot naszych pięści, bijących w piersi za krytyczne grzechy, Rubik z powodzeniem dałby radę wkomponować w któreś ze swoich najnowszych oratoriów.

Ale ad rem, jak mają w zwyczaju mawiać co poniektórzy członkowie Rad Wydziałów i Instytutów, żeby dodać sobie splendoru i pokazać, że sroce spod ogona nie wypadli; mam za zadanie podsumować, a więc zebrać i zwięźle przedstawić najważniejsze zagadnienia zawarte w minionej dyskusji. Chwytam więc wątek główny póki gorący, jednocześnie rezerwując sobie prawo do subiektywizmu osądów, bo to wszak subiektywizm domeną krytyki jest i basta!

Tego, że źle się dzieje w państwie duńskim, pewna jest większość dyskutantów, dlatego na początek łatwiej wyłowić głosy niosące nadzieję niczym gołębica zwiastująca Noemu koniec potopu. Aprobatę aktualnego status quo wyraziła Malwina Mus, definiując krytykę jako naturalny styl odbioru dzieła literackiego, co czyni w pewnym sensie krytykami wszystkich odbywających swoje spotkania z literaturą. To, że mamy świetnych krytyków i recenzentów, dostrzega też Marcin Orliński. Na tym pozytywy się generalnie kończą. Przejdźmy więc do opisu infekcji toczących biedną matkę krytykę, która wszak powinna nie szczędzić piersi literatom, a gdy zabraknie mleka, jak pelikan powinna krwi własnej nie żałować, by ugasić pożar na spękanych wargach głodnego poety ziemi – tej ziemi.

Malwina Mus wspomina o niebezpieczeństwie, którym są tzw. krytycy etatowi, nominowani do bycia krytykami [mimo iż ich spotkania z literaturą przypominają raczej przelotne, odpłatne spotkanie przy drodze ekspresowej, po których to spotkaniach to raczej krytyk, a nie literatura, wstaje z kolan i odczuwa potrzebę wymycia zębów – uwaga od autora podsumowania]. O podobnym niebezpieczeństwie wspomina Maja Staśko stwierdzając, że „dusimy się w rezerwacie”, sztucznym i utrzymującym sztuczny i odrealniony porządek. Ten sam ton dostrzegam u Przemysława Koniuszego, wskazującego na „monotonię kolejnych redakcyjnych lub wydawniczych [krytycznych] zleceń”. O popadaniu w sztuczność formy krytycznej mówi też Michał Domagalski, trafnie wytykając szkolne schematy, które próbują upychać równie schematyczną literaturę do nudnego i przewidywalnego szablonu recenzji.

Wszystkie wspomniane tu głosy mają bowiem wspólny mianownik, którym jest uprzedmiotowienie krytyki, przekucie jej w jedno z narzędzi gospodarki wolnorynkowej, wplątanie w mechanizmy rynku, w prawo popytu i podaży, w promocyjne i PR-owe czary-mary, w excelowskie tabelki z algorytmami, według których rozdawane są dotacje, granty, stypendia, innym słowem PLN-y, które wszak potrzebne są każdemu, chyba że żywi się szarańczą i miodem leśnym [a i ten ostatni do tanich, doprawdy, nie należy].

Szczerze mówi o tym Monika Glossowitz, która odważyła się, chyba jako jedyna, przyznać, że dopiero „posiadanie wystarczającej bazy materialnej w ogromnej mierze umożliwia posiadanie własnego języka”. Bo by krytyk mógł krytykę uprawiać, musi najpierw zjeść od czasu do czasu coś więcej niż zupę Romana. Na moment odsuńmy na bok wątek krytyków, dla których literatura to sprawa „zawodowa”. Pozostańmy przy tych, którzy, niczym Batman, na co dzień są nauczycielami, pracownikami korporacji, handlowcami i Bóg wie kim jeszcze, by po fajrancie wciskać się w nie zawsze wygodny kostiumik, w którym próbują ratować literaturę, zbawiać ją przed grafomanami i tulić w swych bohaterskich ramionach tych, którzy na tyle dobrze robią literaturze, że ta potrzebuje ich na dłużej niż jedną noc. Otóż nasi Batmani nie raz i nie dwa biorą za dobrą monetę każdą okazję, w której pozwoli im się zarobić stówkę lub trochę mniej za parę zgrabnych słów, które udowodnią, że oto w bólach porodowych wydawca rodzi właśnie genialne potomstwo spłodzone z genialnym autorem, który, jak się genialnie składa, ma szansę na jedną z genialnych nagród.

Nie ma w tym nic dziwnego, bo czy hydraulik puka po domach i pyta, czy mógłby za darmochę naprawić cieknący kran albo zapchany zlew, ot tak, dla satysfakcji, bo lubi tę robotę, bo kręci go, jak może coś podokręcać, poprzekręcać lub odkręcić? Otóż nie! Hydraulik policzy sobie za dojazd, za materiały, za robociznę i za to, że w przeciwieństwie do swojego klienta, wie, że ten nie ma pojęcia o tym, co hydraulik będzie dokręcać, przekręcać lub odkręcać. Dlaczego z krytykiem ma być inaczej? Wiem, wiem. Bo misja, bo powołanie, bo wzywa go nagląca potrzeba, która przecież jednak zawsze będzie musiała ustąpić przed niezapłaconym rachunkiem z elektrowni albo od innych forsożłopów.

Kolejny grzech krytyki punktuje Grzegorz Tomicki, dotykając czegoś, co sam określiłbym mianem „prostytucji krytyczno-literackiej”. Tomicki pokazuje bowiem model krytyki, która ma „zrobić dobrze” – autorowi i krytykowi jednocześnie. Mowa tu o krytyce, która nie jest celem, a środkiem do realizacji celów, najczęściej prywatnych, pozwalając umocować się w środowisku, załatwić partykularne interesy, albo stanowić rekompensatę dla niespełnionego talentu literackiego, któremu nikt wierszy publikować nie chce (ale z recenzjami idzie lepiej, więc oto, patrzcie ludziska, narodził się nowy krytyk, który pióro ma gotowe, by ze „znawstwem” prostować ścieżki literatury i wyrywać chwasty). Krytyka, która rodzi się i opiera na rekompensowaniu sobie impotencji poetyckiej, nigdy nie będzie dobra. To o takich krytykach pisał Boy-Żeleński stwierdzając, że: „Krytyk i eunuch z jednej są parafii // Obaj wiedzą jak, żaden nie potrafi”.

Przemysław Rojek, z którego głosem bardzo się identyfikuję, jako jeden ze „świrów” porusza m.in. problem, który pozwolę sobie określić jako rozcieńczenie krytyki. Ilość nie przechodzi w jakość, pod każdym względem, i zamiast mocnego spirytusu, dostajemy rozcieńczoną po wielokroć berbeluchę. O jakość krytyki i stawianie sobie wysokich wymagań apeluje też Paweł Kaczmarski, jednak w jego głosie niebezpieczne wydaje mi się odsuwanie na plan dalszy odbiorcy. Osobiście boję się krytyki, tych akademików, którzy swój tekst traktują jako poligon, na którym próbują wytoczyć jednocześnie całą swoją wiedzę i wszystkie modne teoretyczno-literackie terminy, dopasowując do nich to, co zazwyczaj jest niedopasywalne. Wówczas tekst zamienia się w popisowy szyfr, którego łamanie jest tak pochłaniające, że opisywany przedmiot schodzi na plan dalszy, gubi się w gąszczu naukowego slangu.

Tak zwana krytyka akademicka obarczona jest obecnie dużo większym paradoksem. Pozornie to właśnie uniwersytet powinien sprzyjać rozwojowi krytyki, wszak naukowcy mogą zajmować się literaturą „zawodowo”, byt mają zapewniony, zasiadają do lektury i potem do piór i/lub klawiatur nie w czasie wolnym, nie w wyrwanej z paszczy codzienności chwili. To jest przecież ich praca, a przynajmniej to powinna być ich praca. Tymczasem w dobie panoszącej się parametryzacji wyników działalności naukowej, w dobie pogoni za punktowanymi publikacjami i konferencjami, w czasach wniosków grantowych i, ogólnie rzecz ujmując, „utylitaryzmu” nauki, filolog polski – literaturoznawca, który powinien najlepiej pisać artykuły w języku angielskim i publikować je w zagranicznych, najwyżej punktowanych periodykach, na ogół szerokim łukiem omija działalność krytycznoliteracką. Bowiem punktów ona nie przynosi, a jeszcze może narazić na śmieszność przed zacnym, statecznym gronem akademickich seniorów, którzy w pogardzie mają najnowszą literaturę i wolą zdecydowanym krokiem „iść wyprostowani wśród tych co na kolanach”, pamiętając, by „w trudną porę marzeń być ambasadorem”, marzeń, które nieprzerwanie przenoszą „ich dusze utęsknione do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych”, gdzie fortepian Chopina, grób Agamemnona i latający między nimi „biały gołąb smutku”.

Dyskutanci zgodnie podkreślili problemy, które ja również uważam za dotkliwe. Marcin Orliński i Monika Glossowitz wskazują na brak „krytyki negatywnej”, powołując się na słuszne stanowisko Rafała Gawina zawarte w tekście Pięknie się nie zgadzać, czyli polska krytyka od nowa. Sam mam z tym problem, bo z jednej strony przemilczenie bywa dotkliwsze niż krytyczno-literacki opierdol, z drugiej strony, czy nie należałoby otwarcie splunąć w twarz słabym i bardzo słabym książkom, z którymi często się cackamy, bo nie wypada, bo autor podobno zacny, bo „nie deptać, to może coś wyrośnie”, bo jeszcze, broń Jezusie Przenajświętszy, narobimy sobie wrogów i jakoś tak chujowo potem dosiąść się do stolika? W głębi serca jednak kiełkuje myśl, żeby napisać wprost, bez ogródek, zdemaskować ku uciesze gawiedzi tę miałkość, tę nudę i dojmującą przewidywalność poetyki.

Ze wspomnianym problemem łączy się również brak polemiki między krytykami, którzy, jak trafnie określa to Orliński, „nie wychodzą poza swoje strefy komfortu”. Brak polemiki wydaje się smutną, lecz naturalną konsekwencją zaniku krytyki negatywnej. Dużo łatwiej ulec stadnym instynktom i dołączyć do reszty piewców określonego autora. To dużo bezpieczniejsze, jeśli będąc niepewnym własnego głosu, dołączy się do chóru, w końcu w kupie siła (zwłaszcza w kupie). Do tego dochodzi jeszcze grzech przeoczenia, o którym pisze Dawid Kujawa. Grzech ten jest również konsekwencją instynktu stadnego. Łatwiej można coś upolować, polując w stadzie. Jak coś nie wyjdzie, zawsze można zwalić na kogoś innego. Samotny łowca musiałby wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co upolował, a do tego trzeba mieć jaja, bardzo dużo czasu i jeszcze więcej miejsca na półce na książki kolejnych debiutantów.

Dyskusja się kończy, pytania pozostają, literatura żyje swoim życiem, a my próbujemy sprawdzać jej puls. Przypomina mi się znany cytat, o tym, jak „w Weimarze spotkali się na wąskiej ścieżce w parku Goethe i pewien krytyk literacki. Zobaczywszy Goethego, krytyk warknął:

– Nie ustępuję drogi durniom.

– A ja tak – odpowiedział Goethe i zszedł na bok”.

Koledzy i koleżanki, literaci i krytycy! Róbmy swoje i nigdy, przenigdy nie bądźmy durniami!