utwory / premiery w sieci

Dziewczynka ze szklanych butelek (fragment)

Justyna Machaj

Premierowa proza Justyny Machaj Dziewczynka ze szklanych butelek. Wyróżnienie w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2023”.

Idzie w tych swo­ich czar­nych szpi­lecz­kach. Tup, tup, tup Orze­cho­wą do buti­ku, kró­le­stwa pod­ra­bia­nych tore­bek, sta­rych pasków i nie­wy­god­nych ręka­wi­czek. Nazwa­ła go „Mały Paryż”. Wszyst­ko, byle nie Wło­cła­wek, zasra­ny Wło­cła­wek. Jesteś pięk­ną, nie­za­leż­ną kobie­tą. Powta­rzaj za mną.

– Jestem pięk­ną, nie­za­leż­ną kobie­tą – sapie mat­ka, wal­cząc z zasy­sa­ją­cym czar­ne szpil­ki bło­tem.

Pra­cu­jesz w han­dlu, prze­my­śle odzie­żo­wym dla kobiet mod­nych i z kla­są. Nie sie­dzisz na dupie, nie jesteś kurą domo­wą, masz w co ręce wło­żyć. Nie osza­le­jesz, tak szyb­ko nie osza­le­jesz. Powta­rzaj.

– Cot­ton, cot­ton, baweł­na, cot­ton.

Na tym wypiź­dzie­je­wie lepiej mieć co robić. Ina­czej dosta­niesz jebla albo odwa­lisz kitę. Roz­pi­na przy­cia­sny płaszcz i dra­pie się po brzu­chu. Wsta­wa­nie rano, gapie­nie się w lustro. Wszyst­ko widać, co do jed­ne­go wło­ska.

– Wciąż swę­dzi, cho­ler­nie swę­dzi. Nie chce znik­nąć.

Mlecz­na szra­ma przez pół brzu­cha. Wyję­li mnie za uszy, wiel­kie szczu­rze uszy. Nie oddy­cha, dok­to­rze, dla­cze­go nie oddy­cha? Lekarz bije mnie otwar­tą dło­nią. I raz, i dwa, i… Zaczy­nam krzy­czeć. Dok­to­rze, czy moż­na to wyłą­czyć? Niech pani weź­mie, przy­sta­wi do pier­si. Nic nie leci. Syczę, szczur syczy. Biję mat­kę po twa­rzy dłu­gim szorst­kim ogo­nem. Pocie­ra bli­znę, ale to nic nie daje.

– Dziś już wystar­czy. Dziś waliz­ka spa­ko­wa­na, pod płasz­czem butel­ka z ben­zy­ną.

Mamo, mów ciszej. Wszyst­ko sły­chać.

– Widzia­ła mnie wczo­raj. Szczur widział.

Zno­wu nie wra­ca­ła, nie odbie­ra­ła tele­fo­nów. Prze­stra­szy­łam się. Poszłam do skle­pu, myślę, zabio­rę ją do domu, choć­by siłą. Sta­nę­łam przed witry­ną. Tań­czy­ła z butel­ką czer­wo­ne­go wina i Maria­nem z mię­sne­go. „Paryż” od daw­na zamknię­ty. Na klam­ce dyn­da­ła zawiesz­ka z napi­sem clo­sed.

– Tań­czę z butel­ką czer­wo­ne­go wina. Marian doty­ka mnie wiel­ki­mi dłoń­mi, jest jak roz­bi­ty kotlet scha­bo­wy, czer­wo­ny i zim­ny.

Uwi­ją sobie gniaz­do w witry­nie rzeź­ni­czej, gdzieś mię­dzy kurzy­mi ser­ca­mi a wątrób­ką. Uśmie­cha­ła się, to dziw­ne. Ona się nie uśmie­cha.

– Jestem szczę­śli­wa.

To musiał być szczę­ko­ścisk. Prze­cież mat­ka zamiast ser­ca ma toreb­kę ze skó­ry i krem prze­ciw­zmarszcz­ko­wy.

– Widzia­łam jej zdzi­wio­ną twarz przy­kle­jo­ną do szy­by. Wle­pia we mnie te szczu­rze oczka, czar­ne pacior­ki. Coraz bar­dziej upo­dab­nia się do ojca. Bied­na, nie będzie mia­ła łatwo.

Pozwa­la się obra­cać mię­dzy polie­stro­wy­mi sukien­ka­mi i pla­sti­ko­wy­mi toreb­ka­mi. Pali papie­ro­sa. Zale­wa winem szkla­ny sto­lik. Głasz­cze czasz­kę Marian­ka i rusza wypcha­ny­mi śru­tem usta­mi. Nie myśla­łam, że moż­na być tak łysym.

– Cze­kam, aż Marian wycią­gnie topór, wyrżnie mi w brzu­chu dziu­rę i pozwo­li wziąć oddech.

Głasz­czę jego gło­wę, jest taka śli­ska, dosko­na­le łysa. Cza­sa­mi chcia­ła­bym mu roz­ciąć skó­rę, wło­żyć palec i poczuć chro­po­wa­tość kości. Moje roz­trza­ska­ne mię­so, moja potul­na kro­wa z pię­cio­ma żołąd­ka­mi, któ­ra muczy, kie­dy pła­cze. Wie­czo­ra­mi wra­ca­my do rzeź­ni, pija­ni wie­sza­my się na hakach. Tań­czy­my do świ­tu w rytm piły ści­na­ją­cej świ­niom raci­ce. To pięk­ny taniec, to tan­go.

Z jej płasz­cza wypa­da butel­ka. Bose sto­py śli­zga­ją się na ben­zy­nie. Mamo, pali się, nie widzisz?

– To taki pięk­ny taniec.

Sukien­ki syczą w ogniu, ręka­wicz­ki topią się mię­dzy pal­ca­mi.

– Nie ucie­kaj, Marian, nie bój się. W dymie widzi się wyraź­niej.

Przy­tu­la go. Pło­mie­nie odbi­ja­ją się w jego łysej gło­wie.

– Dziś już nie wró­cę.

Zamy­kam oczy i zaci­skam dło­nie na cie­płym szkle. Z nie­ba spa­da deszcz table­tek i łączy się z dymem pło­ną­ce­go buti­ku. Łapię suchym języ­kiem nie­bie­skie tablet­ki. Prze­le­wa się we mnie, oczy gubią się w czasz­ce. Dziś rano w dom ude­rzy­ło słoń­ce, pra­ży nam twa­rze, wypy­cha policz­ki kwa­śną kapu­stą.

Tran­ku­il­la wyry­wa mnie ze snu. Sie­dzi­my w jej przy­cia­snym gabi­ne­cie pokry­tym paję­czy­ną i tur­ku­so­wą tape­tą. Do kak­tu­so­wej kolo­nii dołą­czył nowy okaz w cera­micz­nej donicz­ce. Rów­nie brzyd­ki jak poprzed­ni­cy. Dla­cze­go ona tak lubi kak­tu­sy? Nie mogła­by posta­wić tu paprot­ki albo mon­ste­ry? Mama uwiel­bia kwia­ty, zwłasz­cza cię­te. I zawsze w ilo­ści parzy­stej. Nie­pa­rzy­ste licz­by przy­no­szą pecha. Na uro­dzi­ny – dwa­na­ście bia­łych róż. Na Dzień Mat­ki – osiem lilii. Na Mat­ki Bożej Ziel­nej musi się uko­rzyć, bo waż­na jest tu licz­ba sie­dem. Sie­dem maków, sie­dem cha­brów i wiąz­ka ziel­ska z ogród­ka. Zaraz po mszy świę­tej wie­cheć lądu­je w koszu na śmie­ci. Nie wnio­sę do domu sió­dem­ki. Dość już mam nie­szczęść z wami.

– Masz strasz­nie opuch­nię­tą twarz. Pła­ka­łaś?

Wzru­szam ramio­na­mi.

– Chy­ba nie będzie­my zno­wu mil­czeć?

Patrzę się na jej olbrzy­mi tyłek opię­ty czar­ną spód­ni­cą. Ma osiem koń­czyn, sześć par oczu i szczę­ko­czuł­ki do żucia kar­me­lo­wych muszek i gum nico­ret­te.

– Masz popla­mio­ną bluz­kę. Co to?

Ocet. To zawsze był ocet.

– W tym mie­sią­cu koń­czysz szes­na­ście lat, dobrze pamię­tam?

To nic pew­ne­go.

– Nie obcho­dzisz uro­dzin?

Żad­nych zdjęć, żad­nych wspo­mnień. Rów­nie dobrze mogli mnie zna­leźć w kapu­ście albo na prze­ce­nie w lidlu z poma­rań­czo­wą naklej­ką zamiast pęp­ka.

– Dosta­jesz pre­zen­ty?

Nie licząc nie­bie­skich table­tek od bab­ci i gaci w złym roz­mia­rze wrzu­ca­nych do szu­fla­dy po sezo­no­wym czysz­cze­niu buti­ku mat­ki, to nie.

– Musisz zacząć mówić. Ina­czej nie będę w sta­nie ci pomóc.

Tran­ku­il­la gło­śno wzdy­cha.

– Wciąż przy­cho­dzą pod okno?

Przy­ta­ku­ję.

– Roz­ma­wiasz z nimi?

Przy­ta­ku­ję.

– O czym?

– Że może dziś sko­czę.

Tran­ku­il­la zamie­ra. Wrzu­ca w sie­bie trzy tablet­ki nico­ret­te i zapi­ja mro­żo­ną kawą z pusz­ki.

– Nie daj się spro­wo­ko­wać.

Wciąż myślą, że Tadek ma nade mną wła­dzę.

– Jest wśród nich ten chło­piec? Tade­usz?

Podob­no siłą woli jest w sta­nie zmu­sić mnie do sko­ku.

– Zasta­na­wia­łaś się, dla­cze­go wła­śnie jego posłu­cha­łaś?

Sie­dem mie­się­cy a oni wciąż przy­cho­dzą. Że nie żal im dłu­giej prze­rwy.

– Był prze­ko­nu­ją­cy.

– Chcia­łaś się zabić?

– Chcia­łam spró­bo­wać.

– Cze­go?

– Jak to jest na chwi­lę znik­nąć.

Zapi­su­je coś w swo­im note­sie. Ma strasz­nie głu­pią okład­kę.

– Zresz­tą to był tyl­ko żart.

Czer­wiec, koniec roku. Sie­dzę z Tade­uszem w ostat­niej ław­ce. Strze­la­my z recep­tu­rek do kujo­nów z pierw­szych ławek. Krzy­czy­my. Mate­ma­tycz­ka każe mi wstać.

– Po co to robisz? – pyta.

– Tadek mi kazał.

– A gdy­by kazał ci z okna sko­czyć, to sko­czy­ła­byś?

Wsta­ję więc z krze­sła, pod­cho­dzę do okna, prze­krę­cam klam­kę i ska­czę. Pró­bo­wa­li mnie zła­pać za nogi, ale wyśli­zgnę­łam się i spa­dłam.

– Pamię­taj o świa­do­mym oddy­cha­niu. Od trzy­dzie­stu sekund masz zapad­nię­te płu­ca. To nie­zdro­wo tak się nie dotle­niać.

Dra­pię się po nosie. Wska­zu­ją­cym pal­cem znaj­du­ję dorod­ne­go prysz­cza. Piesz­czę jego bia­ły, wypcha­ny brzu­szek. Potem naci­skam. Strze­la ser­pen­ty­ną śnie­gu.

– Nie drap się po twa­rzy. Roz­ma­wia­ły­śmy o tym. Zada­jesz sobie ból.

Jaki ból, sko­ro to takie przy­jem­ne. Od małe­go uwiel­bia­łam strup­ki, prysz­cze, nie­za­go­jo­ne bli­zny i trą­dzik. Mama pod­su­wa­ła mi kre­my w dzi­wacz­nych opa­ko­wa­niach. Śmier­dzia­ły siar­ką i szpi­ta­lem. Mamo, to pie­cze. Jak pie­cze, zna­czy, że dzia­ła. Kie­dy ja nie chcia­łam, żeby dzia­ła­ło. Lubi­łam wul­ka­ny pokry­wa­ją­ce moje cia­ło. Lubi­łam ich chro­po­wa­tość, nie­re­gu­lar­ność, lubi­łam się macać i dra­pać. Nie prze­ga­nia­łam koma­rów ani koń­skich much. Niech gry­zą, jedz­cie i pij­cie ze mnie wszy­scy. Zosta­wia­ły poda­run­ki – bia­łe wzgór­ki mię­dzy kola­na­mi i za uchem. Przy­jem­nie swę­dzą­ce. Moż­na się było doty­kać cały­mi godzi­na­mi i czuć szyb­ciej pły­ną­cą krew pod zra­nio­ną skó­rą. Tran­ku­il­la wie­rzy, że to objaw cho­ro­by. Że sku­ba­nie to coś złe­go. Bab­cia w każ­de lato sku­ba­ła gęsi z piór i nikt nie narze­kał. Sku­ba­nie gęsi było sztu­ką, a dobra sztu­ka mię­sa była nie­dziel­nym obia­dem. Mogę być gąską, moż­na mnie sku­bać, moż­na mnie zjeść, byle zosta­wić w spo­ko­ju.

O autorze

Justyna Machaj

Urodzona 5 lipca 1997 roku w Poznaniu. Absolwentka filmoznawstwa, teatrologii i sztuki pisania na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz kierunku aktorstwo w Studiu Aktorskim STA w Poznaniu. Laureatka Stypendium Artystycznego Miasta Poznania za rok 2019. Autorka tekstów teatrologicznych i filmoznawczych publikowanych w „Czasie kultury”, „Teatraliach”, „Dialogu” oraz „Images. The International Journal of European Film, Performing Arts and Audiovisual Communications”. Dramaturżka projektów teatralnych i performatywnych w m.in.: Teatrze Polskim w Poznaniu, Teatrze Ósmego Dnia w Poznaniu, Instytucie Teatralnym im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie i Studiu Aktorskim STA w Poznaniu.