utwory / premiery w sieci

Polly Pocket

Marta Jagniewska

Premierowa proza Marty Jagniewskiej Polly Pocket. Wyróżnienie w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2023”.

Miała siedem lat, ale wciąż bawiła się lalkami. Całymi dniami robiła im warkocze z białych włosów.

Jej mama też takie miała. Po śmierci męża w dwa dni osiwiała.

Czasem przychodziła do mamy ze szczotką i zaplatała jej cienki biały warkoczyk, który spływał na łopatki jak zdechły wąż.

Sąsiadki zaczęły przynosić prezenty. Ciasta i owoce, gęste zupy na kościach, cukierki.

Mama mówiła, że nie chce litości, więc wszystko, co gotowały, niezjedzone gniło pod jej łóżkiem w sypialni.

Mama nie jadła. Płakała i spała.

A kiedy nie spała, snuła się w szlafroku po mieszkaniu, w którym pachniało szczynami i perfumami.

Albo oglądała sejm w telewizji, popijając tabletki słodkim winem.

Tak mijały gorące letnie dni, tygodnie, miesiące. Ela spędzała czas, patrząc w plamę po zalaniu. Siedziała na balkonie i godzinami łuskała ziarna słonecznika. Oglądała telewizję, uśmiechała się przed lustrem i przekrzywiała głowę jak Czarodziejka z Księżyca, którą nie była.

Dziewczynka bez taty, dziewczynka bez jedynki. Tym była.

Czasem próbowała przytulić się do mamy. Raz złapała kawałek jej szlafroka i włożyła go sobie do buzi. Brak reakcji.

Co kilka dni schodziła do sklepu na parterze po wino Bikaver Egri, mleko dwa procent i płatki śniadaniowe Corn Flakes. Traktowała robienie zakupów jak rozrywkę, a nawet nagrodę.

Czasem wymykała się do papierniczego na obrzeżach osiedla, kupowała farby i bloki rysunkowe za resztę, o którą mama nie prosiła.

Siadała przy starym stole w kuchni, gdzie jej tata pisał artykuły. Łzy zatrzymywała w połowie drogi, lecz farbom pozwalała płynąć swawolnie.

Akwarelami malowała duże kolorowe kwiaty. Grube plamy plakatówki obrysowywała czarnymi konturami, tworząc kształty przypominające ryby i ptaki. Patrzyły na nią wielkimi oczami, jakby czekały aż je nakarmi.

Przynosiła obrazy mamie. Ale ona wrzucała je pod łóżko, gdzie kurzyły się i zwijały obok niezjedzonych darów sąsiadek i brudnych majtek.

***

Pierwszego września 1990 roku mama wstała z łóżka i zaprowadziła córkę do szkoły. Szły razem przez osiedle, trzymając się za ręce. Ela czuła radość i wdzięczność, za to, że ma taką piękną mamę. Kochała dźwięk jej obcasów uderzających o chodnik tak bardzo, że chciało jej się sikać i płakać. Cieszyła ją wpięta we włosy czerwona, welurowa kokarda, którą sama wybrała w drogerii. Drobiąc za dostojną, ubraną na czarno mamą, nuciła pod nosem zmyśloną melodię i wyobrażała sobie przyszłość na srebrno. Weszły do szkoły. Zalała ją fala dziwnego zapachu. Była to mieszanka linoleum, detergentu z chlorem i krzepiącej, a nawet podniecającej woni, będącej połączeniem zapachu miękkiego papieru toaletowego, atramentu ze świeżo wydrukowanych czasopism i czekoladowych batonów opakowanych w złoty, szeleszczący celofan. Wtuliła się w brzuch mamy. A ona mocno przycisnęła ją do łona.

Weszły do sali klasy pierwszej D, której ściany pomalowano na kolor musztardy. Ela zasiadła w ławce, natomiast Halina wraz z innymi mamami stanęła przy ścianie i zaczęła płakać. Z jej twarzy spłynął pieczołowicie nałożony makijaż.

Niedługo Halina znalazła pracę w biurze. Nigdy wcześniej nie pracowała za biurkiem. Zanim wyszła za mąż i urodziła córkę, pomagała rodzicom w polu, zajmowała się zwierzętami. Teraz musiała utrzymać siebie i Elę, więc całymi dniami odbierała telefony, przewalała papiery z jednej sterty na drugą stertę i parzyła herbaty dyrektorowi.

W grudniu poznała Andrzeja, dobrze ubranego przedsiębiorcę, fana polowań po pięćdziesiątce. Pomimo mokrych, napęczniałych jak ślimaki po deszczu ust Halina postanowiła się w nim zakochać. Więc uwodziła przedsiębiorcę, układając roztropnie plan na dostatnią przyszłość u jego boku.

***

– Chcę ci o czymś powiedzieć – rzekła Halina z zadowoleniem, obierając jabłko tak, jak Ela lubiła najbardziej, ściągając całą skórę za jednym razem.

– O! – ucieszyła się dziewczynka i spojrzała na mamę spod przydługiej grzywki.

– Poznałam pewnego pana. Jest miły, mądry i ma pieniądze.

– Co to znaczy? – spytała Ela.

– Że znów będziemy mieć w domu mężczyznę, będziesz do niego mówić „tato”.

– Tylko że ja już mam tatę, to znaczy miałam…

– Tak, ale będziesz mieć nowego. Bo tamtego już nie ma, prawda?

Ela jak zwykle w chwili zdziwienia otworzyła szeroko usta.

– Zamknij buzię! – powiedziała Halina, chwytając jej brodę w dwa palce.

– Można mieć więcej niż jednego tatę. Czy to nie wspaniałe?

Ela kiwnęła głową, choć nie była przekonana.

– A ten nowy zamieszka z nami?

– Nie, to my przeprowadzimy się do niego.

– A gdzie?

– Do Torunia.

Ela zmrużyła oczy, próbując wyobrazić sobie to miejsce.

– Czy to jest w Polsce?

– Oczywiście. Nie uczyli was w szkole o Mikołaju Koperniku? – rzekła oburzona Halina do pierwszoklasistki.

– Ale przecież tu chodzę do szkoły.

– To pójdziesz do nowej.

Dziewczynka przełknęła ślinę i uśmiechnęła się krzywo.

– Będę mieć swój pokój? – spytała po dłuższym zastanowieniu.

– Tak. Twój nowy tata obiecał, że zamieszkamy w piernikowej chatce. Właśnie ją buduje, specjalnie dla ciebie, dla nas.

– Domek z ciastek?

– Nasz nowy dom stanie w lesie, za miastem. Nie będzie zrobiony z pierników, ale będzie w nim pięknie jak bajce.

– O… – Ela znów otworzyła szeroko buzię, a mama znów ją przymknęła.

– Lubisz las, prawda?

– Tak – cieszyła się Ela, pilnując, aby tym razem zbyt szeroko nie otworzyć ust.

– A pierniczki będziesz mogła jeść w każdą niedzielę.

Jedyne pierniki, jakie znała Ela to te twarde i pozbawione smaku, które opadały z choinki miesiąc po Wigilii.

***

Mama przestała chodzić na czarno, jej oczy świeciły w ciemności. Ela miała ściśnięty żołądek. Nie mogła jeść, lecz całymi nocami wyobrażała sobie smaki i zapachy jedzenia. Uspokajała ją myśli o serze Hochland – plastrach rozpuszczonej plasteliny zawiniętej w celofan. Ser topiony do wyciskania z plastikowej kiełbaski. Kwadratowe, niebiesko-białe woreczki mleka UHT. Waniliowe serki homogenizowane. Pokryte śliską, jedwabistą czekoladą wafelki Princessa. Nutella przyklejająca się czule do podniebienia i trwająca majestatycznie w ustach. Cytrynowa orbita landrynki obtoczonej cukrem pudrem wydobyta z eleganckiej metalowej puszki. Słony ring cebulowego chipsa rozpuszczający się na języku jak pierwsza komunia. Żelek w kształcie robaka. Wielkanocny zajączek z koszyczkiem.

Czasem otwierała swoje pudełko ze skarbami. Były w nim bladoróżowe rajstopy, miękkie, baletki białe jak kwiat bawełny w reklamie szamponu Timotei. Niebieskie, sprane majtki. Zdjęcie z tatą na plaży.

***

Wesele wyprawiono w restauracji Mozaika. Wśród gości dominowali zamożni członkowie rodziny pana młodego, którzy, tak jak on, po upadku komuny otworzyli firmy. Przyszło też parę koleżanek mamy. Siedzieli przy frytkach i dewolajach, popijając martini. Andrzej macał Halinę pod stołem i opowiadał dowcipy, które nikogo nie bawiły. W końcu wszyscy się upili, rozważając plusy i minusy kapitalizmu. Ela zasnęła w szatni, umoszczona na czyimś przyjemnie pachnącym płaszczu. Następnego dnia mama spakowała najpotrzebniejsze rzeczy do trzech dużych walizek. Przyjechał Andrzej na kacu, w swoim oliwkowym audi i zabrał je do „piernikowej chatki”.

Jej znajomość z ojczymem zaczęła się od wspólnego oglądania Sensacji XX wieku. Po kilku seansach Ela zaczęła darzyć ich gospodarza – Bogusława – prawdziwą sympatią. Uwielbiała go, tak jak i dobrze skrojone mundury, gotyckie skórzane płaszcze, czołgi buńczucznie rozbryzgujące błoto, ogień pochłaniający miasta. To wszystko buchało z ekranu i rozpalało ją. Z wypiekami na twarzy słuchała o perypetiach życiowych Adolfa Hitlera. Fragmenty czarno-białych filmów dokumentujących zrzucanie bomb budziły w niej fizjologiczną euforię. Śniła sny o byciu z Bogusławem w bunkrze, w hangarze, na Wale Pomorskim i polu ziemniaków. Żyła w przekonaniu, że jej idol – posiadacz wielkich rękawic oraz nadzwyczaj szerokich ud – to jedyny prawdziwy mężczyzna w Polsce. Marzyła o tym, by w Sensacjach wystąpić. Muzykę z czołówki mogłaby zanucić o każdej porze dnia i nocy.

***

Pewnego dnia dostała gorączki. Panował upał. Rodzice poszli do pracy. Zdjęła piżamę. Na gołe ciało zarzuciła fartuszek mamy. Sięgał jej do kostek, z tyłu odkrywał plecy i pupę. Z wypiekami na twarzy prowadziła swój wyimaginowany program kulinarny. Akurat dwukrotnie zakukał zegar, gdy ojczym stanął w drzwiach do kuchni. Przyszedł wcześniej, sprawdzić córce temperaturę. Ale stał cicho i patrzył, próbując nie wydawać żadnego dźwięku, żeby nie przestraszyć sarenki. Ostrożnie odłożył neseser. Patrzył. Pasierbica zmieniła mi się w syrenkę, pomyślał z niedowierzaniem. Mam w domu Arielkę. Myśl ta wzruszyła go dogłębnie. Otarł pot z czoła w rękaw poliestrowej koszuli, podczas gdy ona pląsała wokół stołu i żwawym głosem opowiadała o tym, jakiej grubości kromki chleba należy pokroić, by przygotować najlepsze kanapki z masłem orzechowym. Wdzięczyła się do oka nieistniejącej kamery, podczas gdy Andrzeja wypełniała nieznosząca sprzeciwu, wszechogarniająca miłość do dziewczynki, która rozlała się po nim jak farbka wodna i rozmiękczyła mu nogi. Czuł wzruszenie,nie wiedział, co z nim zrobić. Co miał zrobić ze sobą? Z mokrą dziurą zamiast mózgu. Wszystko wymknęło mu się spod kontroli. A przecież był przedsiębiorcą, sądził, że potrafi kontrolować siebie i innych. W minionym ustroju zajmował wysokie stanowisko. Był sprawczy. Do tej pory w jego życiu panował porządek. W szafie, w neseserze, w łóżku. Wszędzie miał czysto. Był racjonalistą. Wiedział co, gdzie i dlaczego. Jak przystało na mężczyznę. A teraz takie coś? Prychnął, próbując się z tego otrząsnąć. Spróbował wziąć głęboki oddech i odwrócić wzrok. Ale było za późno. Nie mógł. Ostrożnie schylił się, by z nesesera wyciągnąć chusteczkę, którą wcześniej ocierał z czoła pot. Schylając się, poczuł, że śmierdzą mu skarpetki. Cóż za ohydny smród! Ogarnęło go wielkie obrzydzenie. Do siebie i jego własnych spoconych stóp. Nienawidził siebie. Kochał Arielkę. I żeby nie czuć się tak dłużej, całą swoją uwagę przeniósł na nią. Jest taka wspaniała, pomyślał, stojąc nieruchomo, taka niewinna, załkał cicho. Taka urocza, świeża i miła. Pomyślał, nie mogąc dłużej stawiać oporu samemu sobie. Pełen nienawiści i miłości, skierował spoconą dłoń w kierunku spodni. Taka śliczna i energiczna, syrenka, istota z morza, pomyślał, widząc jak fartuch jego żony przykrywa niedbale wątłe ciałko. Moja syrenka, moja rybka, moja muszelka, jedwabiście śliska. Rozpiął pasek. No chodź. Chodź do wujka. Szeptał. Ela schyliła się, żeby podnieść z podłogi kromkę pieczywa. Fartuszek na moment odkleił się od jej skóry, odkrywając widok na piersi. Oślepiła go jakaś jasność. I nagła pewność, że to jest dobre i musi to mieć. Wcisnął dłoń pod pasek, zacisnął palce na obolałym penisie. Zamknął oczy. Kilka sekund. Jęknął. W jego głowie rozdzwoniły się dzwonki. Jak w kościele. Na Bożym Ciele. Jak podczas pierwszej komunii. Świętej. A potem nastała cisza. Przez chwilę mógł być sobą i mieć wszystko, nie bać się i nie wstydzić, nie karać się, nie myśleć. Przez moment jeszcze tak stał – mokry, spełniony, zdumiony. Jednak smród własnych stóp i wydzieliny, która spływała mu z dłoni na podłogę nie dawał mu o sobie zapomnieć.

Cicho udał się do łazienki. Zdjął skarpetki, wrzucił je do pralki i dokładnie umył stopy niebieskim mydłem Palmolive. A potem, jak gdyby nigdy nic, w swojej dotychczasowej roli ojczyma i przedsiębiorcy podszedł do dziewczynki, która siedziała przy stole i jadła kanapkę z masłem orzechowym. Próbował trzymać fason, był jednak bardzo zdenerwowany. Z wściekłością przyłożył jej dłoń do twarzy.

– Dlaczego biegasz w fartuchu mamy? Idź do swojego pokoju.

***

Od tej pory z ukrycia ją obserwował. Przychodził do jej pokoju w nocy i masturbował się, patrząc, jak śpi. Był na nią zły. Zaczął ją krytykować. Źle siedziała, źle patrzyła, źle mówiła. Przy śniadaniu źle sięgała po ser, nie tak układała pomidora na kanapce. Źle gryzła chleb. Miała złe maniery i zły śmiech. Złe dłonie. Zły głos. Zły wzrok. Wszystko robiła źle i cała była nie taka, jakiej oczekiwał.

Któregoś dnia podczas Wiadomości położył jej rękę na nodze. Nie zareagowała, myśląc, że pomylił ją z mamą albo z pilotem. Następnego dnia zrobił to samo. Ponieważ nie protestowała, a jemu się podobało, za trzecim razem zaczął przesuwać dłoń po jej udzie. Matka poszła do kuchni. A on przesuwał dłoń w górę i w dół. I tak ukształtował się nowy rytuał.

Dziewiętnasta trzydzieści. Ela i Andrzej siedzą obok siebie na kanapie. Matka zajmuje fotel obok. Na ławie leżą smakowite przekąski – paluszki i faliste chipsy o smaku bekonu, słodki, gazowany napój podany jak w restauracji z kostkami lodu. Rodzinne oglądanie telewizji po kolacji jest ich ulubioną formą rozrywki. Należy oglądać w skupieniu. Andrzej komentuje głośno, co widzi, najczęściej wygląd spikerki. W końcu Halina wychodzi do kuchni w celu przygotowania herbaty, wtedy on podgłaśnia. Ela może jedynie oddychać lub oddech wstrzymać. Kostki lodu jeszcze przez chwilę radośnie i uspokajająco uderzają w ściany jej szklanki. Andrzej sprawnie manipuluje pilotem, a drugą ręką jeździ po jej nodze. Wszystko, co robi, robi z miłości do niej. Na jej policzkach występują czerwone plamy. Przykłada do nich chłodną i mokrą szklankę. Kostki lodu się rozpuściły. Im głębiej ona próbuje zapaść się w kanapę i zgłębić treść reklamy proszku do prania, tym on głębiej i mocniej penetruje zawartość jej majtek. Cała się poci i trzęsie, nie tylko ze strachu, ale także z dziwnej przyjemności, którą odczuwa jej ciało. Odwraca głowę w stronę kuchni. Chciałaby krzyknąć „mamo”.

– Nie może tego zobaczyć – jęczy jej do ucha Andrzej.

Widocznie to nic takiego, widocznie wszystko jest ok, myśli Ela i zapada się bardziej w kanapę. Zalewa ją fala uczuć. Jest jak mieszanka Wedla. Skąd ma wiedzieć, czy to jest dobre, czy złe, skąd ma wiedzieć, że może tego nie chcieć? Im dalej w las, tym gorzej. Gdzie jest mama? W kuchni kroi ogórka, myje i suszy sałatę. Z miłością przygotowuje kanapki na następny dzień. Eli jest niedobrze. Z serem lub paprykarzem. Ela dostanie jedną do szkoły. A Andrzej dwie do pracy.

***

Zachodził ją od tyłu, kiedy sięgała po coś do lodówki. Ocierał się o nią w sieni, kiedy zakładała buty. Ukrywała się przed nim. Lecz sięgał po nią jak po chipsy. Nic nikomu nie mówiła. W ogóle coraz trudniej było jej mówić. Miała kupić ser topiony w kiełbaskowej tubce i trzy bułki. Poprosiła o bułki, ale ser z tubki nie chciał jej przejść przez usta. Czasem jedzenie utykało jej w przełyku, musiała biec do łazienki, żeby je wypluć.

Mówił, że ją kocha i dawał jej pieniądze. Na cukierki, farbki, książki.

Brała wszystko, ale nie potrafiła spojrzeć mu w oczy.

– Czego jeszcze chcesz za utrzymanie sekretu, dziecko?

Nie wiedziała, czego chcieć. Może Polly Pocket? Może przestać być dzieckiem?

O AUTORZE

Marta  Jagniewska

Ur. 1985. Dziennikarka, scenarzystka, dramatopisarka. Absolwentka kulturoznawstwa na UAM, Laboratorium Dramatu Tadeusza Słobodzianka oraz kursu kreatywnego pisania na PAN. Wielokrotna stypendystka m.in. Ministerstwa Kultury, Warszawskiego Biura Kultury i Wielkopolskiego Urzędu Marszałkowskiego. Laureatka konkursów, m.in: dramatopisarskiego („Metafory Rzeczywistości”) oraz filmowego („Krótkie filmy na Marszałkowskiej”). Autorka scenariuszy spektakli i instalacji teatralnych oraz słuchowisk radiowych. Współpracowała z wieloma czasopismami, w których publikowała recenzje filmowe i teatralne, artykuły o architekturze, designie i teatrze ( „Notatnik Teatralny”, „Culture.pl”, „Czas Kultury”, „FUTU Papier”, „Girl’s Room”). Autorka i kuratorka interdyscyplinarnych projektów o charakterze artystyczno-edukacyjnym dla: Centrum Sztuki Współczesnej i Galerii Zachęta w Warszawie, Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, Ośrodka „Brama Grodzka Teatr NN” w Lublinie. Urodziła się w Kołobrzegu, mieszka w Warszawie.