utwory / premiery w sieci

Polly Pocket

Marta Jagniewska

Premierowa proza Marty Jagniewskiej Polly Pocket. Wyróżnienie w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2023”.

Mia­ła sie­dem lat, ale wciąż bawi­ła się lal­ka­mi. Cały­mi dnia­mi robi­ła im war­ko­cze z bia­łych wło­sów.

Jej mama też takie mia­ła. Po śmier­ci męża w dwa dni osi­wia­ła.

Cza­sem przy­cho­dzi­ła do mamy ze szczot­ką i zapla­ta­ła jej cien­ki bia­ły war­ko­czyk, któ­ry spły­wał na łopat­ki jak zde­chły wąż.

Sąsiad­ki zaczę­ły przy­no­sić pre­zen­ty. Cia­sta i owo­ce, gęste zupy na kościach, cukier­ki.

Mama mówi­ła, że nie chce lito­ści, więc wszyst­ko, co goto­wa­ły, nie­zje­dzo­ne gni­ło pod jej łóż­kiem w sypial­ni.

Mama nie jadła. Pła­ka­ła i spa­ła.

A kie­dy nie spa­ła, snu­ła się w szla­fro­ku po miesz­ka­niu, w któ­rym pach­nia­ło szczy­na­mi i per­fu­ma­mi.

Albo oglą­da­ła sejm w tele­wi­zji, popi­ja­jąc tablet­ki słod­kim winem.

Tak mija­ły gorą­ce let­nie dni, tygo­dnie, mie­sią­ce. Ela spę­dza­ła czas, patrząc w pla­mę po zala­niu. Sie­dzia­ła na bal­ko­nie i godzi­na­mi łuska­ła ziar­na sło­necz­ni­ka. Oglą­da­ła tele­wi­zję, uśmie­cha­ła się przed lustrem i prze­krzy­wia­ła gło­wę jak Cza­ro­dziej­ka z Księ­ży­ca, któ­rą nie była.

Dziew­czyn­ka bez taty, dziew­czyn­ka bez jedyn­ki. Tym była.

Cza­sem pró­bo­wa­ła przy­tu­lić się do mamy. Raz zła­pa­ła kawa­łek jej szla­fro­ka i wło­ży­ła go sobie do buzi. Brak reak­cji.

Co kil­ka dni scho­dzi­ła do skle­pu na par­te­rze po wino Bika­ver Egri, mle­ko dwa pro­cent i płat­ki śnia­da­nio­we Corn Fla­kes. Trak­to­wa­ła robie­nie zaku­pów jak roz­ryw­kę, a nawet nagro­dę.

Cza­sem wymy­ka­ła się do papier­ni­cze­go na obrze­żach osie­dla, kupo­wa­ła far­by i blo­ki rysun­ko­we za resz­tę, o któ­rą mama nie pro­si­ła.

Sia­da­ła przy sta­rym sto­le w kuch­ni, gdzie jej tata pisał arty­ku­ły. Łzy zatrzy­my­wa­ła w poło­wie dro­gi, lecz far­bom pozwa­la­ła pły­nąć swa­wol­nie.

Akwa­re­la­mi malo­wa­ła duże kolo­ro­we kwia­ty. Gru­be pla­my pla­ka­tów­ki obry­so­wy­wa­ła czar­ny­mi kon­tu­ra­mi, two­rząc kształ­ty przy­po­mi­na­ją­ce ryby i pta­ki. Patrzy­ły na nią wiel­ki­mi ocza­mi, jak­by cze­ka­ły aż je nakar­mi.

Przy­no­si­ła obra­zy mamie. Ale ona wrzu­ca­ła je pod łóż­ko, gdzie kurzy­ły się i zwi­ja­ły obok nie­zje­dzo­nych darów sąsia­dek i brud­nych maj­tek.

***

Pierw­sze­go wrze­śnia 1990 roku mama wsta­ła z łóż­ka i zapro­wa­dzi­ła cór­kę do szko­ły. Szły razem przez osie­dle, trzy­ma­jąc się za ręce. Ela czu­ła radość i wdzięcz­ność, za to, że ma taką pięk­ną mamę. Kocha­ła dźwięk jej obca­sów ude­rza­ją­cych o chod­nik tak bar­dzo, że chcia­ło jej się sikać i pła­kać. Cie­szy­ła ją wpię­ta we wło­sy czer­wo­na, welu­ro­wa kokar­da, któ­rą sama wybra­ła w dro­ge­rii. Dro­biąc za dostoj­ną, ubra­ną na czar­no mamą, nuci­ła pod nosem zmy­ślo­ną melo­dię i wyobra­ża­ła sobie przy­szłość na srebr­no. Weszły do szko­ły. Zala­ła ją fala dziw­ne­go zapa­chu. Była to mie­szan­ka lino­leum, deter­gen­tu z chlo­rem i krze­pią­cej, a nawet pod­nie­ca­ją­cej woni, będą­cej połą­cze­niem zapa­chu mięk­kie­go papie­ru toa­le­to­we­go, atra­men­tu ze świe­żo wydru­ko­wa­nych cza­so­pism i cze­ko­la­do­wych bato­nów opa­ko­wa­nych w zło­ty, sze­lesz­czą­cy celo­fan. Wtu­li­ła się w brzuch mamy. A ona moc­no przy­ci­snę­ła ją do łona.

Weszły do sali kla­sy pierw­szej D, któ­rej ścia­ny poma­lo­wa­no na kolor musz­tar­dy. Ela zasia­dła w ław­ce, nato­miast Hali­na wraz z inny­mi mama­mi sta­nę­ła przy ścia­nie i zaczę­ła pła­kać. Z jej twa­rzy spły­nął pie­czo­ło­wi­cie nało­żo­ny maki­jaż.

Nie­dłu­go Hali­na zna­la­zła pra­cę w biu­rze. Nigdy wcze­śniej nie pra­co­wa­ła za biur­kiem. Zanim wyszła za mąż i uro­dzi­ła cór­kę, poma­ga­ła rodzi­com w polu, zaj­mo­wa­ła się zwie­rzę­ta­mi. Teraz musia­ła utrzy­mać sie­bie i Elę, więc cały­mi dnia­mi odbie­ra­ła tele­fo­ny, prze­wa­la­ła papie­ry z jed­nej ster­ty na dru­gą ster­tę i parzy­ła her­ba­ty dyrek­to­ro­wi.

W grud­niu pozna­ła Andrze­ja, dobrze ubra­ne­go przed­się­bior­cę, fana polo­wań po pięć­dzie­siąt­ce. Pomi­mo mokrych, napęcz­nia­łych jak śli­ma­ki po desz­czu ust Hali­na posta­no­wi­ła się w nim zako­chać. Więc uwo­dzi­ła przed­się­bior­cę, ukła­da­jąc roz­trop­nie plan na dostat­nią przy­szłość u jego boku.

***

– Chcę ci o czymś powie­dzieć – rze­kła Hali­na z zado­wo­le­niem, obie­ra­jąc jabł­ko tak, jak Ela lubi­ła naj­bar­dziej, ścią­ga­jąc całą skó­rę za jed­nym razem.

– O! – ucie­szy­ła się dziew­czyn­ka i spoj­rza­ła na mamę spod przy­dłu­giej grzyw­ki.

– Pozna­łam pew­ne­go pana. Jest miły, mądry i ma pie­nią­dze.

– Co to zna­czy? – spy­ta­ła Ela.

– Że znów będzie­my mieć w domu męż­czy­znę, będziesz do nie­go mówić „tato”.

– Tyl­ko że ja już mam tatę, to zna­czy mia­łam…

– Tak, ale będziesz mieć nowe­go. Bo tam­te­go już nie ma, praw­da?

Ela jak zwy­kle w chwi­li zdzi­wie­nia otwo­rzy­ła sze­ro­ko usta.

– Zamknij buzię! – powie­dzia­ła Hali­na, chwy­ta­jąc jej bro­dę w dwa pal­ce.

– Moż­na mieć wię­cej niż jed­ne­go tatę. Czy to nie wspa­nia­łe?

Ela kiw­nę­ła gło­wą, choć nie była prze­ko­na­na.

– A ten nowy zamiesz­ka z nami?

– Nie, to my prze­pro­wa­dzi­my się do nie­go.

– A gdzie?

– Do Toru­nia.

Ela zmru­ży­ła oczy, pró­bu­jąc wyobra­zić sobie to miej­sce.

– Czy to jest w Pol­sce?

– Oczy­wi­ście. Nie uczy­li was w szko­le o Miko­ła­ju Koper­ni­ku? – rze­kła obu­rzo­na Hali­na do pierw­szo­kla­sist­ki.

– Ale prze­cież tu cho­dzę do szko­ły.

– To pój­dziesz do nowej.

Dziew­czyn­ka prze­łknę­ła śli­nę i uśmiech­nę­ła się krzy­wo.

– Będę mieć swój pokój? – spy­ta­ła po dłuż­szym zasta­no­wie­niu.

– Tak. Twój nowy tata obie­cał, że zamiesz­ka­my w pier­ni­ko­wej chat­ce. Wła­śnie ją budu­je, spe­cjal­nie dla cie­bie, dla nas.

– Domek z cia­stek?

– Nasz nowy dom sta­nie w lesie, za mia­stem. Nie będzie zro­bio­ny z pier­ni­ków, ale będzie w nim pięk­nie jak baj­ce.

– O… – Ela znów otwo­rzy­ła sze­ro­ko buzię, a mama znów ją przy­mknę­ła.

– Lubisz las, praw­da?

– Tak – cie­szy­ła się Ela, pil­nu­jąc, aby tym razem zbyt sze­ro­ko nie otwo­rzyć ust.

– A pier­nicz­ki będziesz mogła jeść w każ­dą nie­dzie­lę.

Jedy­ne pier­ni­ki, jakie zna­ła Ela to te twar­de i pozba­wio­ne sma­ku, któ­re opa­da­ły z cho­in­ki mie­siąc po Wigi­lii.

***

Mama prze­sta­ła cho­dzić na czar­no, jej oczy świe­ci­ły w ciem­no­ści. Ela mia­ła ści­śnię­ty żołą­dek. Nie mogła jeść, lecz cały­mi noca­mi wyobra­ża­ła sobie sma­ki i zapa­chy jedze­nia. Uspo­ka­ja­ła ją myśli o serze Hochland – pla­strach roz­pusz­czo­nej pla­ste­li­ny zawi­nię­tej w celo­fan. Ser topio­ny do wyci­ska­nia z pla­sti­ko­wej kieł­ba­ski. Kwa­dra­to­we, nie­bie­sko-bia­łe worecz­ki mle­ka UHT. Wani­lio­we ser­ki homo­ge­ni­zo­wa­ne. Pokry­te śli­ską, jedwa­bi­stą cze­ko­la­dą wafel­ki Prin­ces­sa. Nutel­la przy­kle­ja­ją­ca się czu­le do pod­nie­bie­nia i trwa­ją­ca maje­sta­tycz­nie w ustach. Cytry­no­wa orbi­ta lan­dryn­ki obto­czo­nej cukrem pudrem wydo­by­ta z ele­ganc­kiej meta­lo­wej pusz­ki. Sło­ny ring cebu­lo­we­go chip­sa roz­pusz­cza­ją­cy się na języ­ku jak pierw­sza komu­nia. Żelek w kształ­cie roba­ka. Wiel­ka­noc­ny zają­czek z koszycz­kiem.

Cza­sem otwie­ra­ła swo­je pudeł­ko ze skar­ba­mi. Były w nim bla­do­ró­żo­we raj­sto­py, mięk­kie, balet­ki bia­łe jak kwiat baweł­ny w rekla­mie szam­po­nu Timo­tei. Nie­bie­skie, spra­ne majt­ki. Zdję­cie z tatą na pla­ży.

***

Wese­le wypra­wio­no w restau­ra­cji Mozai­ka. Wśród gości domi­no­wa­li zamoż­ni człon­ko­wie rodzi­ny pana mło­de­go, któ­rzy, tak jak on, po upad­ku komu­ny otwo­rzy­li fir­my. Przy­szło też parę kole­ża­nek mamy. Sie­dzie­li przy fryt­kach i dewo­la­jach, popi­ja­jąc mar­ti­ni. Andrzej macał Hali­nę pod sto­łem i opo­wia­dał dow­ci­py, któ­re niko­go nie bawi­ły. W koń­cu wszy­scy się upi­li, roz­wa­ża­jąc plu­sy i minu­sy kapi­ta­li­zmu. Ela zasnę­ła w szat­ni, umosz­czo­na na czy­imś przy­jem­nie pach­ną­cym płasz­czu. Następ­ne­go dnia mama spa­ko­wa­ła naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy do trzech dużych wali­zek. Przy­je­chał Andrzej na kacu, w swo­im oliw­ko­wym audi i zabrał je do „pier­ni­ko­wej chat­ki”.

Jej zna­jo­mość z ojczy­mem zaczę­ła się od wspól­ne­go oglą­da­nia Sen­sa­cji XX wie­ku. Po kil­ku sean­sach Ela zaczę­ła darzyć ich gospo­da­rza – Bogu­sła­wa – praw­dzi­wą sym­pa­tią. Uwiel­bia­ła go, tak jak i dobrze skro­jo­ne mun­du­ry, gotyc­kie skó­rza­ne płasz­cze, czoł­gi buń­czucz­nie roz­bry­zgu­ją­ce bło­to, ogień pochła­nia­ją­cy mia­sta. To wszyst­ko bucha­ło z ekra­nu i roz­pa­la­ło ją. Z wypie­ka­mi na twa­rzy słu­cha­ła o pery­pe­tiach życio­wych Adol­fa Hitle­ra. Frag­men­ty czar­no-bia­łych fil­mów doku­men­tu­ją­cych zrzu­ca­nie bomb budzi­ły w niej fizjo­lo­gicz­ną eufo­rię. Śni­ła sny o byciu z Bogu­sła­wem w bun­krze, w han­ga­rze, na Wale Pomor­skim i polu ziem­nia­ków. Żyła w prze­ko­na­niu, że jej idol – posia­dacz wiel­kich ręka­wic oraz nad­zwy­czaj sze­ro­kich ud – to jedy­ny praw­dzi­wy męż­czy­zna w Pol­sce. Marzy­ła o tym, by w Sen­sa­cjach wystą­pić. Muzy­kę z czo­łów­ki mogła­by zanu­cić o każ­dej porze dnia i nocy.

***

Pew­ne­go dnia dosta­ła gorącz­ki. Pano­wał upał. Rodzi­ce poszli do pra­cy. Zdję­ła piża­mę. Na gołe cia­ło zarzu­ci­ła far­tu­szek mamy. Się­gał jej do kostek, z tyłu odkry­wał ple­cy i pupę. Z wypie­ka­mi na twa­rzy pro­wa­dzi­ła swój wyima­gi­no­wa­ny pro­gram kuli­nar­ny. Aku­rat dwu­krot­nie zaku­kał zegar, gdy ojczym sta­nął w drzwiach do kuch­ni. Przy­szedł wcze­śniej, spraw­dzić cór­ce tem­pe­ra­tu­rę. Ale stał cicho i patrzył, pró­bu­jąc nie wyda­wać żad­ne­go dźwię­ku, żeby nie prze­stra­szyć saren­ki. Ostroż­nie odło­żył nese­ser. Patrzył. Pasier­bi­ca zmie­ni­ła mi się w syren­kę, pomy­ślał z nie­do­wie­rza­niem. Mam w domu Ariel­kę. Myśl ta wzru­szy­ła go dogłęb­nie. Otarł pot z czo­ła w rękaw polie­stro­wej koszu­li, pod­czas gdy ona plą­sa­ła wokół sto­łu i żwa­wym gło­sem opo­wia­da­ła o tym, jakiej gru­bo­ści krom­ki chle­ba nale­ży pokro­ić, by przy­go­to­wać naj­lep­sze kanap­ki z masłem orze­cho­wym. Wdzię­czy­ła się do oka nie­ist­nie­ją­cej kame­ry, pod­czas gdy Andrze­ja wypeł­nia­ła nie­zno­szą­ca sprze­ci­wu, wszech­ogar­nia­ją­ca miłość do dziew­czyn­ki, któ­ra roz­la­ła się po nim jak farb­ka wod­na i roz­mięk­czy­ła mu nogi. Czuł wzruszenie,nie wie­dział, co z nim zro­bić. Co miał zro­bić ze sobą? Z mokrą dziu­rą zamiast mózgu. Wszyst­ko wymknę­ło mu się spod kon­tro­li. A prze­cież był przed­się­bior­cą, sądził, że potra­fi kon­tro­lo­wać sie­bie i innych. W minio­nym ustro­ju zaj­mo­wał wyso­kie sta­no­wi­sko. Był spraw­czy. Do tej pory w jego życiu pano­wał porzą­dek. W sza­fie, w nese­se­rze, w łóż­ku. Wszę­dzie miał czy­sto. Był racjo­na­li­stą. Wie­dział co, gdzie i dla­cze­go. Jak przy­sta­ło na męż­czy­znę. A teraz takie coś? Prych­nął, pró­bu­jąc się z tego otrzą­snąć. Spró­bo­wał wziąć głę­bo­ki oddech i odwró­cić wzrok. Ale było za póź­no. Nie mógł. Ostroż­nie schy­lił się, by z nese­se­ra wycią­gnąć chu­s­tecz­kę, któ­rą wcze­śniej ocie­rał z czo­ła pot. Schy­la­jąc się, poczuł, że śmier­dzą mu skar­pet­ki. Cóż za ohyd­ny smród! Ogar­nę­ło go wiel­kie obrzy­dze­nie. Do sie­bie i jego wła­snych spo­co­nych stóp. Nie­na­wi­dził sie­bie. Kochał Ariel­kę. I żeby nie czuć się tak dłu­żej, całą swo­ją uwa­gę prze­niósł na nią. Jest taka wspa­nia­ła, pomy­ślał, sto­jąc nie­ru­cho­mo, taka nie­win­na, załkał cicho. Taka uro­cza, świe­ża i miła. Pomy­ślał, nie mogąc dłu­żej sta­wiać opo­ru same­mu sobie. Pełen nie­na­wi­ści i miło­ści, skie­ro­wał spo­co­ną dłoń w kie­run­ku spodni. Taka ślicz­na i ener­gicz­na, syren­ka, isto­ta z morza, pomy­ślał, widząc jak far­tuch jego żony przy­kry­wa nie­dba­le wątłe ciał­ko. Moja syren­ka, moja ryb­ka, moja muszel­ka, jedwa­bi­ście śli­ska. Roz­piął pasek. No chodź. Chodź do wuj­ka. Szep­tał. Ela schy­li­ła się, żeby pod­nieść z pod­ło­gi krom­kę pie­czy­wa. Far­tu­szek na moment odkle­ił się od jej skó­ry, odkry­wa­jąc widok na pier­si. Ośle­pi­ła go jakaś jasność. I nagła pew­ność, że to jest dobre i musi to mieć. Wci­snął dłoń pod pasek, zaci­snął pal­ce na obo­la­łym peni­sie. Zamknął oczy. Kil­ka sekund. Jęk­nął. W jego gło­wie roz­dzwo­ni­ły się dzwon­ki. Jak w koście­le. Na Bożym Cie­le. Jak pod­czas pierw­szej komu­nii. Świę­tej. A potem nasta­ła cisza. Przez chwi­lę mógł być sobą i mieć wszyst­ko, nie bać się i nie wsty­dzić, nie karać się, nie myśleć. Przez moment jesz­cze tak stał – mokry, speł­nio­ny, zdu­mio­ny. Jed­nak smród wła­snych stóp i wydzie­li­ny, któ­ra spły­wa­ła mu z dło­ni na pod­ło­gę nie dawał mu o sobie zapo­mnieć.

Cicho udał się do łazien­ki. Zdjął skar­pet­ki, wrzu­cił je do pral­ki i dokład­nie umył sto­py nie­bie­skim mydłem Pal­mo­li­ve. A potem, jak gdy­by nigdy nic, w swo­jej dotych­cza­so­wej roli ojczy­ma i przed­się­bior­cy pod­szedł do dziew­czyn­ki, któ­ra sie­dzia­ła przy sto­le i jadła kanap­kę z masłem orze­cho­wym. Pró­bo­wał trzy­mać fason, był jed­nak bar­dzo zde­ner­wo­wa­ny. Z wście­kło­ścią przy­ło­żył jej dłoń do twa­rzy.

– Dla­cze­go bie­gasz w far­tu­chu mamy? Idź do swo­je­go poko­ju.

***

Od tej pory z ukry­cia ją obser­wo­wał. Przy­cho­dził do jej poko­ju w nocy i mastur­bo­wał się, patrząc, jak śpi. Był na nią zły. Zaczął ją kry­ty­ko­wać. Źle sie­dzia­ła, źle patrzy­ła, źle mówi­ła. Przy śnia­da­niu źle się­ga­ła po ser, nie tak ukła­da­ła pomi­do­ra na kanap­ce. Źle gry­zła chleb. Mia­ła złe manie­ry i zły śmiech. Złe dło­nie. Zły głos. Zły wzrok. Wszyst­ko robi­ła źle i cała była nie taka, jakiej ocze­ki­wał.

Któ­re­goś dnia pod­czas Wia­do­mo­ści poło­żył jej rękę na nodze. Nie zare­ago­wa­ła, myśląc, że pomy­lił ją z mamą albo z pilo­tem. Następ­ne­go dnia zro­bił to samo. Ponie­waż nie pro­te­sto­wa­ła, a jemu się podo­ba­ło, za trze­cim razem zaczął prze­su­wać dłoń po jej udzie. Mat­ka poszła do kuch­ni. A on prze­su­wał dłoń w górę i w dół. I tak ukształ­to­wał się nowy rytu­ał.

Dzie­więt­na­sta trzy­dzie­ści. Ela i Andrzej sie­dzą obok sie­bie na kana­pie. Mat­ka zaj­mu­je fotel obok. Na ławie leżą sma­ko­wi­te prze­ką­ski – palusz­ki i fali­ste chip­sy o sma­ku beko­nu, słod­ki, gazo­wa­ny napój poda­ny jak w restau­ra­cji z kost­ka­mi lodu. Rodzin­ne oglą­da­nie tele­wi­zji po kola­cji jest ich ulu­bio­ną for­mą roz­ryw­ki. Nale­ży oglą­dać w sku­pie­niu. Andrzej komen­tu­je gło­śno, co widzi, naj­czę­ściej wygląd spi­ker­ki. W koń­cu Hali­na wycho­dzi do kuch­ni w celu przy­go­to­wa­nia her­ba­ty, wte­dy on pod­gła­śnia. Ela może jedy­nie oddy­chać lub oddech wstrzy­mać. Kost­ki lodu jesz­cze przez chwi­lę rado­śnie i uspo­ka­ja­ją­co ude­rza­ją w ścia­ny jej szklan­ki. Andrzej spraw­nie mani­pu­lu­je pilo­tem, a dru­gą ręką jeź­dzi po jej nodze. Wszyst­ko, co robi, robi z miło­ści do niej. Na jej policz­kach wystę­pu­ją czer­wo­ne pla­my. Przy­kła­da do nich chłod­ną i mokrą szklan­kę. Kost­ki lodu się roz­pu­ści­ły. Im głę­biej ona pró­bu­je zapaść się w kana­pę i zgłę­bić treść rekla­my prosz­ku do pra­nia, tym on głę­biej i moc­niej pene­tru­je zawar­tość jej maj­tek. Cała się poci i trzę­sie, nie tyl­ko ze stra­chu, ale tak­że z dziw­nej przy­jem­no­ści, któ­rą odczu­wa jej cia­ło. Odwra­ca gło­wę w stro­nę kuch­ni. Chcia­ła­by krzyk­nąć „mamo”.

– Nie może tego zoba­czyć – jęczy jej do ucha Andrzej.

Widocz­nie to nic takie­go, widocz­nie wszyst­ko jest ok, myśli Ela i zapa­da się bar­dziej w kana­pę. Zale­wa ją fala uczuć. Jest jak mie­szan­ka Wedla. Skąd ma wie­dzieć, czy to jest dobre, czy złe, skąd ma wie­dzieć, że może tego nie chcieć? Im dalej w las, tym gorzej. Gdzie jest mama? W kuch­ni kroi ogór­ka, myje i suszy sała­tę. Z miło­ścią przy­go­to­wu­je kanap­ki na następ­ny dzień. Eli jest nie­do­brze. Z serem lub papry­ka­rzem. Ela dosta­nie jed­ną do szko­ły. A Andrzej dwie do pra­cy.

***

Zacho­dził ją od tyłu, kie­dy się­ga­ła po coś do lodów­ki. Ocie­rał się o nią w sie­ni, kie­dy zakła­da­ła buty. Ukry­wa­ła się przed nim. Lecz się­gał po nią jak po chip­sy. Nic niko­mu nie mówi­ła. W ogó­le coraz trud­niej było jej mówić. Mia­ła kupić ser topio­ny w kieł­ba­sko­wej tub­ce i trzy buł­ki. Popro­si­ła o buł­ki, ale ser z tub­ki nie chciał jej przejść przez usta. Cza­sem jedze­nie uty­ka­ło jej w prze­ły­ku, musia­ła biec do łazien­ki, żeby je wypluć.

Mówił, że ją kocha i dawał jej pie­nią­dze. Na cukier­ki, farb­ki, książ­ki.

Bra­ła wszyst­ko, ale nie potra­fi­ła spoj­rzeć mu w oczy.

– Cze­go jesz­cze chcesz za utrzy­ma­nie sekre­tu, dziec­ko?

Nie wie­dzia­ła, cze­go chcieć. Może Pol­ly Pocket? Może prze­stać być dziec­kiem?

O autorze

Marta  Jagniewska

Ur. 1985. Dziennikarka, scenarzystka, dramatopisarka. Absolwentka kulturoznawstwa na UAM, Laboratorium Dramatu Tadeusza Słobodzianka oraz kursu kreatywnego pisania na PAN. Wielokrotna stypendystka m.in. Ministerstwa Kultury, Warszawskiego Biura Kultury i Wielkopolskiego Urzędu Marszałkowskiego. Laureatka konkursów, m.in: dramatopisarskiego („Metafory Rzeczywistości”) oraz filmowego („Krótkie filmy na Marszałkowskiej”). Autorka scenariuszy spektakli i instalacji teatralnych oraz słuchowisk radiowych. Współpracowała z wieloma czasopismami, w których publikowała recenzje filmowe i teatralne, artykuły o architekturze, designie i teatrze ( „Notatnik Teatralny”, „Culture.pl”, „Czas Kultury”, „FUTU Papier”, „Girl’s Room”). Autorka i kuratorka interdyscyplinarnych projektów o charakterze artystyczno-edukacyjnym dla: Centrum Sztuki Współczesnej i Galerii Zachęta w Warszawie, Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, Ośrodka „Brama Grodzka Teatr NN” w Lublinie. Urodziła się w Kołobrzegu, mieszka w Warszawie.