książki / PROZA

Choroba Libenkrafta

Ołeksandr Irwaneć

Fragmenty książki Ołeksandra Irwancia Choroba Libenkrafta w przekładzie Natalii Bryżko i Natalii Zapór, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii "Proza" 30 maja 2013 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Niestety nie mogło być żadnej pomyłki. Dwukrotnie dotknął powieki – plamka niczym specjalnym się nie wyróżniała. Żadnego zgrubienia, pieczenia czy swędzenia. Otworzył lewe oko, zamknął prawe. Na prawej powiece było to samo. Mała plamka. Ledwo widoczna. Wytarł ręce w ręcznik i wilgotnymi, chłodnymi dłońmi dokładnie przetarł oczy. Przyjrzał się im ponownie, zamykając i otwierając raz lewą, raz prawą powiekę, jak gdyby sam do siebie puszczał oczka.
Plamki nie znikały.
Pomyślał, że powinien się przestraszyć, ale nie czuł lęku. Czuł jedynie zdziwienie. Zamknął oczy i nadal wszystko widział. Przez zamknięte powieki. Miał wrażenie, że lustro na ścianie się rozjaśniło i ukazało odbicie jego twarzy, szyi, ramion jakoś nawet wyraźniej niż na jawie.
Z jego oblicza biły spokój i równowaga. W tej samej chwili przez zamknięte drzwi zobaczył sypialnię, a w niej śpiącą Lidę, która obróciła się na drugi bok i naciągnęła kołdrę na głowę. Widział również, jak gdzieś na dole sąsiad pochylił się nad sedesem, a jeszcze głębiej i niżej, w piwnicy, szarymi, ciepłymi plamami przemknęło stadko szczurów.
Igor zamyślił się. Stał oparty rękoma o umywalkę. Nadal nie odczuwał strachu. Wróciło za to poczucie rzeczywistości. Teraz nie może już wyjść na zewnątrz. Nie wie nawet, jak zareaguje Lida. Trzeba by to jakoś ukryć. Ale jak? Zaraz, zaraz. Na półeczce obok umywalki zawsze panował nieład. Puste flakony po dawno zużytych wodach kolońskich, napoczęta paczka zeschniętego kwasu bornego, inne substancje nieznanego pochodzenia w opakowaniach bez etykietek i pudełkach od zapałek, połamane szczoteczki do zębów, powyginane igły i spinacze, cieniutkie, płaskie resztki mydeł i inne badziewie. Gdzieś wśród tego bałaganu, w głębi trzeciego czy czwartego jego kręgu, od dawien dawna poniewierało się okrągłe zagraniczne puzderko. Z okazji ślubu dostali je w prezencie od jakichś znajomych Lidy. To był prawdziwy, importowany puder. Igorowi przypomniało się, jak kiedyś, na początku ich wspólnego życia, lubił czasem otworzyć tę pudernicę, wtedy jeszcze pełną gęsto sprasowanego, różowego proszku i powąchać jego lekki, słodkawy zapach. Puder był cudowny, delikatny w dotyku i kolorze. Z góry, już w pudełeczku, przykrywał go jeszcze krążek cieniutkiej folii, również różowej, ozdobionej jakimiś kędzierzawymi wizerunkami.
Pewnego razu uświadomił sobie, że ta pudernica jest w ich domu naprawdę jedyną zagraniczną rzeczą. Pod przykrywką była kiedyś mała gąbka – różowa, porowata i równie jak puder pachnąca. Z czasem gąbka przesiąkła pudrem ? skórą, której stale dotykała, a potem pomału się zeschła. Jeszcze później Igor zauważył, jak żona nakłada rzadki kosmetyk na twarz, wybierając go kawałkiem wacika. Gąbka się gdzieś zapodziała.
W końcu Lida zużyła cały puder i pojemniczek trafił między badziewie na półce tylko dlatego, że szkoda go było wyrzucić. Nadal był piękny, choć pusty. ? zachował swój wcześniejszy zapach. Igor już coraz rzadziej otwierał go, żeby powdychać – jak sam to kiedyś określił w myślach – aromat “startych płatków róży”. Marynka jakoś nie chciała się nim bawić. Wolała wystrugane z drewna lalki, wśród których przeważały robotnice oraz chłopki. Tak oto pudełeczko leżało sobie i starzało się w mroku łazienkowej wnęki, a teraz nie chciało się otworzyć, bo jego brzegi nasiąkły wilgocią i zrosły się na dobre. Igor mocno pochwycił krążek, pokręcił nim na różne strony, przesuwając wreszcie połówki. Podważył jeden z brzegów paznokciem, szarpnął z całej siły i w nozdrza uderzył go zapomniany różany zapach, wciąż mocny, choć nieco przesiąknięty stęchlizną.

– Dzieńdoberek! – życzliwie przywitał go przyjaciel, chrypiąc przez ściśnięte zęby, w których tkwił wyrób rodzimego przemysłu tytoniowego.

– Cześć… – burknął Igor i też zapalił papierosa zaciągając się z całej siły.
– Coś taki niewyraźny?… – Wiktor wyczuł kiepski nastrój kumpla, – Coś się stało, czy jak?
– Epidemik w tramwaju… – Igor upił łyk kawy. – Młodziutki chłopina…
– Rozumiem – przytaknął Wiktor – Ciężka sprawa. Chyba nigdy się nie przyzwyczaimy. A może się przyzwyczaimy, czy jak?
I to powtórzone “czy jak” z bliżej nieznanych powodów zdenerwowało Igora, więc nic nie odpowiedział. Odwrócił się, strzepnął popiół, znowu wciągnął łyk kawy. Tymczasem Wiktor, rozumiejąc chyba niedorzeczność swojego pytania, zamilkł na moment i w skupieniu zaciągnął się papierosowym dymem.
– Co jeszcze słychać, tak poza tym?
Zasępiony chwilę wcześniej Igor w końcu się roześmiał, bo poza tym, tak ogólnie, to niby wszystko było w porządku.
– Jasne. Reszta w porządku. To chciałeś usłyszeć?
– Dobra, stary, nie denerwuj się. Wyluzuj.
– Faktycznie przydałoby się coś na wyluzowanie…
– Racja. Dobrze kombinujesz chłopie – ożywił się Wiktor. – Wiesz, dlaczego tak ochrypłem? Struny głosowe zdarłem, bo tekst czytałam, ale za to honorarium mi zapłacili. Możemy wyskoczyć na jednego.
– Głos podkładałeś? Do czego?
– A takie tam… Jakiś film instruktażowy.
– A jaki?
– Jak się zachowywać, gdy się spotka epidemika. Taka dziesięciominutówka.

Igor znowu się zeźlił. Proszę bardzo – w kółko to samo! Usiłując ukryć rozdrażnienie, jeszcze raz mocno się zaciągnął i ponownie pochylił nad szklanką z kawą. Wreszcie zapanował nad nerwami i zapytał:
– Dlaczego mnie nie zaprosili? Wiesz przecież, że cholernie potrzebna mi kasa…
– Ale tylko dwa głosy tam były, męski i kobiecy… Już dosyć tych fochów, stary – Wiktor był coraz bardziej skrępowany. – Chodźmy na zebranie, a potem stawiam.

Ku zdziwieniu Igora na zebranie przyszli wszyscy aktorzy i znaczna część administracji. Spotkanie prowadził główny specjalista do spraw organizacyjnych. Do jego obowiązków należało zwoływanie zebrań pod nieobecność sekretarza organizacji partyjnej. Prowadzący nie stał na scenie, tylko w przejściu obok pierwszego rzędu. Zaczął wysokim, charakterystycznym głosem odczytywać listę pracowników, ale nie zważał zbytnio na to, czy obecni na sali odpowiadają na wywoływane nazwiska. Po skończeniu tej wyliczanki specorganizator wepchnął pod pachę kartkę z nazwiskami i ze skrzyżowanymi na piersi rękami zaczął mówić:

– Towarzysze… Czy raczej… – właściwie nie wiem, jak się teraz do was zwracać… Tak czy owak, musimy z wami porozmawiać o pewnej sprawie… Jak już zapewne wiecie, w naszym kraju… a w szczególności w naszym mieście nadal trwa…, to jest nadal rozwija się… epidemia. Dlatego musimy być bardzo ostrożni. Właśnie ten temat przedstawi nam dziś specjalistka do spraw ochrony medycznej. Zapraszamy tutaj!
Po jego słowach z pierwszego rzędu widowni wstała niepozorna, drobna kobieta. Odchrząknęła lekko, przedstawiła się jako lekarz epidemiolog taka-to-a-taka, a Igorowi natychmiast wyleciało z głowy jej nazwisko. Następnie zaczęła monotonnie przeżuwać znane wszystkim już od dawna fakty i powtarzać jakieś komunały:
– Pewnie wszyscy już wiedzą, że na ulicy można spotkać czasem chorego człowieka. Pierwszy objaw, który wyróżnia chorych, to czerwone, okrągłe plamki na powiekach . Widać je wtedy, gdy chory mruga, albo zamyka oczy. Medycyna nazywa to chorobą Liebenkrafta – w terminologii naukowej “Morbus dormatorius adversus”. Schorzenie jako pierwszy opisał niejaki Salomon Liebenkraft,… który był… hm… chyba kierownikiem punktu felczerskiego, a może był tam lekarzem. Zresztą, nie ma to większego znaczenia, bo zdaje się, że wyjechał i teraz przebywa gdzieś zagranicą.
Na widowni rozległ się tłumiony, nerwowy śmiech. Mała pani doktor zawstydziła się, ale po chwili się uspokoiła i kontynuowała wykład:
– Ta choroba… choroba Liebenkrafta… jest na razie słabo zbadana. Niestety… Nie wiemy nawet, jaką drogą się przenosi. Dlatego właśnie ta infekcja jest bardzo, ale to bardzo niebezpieczna! To naprawdę poważny problem!…

Igor odwrócił wzrok i spróbował skupić myśli na czymś innym, ale scena z tramwaju znowu stanęła mu przed oczami tak żywo, że aż zadrżał. W tym samym czasie dotarł do niego szept Wiktora, który zwracał się do kogoś za jego plecami:
– Nie wiadomo jeszcze, czy ten Liebenkraft sam nie wpuścił tej zarazy między ludzi… Po takim wszystkiego można się spodziewać… – tu znowu dopadła go chrypa i złapał kaszel.
Lekarka tymczasem ciągnęła dalej:
– Dlatego właśnie, w razie kontaktu z zakażonymi wszyscy musimy być bardzo ostrożni. W żadnym wypadku nie wolno ich dotykać, w szczególności odsłoniętymi częściami ciała, dłońmi i tak dalej. Najlepiej w ogóle unikać jakiegokolwiek kontaktu. Po prostu odejść jak najdalej…
– No pewnie! I niech się zaraza szerzy – tym razem w innym głosie dobiegającym z głębi sali zabrzmiała wyraźna dezaprobata.
– Nie-nie, no skądże… – Lekarka straciła nieco pewności siebie. – Do walki z chorobą zmobilizowaliśmy nasze najlepsze siły. Pracownicy służby zdrowia prowadzą prace profilaktyczne na terenie nieomal całego kraju… I my wszyscy… wszyscy… Zresztą, nasza medycyna na pewno znajdzie sposoby leczenia nowego schorzenia.
– Rewelacja! To znaczy, że teraz wcale tego choróbska leczyć nie potrafią? – tym razem pytanie z widowni było już ewidentnie zaczepne. Igor odwrócił się. Złośliwcem okazał się jeden z fizycznych pracowników obsługi sceny – przysadzisty, ciemnowłosy jegomość, który do pracy przychodził wiecznie podpity i lubił się awanturować z powodu każdego, najmniejszego nawet drobiazgu. – Nie potrafią leczyć, wszyscy przecież o tym wiedzą.
Drobniutka lekarka zrobiła się jakby jeszcze mniejsza, spuściła oczy i wymamrotała coś absolutnie niezrozumiałego. Teraz Specorganizator pospieszył jej z pomocą:
– Zaraz, zaraz! Nie wyciągajcie pochopnych wniosków, – mówił głośno, lecz niezbyt pewnie. Widać było, że zdenerwowanie lekarki udzieliło się również jemu, – Myślę, że tak naprawdę to nie taki diabeł straszny, jak go malują. Przecież wiemy, co należy robić – tu kierownik zerknął na lekarkę. – Myć dokładnie ręce, przestrzegać zasad higieny, tak czy nie? Pani doktor przytaknęła kiwając głową, a po sali rozległ się głośny i całkiem już nieskrępowany śmiech.
– I jeszcze zęby trza myć i witaminy brać – wychrypiał z tyłu Wiktor. – I odżywiać się regularnie i kalorycznie!…

Pół godziny później, już umyty i ogolony, Igor próbował po cichu wymknąć się z mieszkania. Próba się jednak nie powiodła, bo w wąskim przedpokoju obok wieszaka na jego drodze stanęła ubrana w szlafrok, rozczochrana Lida. Wciągając kurtkę i czapkę, Igor odwrócił od niej głowę i spuścił wzrok.

– Postaraj się dzisiaj nie przyjść w takim stanie, jak wczoraj.
– Aha… Wiadomo…
Z kuchni wyjrzała Maryna.
– Tato! Przyniesiesz dzisiaj pieniądze?
– Nie wiem córuś. Postaram się. Spróbuję. Nie wiem.
Igor trzasnął drzwiami i zbiegł po schodach, wsadzając dłoń do rękawa kurtki, który jak na złość wybrzuszył się wepchnięty do wewnątrz. Piętro niżej, trzymając w rękach puszkę po kawie rozpuszczalnej, stał sąsiad w podkoszulku i dresowych spodniach. Z poziomu półpiętra Igor zdążył jeszcze zauważyć jak jego rzadkie, szare włoski rozchodziły się kołem na boki niby wianek, ukazując po środku równą, okrąglutką łysinkę.
– Czołem, artysto! – sąsiad zapalił papierosa, wrzucił zapałkę do puszki po kawie i dmuchnął mu w twarz siwą chmurką dymu.
Igora natychmiast zemdliło.
– Witam – w biegu uścisnął sąsiadowi rękę, ale tamten ewidentnie nastawił się na nieco dłuższa pogawędkę.
– No, co tam u ciebie nowego? Kiedy zapraszasz do teatru?
– Nie wiem… Jak będzie nowa sztuka zaproszę na pewno!
Sąsiad znowu się zaciągnął.
– No to dawaj! Bo wszystko, co ja oglądam, to na okrągło tylko tych epidemików. Do izolatora ich wozimy całymi dniami. Na Wyspę. To się w końcu wezmę i ukulturnię przynajmniej raz w życiu.
– Dobra… – Igor spróbował przemknąć obok barczystej postaci na schodach. – Naprawdę zaproszę was do teatru jak tylko będzie premiera.
Sąsiad jednak najwyraźniej nadal miał ochotę na konwersację. Oparł się szerokimi plecami o ścianę, a nogę postawił na poręczy, odgradzając w ten sposób całkowicie drogę do wyjścia.
– Bo ja to, rozumiesz sąsiad, naprawdę lubię kulturę. Kino, futbol, takie tam… czasem książkę poczytam, przygodową, kryminalną, takie tam. Wozi człowiek całymi dniami chorych, a oni wyją w furgonetce, krzyczą! Po czymś takim to trza się jakoś odprężyć.
Igor wyprężył się i ostrym ruchem odsunął ciężkie kolano sąsiada z poręczy. Tamten zachwiał się i prawie stracił równowagę. Właśnie przymierzał się do strzepywania popiołu do puszki, ale zamiast tego sypnął sobie na dres.
– Czekaj no, sąsiad! Miałem ci jeszcze coś opowiedzieć! – rzucił w ślad za Igorem, a potem rozgniewał się i nawet trochę obraził.
W tym czasie Igor śpiesznie przebiegł ostatnie schodki, popchnął drzwi wiszące na jednym zawiasie i wybiegł na chodnik.
W tramwaju było tłoczno. Widocznie poprzedni odjechał dosyć dawno. Igor z przyzwyczajenia schował się z tyłu wagonu, bo tam mimo wszystko było trochę luźniej. Wysiadł przystanek wcześniej. Chciał się przejść, a czasu było jeszcze całkiem sporo. Okrążył teatr i postanowił wejść bocznym wejściem, przez wewnętrzny dziedziniec.
N? podwórzu stał Wiktor w otoczeniu pracowników technicznych. Palili papierosy i spluwali na brudny śnieg żółtawą śliną. Wiktor akurat opowiadał im o jakimś zdarzeniu. Igor usłyszał końcówkę rozmowy:
– …i jak się wszyscy za nią nie rzucą! Ona biec nie może, bo torebka ciężka. Nie wpadła na pomysł, żeby ją wyrzucić. Dogonili, ścięli z nóg i zaczęli okładać, ale ostrożnie tak, żeby się krwią nie pochlapać! Ja też się ze dwa razy dołożyłem – przecież ta zaraza mogła i z dziećmi w piaskownicy się bawić ? do bloku mogła wejść przypadkowo…! – tu Wiktor zauważył Igora, machnął mu ręką na powitanie. – Cześć pracy! Leć, bo tam już Metelecki role rozdaje! Zdaje się, że Kusznir przypomniał sobie prawie wszystkie postacie! I kto i jak w tej sztuce się nazywa.
– I co? – Igor przystanął, szperając w kieszeniach w poszukiwaniu papierosów.
– Pytał o ciebie! Nie pal już, leć od razu do niego.
– Aaa… No chyba że tak – Igor nie znalazł w kieszeniach papierosa, więc w końcu udał się do pokoju reżysera.
W gabinecie panował półmrok. Bordowe zasłony na oknach były szczelnie zaciągnięte, a Metelecki siedział w swoim fotelu przy włączonej stołowej lampce. Pisał coś w notesie. Igorowi zdało się w pierwszej chwili, że widzi za biurkiem jakąś bezkształtną masę, ciemnobrunatną substancję, grząską i rozlazłą. Po sekundzie te kontury znikły i szybko zamieniły się w kościstą i postawną postać reżysera.
– O, to bardzo dobrze, że pan szanowny przyszedł – Metelecki zerknął na niego znad okularów. – Proszę usiąść.
Igor usiadł nieco spięty, potem trochę się rozluźnił, założył nogę na nogę i poczuł na sobie spojrzenie reżysera. Ten się uśmiechnął.
– Pan pracuje u nas jako aktor… trzeciego zaszeregowania…
– Czwartego – poprawił Igor.
Do trzeciego było mu jeszcze daleko. Ze dwa albo i trzy lata, jeśli nie zagra wcześniej jakiejś większej roli.
– Czwartego – zgodził się Metelecki. – Nie bacząc na to, postanowiliśmy zaproponować panu jedną z głównych ról w nowej sztuce. Nawet, powiedziałbym, główną rolę. Rzekłbym, najgłówniejszą.
– Jak to? – Igor nie wiedział, co odpowiedzieć.
Przeniósł wzrok z twarzy reżysera na zawieszone teatralnymi afiszami ściany gabinetu.
– Właśnie tak! – reżyser zrobił pauzę. – Naprawdę stanęło na pana kandydaturze. Jak długo pan już pracuje w naszym teatrze?
– Pięć lat… – Igor wytężył pamięć.
W rzeczy samej. Całe pięć lat. W sierpniu zaczął się już szósty.
– No widzi pan – z nieoczekiwaną satysfakcją ciągnął reżyser. – Całe pięć lat. Można powiedzieć, sporą część swojego młodego życia spędził pan w tych murach! Może nadszedł już czas, aby zaszeregowanie zmienić i za poważne role się zabrać? Jak się panu zdaje, nadszedł już ten czas? – reżyser patrzył na niego przez okulary, a w jego spojrzeniu mieszała się szczera ojcowska przyjaźń z czujnym wyczekiwaniem.
– Hm… zdaje się… może i czas… – wydusił z siebie Igor. – Ale przecież… myślałem, główną rolę w tej sztuce ma zagrać Semen Markowycz? Czy to nie tak?
– Tak! Tak, szanowny! – pociągła twarz Meteleckiego rozpłynęła się na tyle, na ile to było możliwe, w uśmiechu niby przyjaznym, ale bardziej protekcjonalnym. – Semen Markowycz też będzie grał cara Edypa! Pana to dziwi?
– Nie. Nie dziwi – Igor postanowił nie drążyć tematu, niech się wszystko samo wyjaśni.
– No to dobrze! Proszę zostawić reżyserowi prawo do jego osobistych twórczych poszukiwań! – z naciskiem powiedział Metelecki, zdejmując uśmieszek z twarzy. – W mojej interpretacji tego utworu rolę króla Edypa może wykonywać dwóch, trzech, a nawet czterech aktorów. Tylu, ilu uznam za potrzebne.
– Aha.. Tak. Dobrze, ja nie mam nic przeciwko temu – Igor poczuł, jak w żołądku nieprzyjemnie uwiera go pustka. – Tak tylko zapytałem…
– Właśnie tak, szanowny! – Metelecki jakby powrócił już do poprzedniego, życzliwego stanu. – Teraz niech pan wróci na scenę, bo za kilka minut zaczynamy pierwszą próbę. Semen Markowycz będzie nam podpowiadał przebieg akcji, a my naszkicujemy, jak by to nazwać, główną kanwę spektaklu. Zgoda?
– Aha. To jest, tak. Jasne, że zgoda… – Igor rozpaczliwie wciągnął powietrze i odważył się zapytać – …a czy można poprosić… o zaliczkę? Bo nam już nie płacą od wakacji. A ja mam żonę i małą córkę…
– Zaliczkę? – reżyser się zamyślił.
Najwyraźniej pytanie Igora nieco zbiło go z tropu, bo myślami był już na scenie w żywiole wolnej twórczości. – Ach tak. Zaliczkę…! Jasne, zaliczkę! No cóż, zadzwonię dziś do księgowości, wydam polecenie.
– Dziękuję! – rozpromienił się Igor. – Bardzo panu dziękuję! Mogę już iść? To znaczy na scenę?
– Tak, proszę iść i czekać. Ja muszę jeszcze kilka minut popracować nad planem spektaklu, – i reżyser Metelecki znów przyciągnął do siebie otwarty notes. < br /> Oglądając się za siebie w drzwiach, Igor widział, jak reżyser, zagryzając z lekka język, pochyla się nad kartką i kreśli na niej wielkie kręgi.

Psy podbiegły, czy raczej podciągnęły w pobliże rowu. Igor zmierzył wzrokiem odległość: ze dwa i pół, może trzy metry. Który z psów skoczy w jego kierunku? Wielki, szary w brązowe plamy zwierz miał obwisłe policzki i zaśliniony pysk. Wyglądał na najbardziej zdecydowanego. Ugiął przednie łapy, spuścił łeb, naprężył się i skoczył.

Igor uderzył łopatą. Celował w czaszkę, ale trafił w kark. Łopata ześliznęła się i cios stracił na sile. Kawał sierści z mięsem został na łopacie, która wbiła się w ziemię. Pies potknął się. Rozpaczliwie machając łapami, zsunął się do rowu. Potem jednak wygrzebał się z jamy. Kłapnął zębami, zawarczał i rzucił się na lewą nogę przeciwnika. Igor spróbował wyciągnąć łopatę i skierować ją ostrzem w dół, ale w tej właśnie chwili pies wbił szczękę w jego nogę. Igor poczuł całym sobą, jak zęby zwierzęcia wbijają się w but, zaciskają wokół stopy i za chwilę wtopią się w skórę. Pies nie miał zamiaru rozluźniać szczęki, gwałtownie potrząsał łbem, podczas gdy Igor szarpał się i zataczał. Musiał oprzeć się na łopacie, by utrzymać równowagę. Zwierzę jeszcze mocniej zacisnęło szczęki, jednak Igor zataczając się do tyłu, zdążył podnieść narzędzie, chwycić je w obie ręce jak dzidę, a potem wściekle rycząc, wbił tępe ostrze między łopatki przeciwnika. Skóra błysnęła, a żelastwo wbiło się naprawdę głęboko. Mimo to pies się nie poddał. Dalej szarpał but i próbował schwytać szczęką nogę Igora nieco wyżej, gdzieś nad kostką. Nie trafił jednak i zęby ześlizgnęły się, łapiąc pusty kawałek kalosza, w odległości milimetra od ciała. Materiał pękł, a jego kawałek został w zębach psa. Igor po raz trzeci uderzył od dołu po skosie, odrzucając ciało psa do rowu. Zwierzę zdążyło jeszcze podnieść się na tylnych łapach, po czym przewracając się na grzbietem w przód, skomląc i wyjąc, runęło do jamy.

Igor ciężko odetchnął, wypuścił parę i rozejrzał się wokół. Na całej długości wykopu odbywały się takie same sceny: ludzie o wykrzywionych z podniecenia, strachu i obrzydzenia twarzach zabijali łopatami psy i zrzucali ścierwa do rowu. Kłótliwy pracownik techniczny wymachiwał szpadlem zamaszyście jak kosą, czasem zbijał na raz dwa psy, ale wciąż trafiały mu się mniejsze i mniej niebezpieczne egzemplarze. Tymczasem Wiktor zwarł się na poważnie z wielkim, tygrysio umaszczonym psiskiem, szerokim w klatce, z tępą stożkowatą mordą, uzbrojoną w potężne kły. Pies zamiast złapać łopatę lub nogę, poprzez rów skoczył mu od razu do gardła, jednak Wiktor zdążył zakryć się ręką i zwierzę zawisło, zaczepiwszy zębami o rękaw. Tylne łapy psa nie sięgały do ziemi i Wiktor z rozmachu rąbnął go po odsłoniętym brzuchu, celując prosto w genitalia. Pies zawył, ale nie rozluźnił szczęk. Wtedy Wiktor, odchylając się do tyłu i opierając na łopacie, kopnął jeszcze raz, tym razem mocniej i celniej. Trafił psa dokładnie w jądra. Zwierz zawył i odleciał. Nawet nie do rowu, a jeszcze dalej, na drugi koniec, z którego dopiero co skakał. Obrócił się w powietrzu, upadł na wznak, zatrząsł się, wtem podniósł się na wszystkie cztery łapy i wściekle zawarczał. Zdyszany Wiktor znowu złapał łopatę z ukosa i z nienawiścią wytrzeszczył się na psa. Ten skoczył jeszcze raz, tym razem nisko, po linii prostej, zamierzając kontynuować walkę. Wiktor zareagował szybciej, uderzył z góry, mocno, z rozmachem i w końcu zrzucił psa do jamy, gdzie ten, jeszcze nie wierząc w ostateczną porażkę, oparł się o przednie łapy i wyciągnął do góry zakrwawiony, wściekły pysk. Warczenie na przemian z wyciem brzmiało groźnie i zarazem żałośnie. Podnieść się do góry pies już nie był w stanie. Z góry spadło na niego jeszcze kilka ciał, które zwijały się, trzęsły, wyły ? konały. Pies z bezsilnej wściekłości zaczął szarpać się z jednym z pozostałych swoich ginących pobratymców. W rowie na dole było już sporo wody ? w tym błocku tarzały się, gryząc, warcząc i wyjąc mokre, skrwawione psie cielska.


Przełożyły Natalia Bryżko i Natalia Zapór

O AUTORZE

Ołeksandr Irwaneć

Urodzony 24 stycznia 1961 roku na Wołyniu. Ukraiński poeta, prozaik, dramaturg, felietonista, krytyk literacki. Ukończył studia w moskiewskim Instytucie Literackim im. Gorkiego. Współzałożyciel grupy literackiej Bu-Ba-Bu. Stypendysta Kuenstlerakademie Schloess Solitude (Stuttgart, RFN, 1995), kuenstlervilla Waldberta (Monachium, RFN, 2001), Fundacji KulturKontakt (Wiedeń, Austria, 2002). Stypendysta Fundacji Fulbrighta (USA, 2005-2006), stypendium „Gaude Polonia” 2008 r. Mieszka w Rownym i w Irpeniu pod Kijowem.

powiązania

Fest Ukraine

nagrania / TransPort Literacki Bohdan Zadura Hałyna Kruk Hubert Zemler Ołeksandr Irwaneć Serhij Żadan

Spotkanie z udziałem Ołeksandra Irwanecia, Hałyny Kruk, Serhija Żadana, Bohdana Zadury i Dariusza Buglaskiego w ramach festiwalu TransPort Literacki 27. Muzyka Hubert Zemler.

WIĘCEJ

Piszą, więc żyją. Pierwszych sto dni wojny

utwory / zapowiedzi książek Andrij Lubka Bohdan Zadura Jurij Andruchowycz Ołeksandr Irwaneć

Fragmenty zapowiadające książkę Piszą, więc żyją. Pierwszych sto dni wojny w tłumaczeniu Bohdana Zadury, która ukaże się w Biurze Literackim 29 sierpnia 2022 roku.

WIĘCEJ

Głos Ukrainy w Trybie męskim: Ołeksandr Irwaneć i Andrij Lubka

nagrania / Z Fortu do Portu Andrij Lubka Ołeksandr Irwaneć

Zapis spotkania autorskiego “Głos Ukrainy w trybie męskim” z Ołeksandrem Irwanciem i Andrijem Lubką w ramach 19. festiwalu literackiego Port Wrocław 2014.

WIĘCEJ

Wrażliwość jako śmiertelna choroba przenoszona nieznaną drogą

recenzje / ESEJE Jagoda Wierzejska

Recenzja Jagody Wierzejskiej z książki Choroba Libenkrafta Ołeksandra Irwanća, która ukazała się w październiku 2013 roku w „Nowych Książkach”.

WIĘCEJ

Stygmat plamki

recenzje / ESEJE Jarosław Czechowicz

Recenzja Jarosława Czechowicza z książki Choroba Libenkrafta Ołeksandra Irwaneća.

WIĘCEJ

Rzeczywistość jako śmiertelna choroba

recenzje / ESEJE Łukasz Saturczak

Recenzja Łukasza Saturczaka z książki Choroba Libenkrafta Ołeksandra Irwanća.

WIĘCEJ

Wrażliwość jako śmiertelna choroba przenoszona nieznaną drogą

recenzje / ESEJE Jagoda Wierzejska

Recenzja Jagody Wierzejskiej z książki Choroba Libenkrafta Ołeksandra Irwanća, która ukazała się w październiku 2013 roku w „Nowych Książkach”.

WIĘCEJ

Stygmat plamki

recenzje / ESEJE Jarosław Czechowicz

Recenzja Jarosława Czechowicza z książki Choroba Libenkrafta Ołeksandra Irwaneća.

WIĘCEJ

Rzeczywistość jako śmiertelna choroba

recenzje / ESEJE Łukasz Saturczak

Recenzja Łukasza Saturczaka z książki Choroba Libenkrafta Ołeksandra Irwanća.

WIĘCEJ