utwory / premiery w sieci

Senioriada – Rozdział X (fragment)

Damian Koryl

Premierowa proza Damiana Koryla Senioriada. Wyróżnienie w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2023”.

Gdy­by histo­ria toczy­ła się wstecz, mat­ka sta­ła­by pew­nie przed lustrem i cał­kiem wnie­bo­wzię­ta mówi­ła, że wszyst­ko cofa się ku lep­sze­mu. Albo że za te wszyst­kie lata udrę­ki i zno­ju życie posta­no­wi­ło do niej zapu­kać i prze­pro­sić z kape­lu­szem w ręce.

Był rok 1983 i od bli­sko trzy­dzie­stu pię­ciu lat przy­dzia­łem cudów nie zarzą­dzał czło­wiek, ale pol­skie pań­stwo. Mat­ka zaję­ta była wte­dy matu­rą i dzie­le­niem się z Szy­mo­nem naj­lep­szy­mi lata­mi swo­jej nago­ści, gdy Mini­ster­stwo Kul­tu­ry i Sztu­ki wpu­ści­ło do kra­ju tabor z Par­du­bic pełen nauczy­cie­li muzy­ki i setek instru­men­tów. I cho­ciaż nie śni­ła jesz­cze o żad­nym pia­ni­nie, pań­stwo robi­ło to za nią. Instru­men­ty zala­ły szko­ły i domy kul­tu­ry, a dzie­cia­ki dmu­cha­ły w szajs jakich mało w myśl, że socja­lizm w każ­dym naro­dzie powi­nien był sam się wygrać. Zmę­czo­ne nauką, oso­wia­łe ciał­ka ubie­ra­no w nowiut­kie mun­dur­ki, któ­re zakła­dy baweł­niar­skie pro­du­ko­wa­ły na gwałt w hur­to­wych ilo­ściach, a tuż po mun­dur­kach szy­ły kon­fek­cje dla fil­har­mo­ni­ków – gustow­ne fra­ki i suk­nie. Spod maszyn wycho­dzi­ły same pierw­szo­ma­jo­we kary­ka­tu­ry. „Panie, tu nic nie pasu­je!”, sły­szał cią­gle dzia­dek (aku­rat o wymia­rach ludz­kie­go ducha wła­dza nie mia­ła naj­mniej­sze­go poję­cia).

Po trzech tygo­dniach skarg powie­dział „dość”. Zabrał swój stół i poże­gnał się z zakła­dem, po czym urzą­dził sobie w domu przy­tul­ną pra­cow­nię. Zara­biał mniej, choć wystar­cza­ją­co. Przez zna­jo­mość z kie­row­ni­kiem wyja­dał wszyst­kie okrusz­ki z pań­stwo­we­go koryt­ka. Przez to, że sie­dział w domu, zaczął zauwa­żać świat, a w tym świe­cie jego syn miał dziew­czy­nę. Pyta­nie, jaką? Prze­cież on z nosem w kaje­cie. Całe to BWA chy­ba sia­da mu na mózg albo pono­si go mło­dzień­cza fan­ta­zja.

Dziew­czy­na, dziew­czy­na, dumał nad sen­sa­cją dzia­dek. Wyobra­żał sobie dwie nogi, dwie ręce, dwa cyc­ki i śro­de­czek wyobraź­ni, w któ­rym wyro­sła mu nagle prze­zgrab­na kuciap­ka.

Zda­nie zmie­nił dopie­ro póź­niej, gdy wpadł mu w ręce synow­ski kaje­cik z niczym innym, jak z jede­na­sto­ma mie­sią­ca­mi kobie­ce­go aktu. Kie­dy Szy­mek pognał do Biu­ra Wystaw Arty­stycz­nych na pla­ka­ty Sta­ro­wiey­skie­go, prze­wer­to­wał stro­ny, znaj­du­jąc w pamię­ci zapo­mnia­ne sło­wa: „naj­pierw «ero­tyzm», a potem «awan­gar­da»”. Życie i pra­ca to same kąty pro­ste, a tutaj pro­szę: cyc obok cyc­ka, kości bio­dro­we i czy­ste nie­bo, a na tym nie­bie pół­księ­ży­ce zadków. Owa­le, zaka­mar­ki i wcię­cia („pra­wie jak u kraw­ca”, myślał). Kim­kol­wiek była model­ka, robi­ła to zręcz­nie. Z począt­ku wygi­na­ła szy­ję i zakła­da­ła nogę na nogę, by na następ­nej stro­nie roz­chy­lić uda i bez krzty­ny wsty­du suszyć mu przed nosem gra­fi­to­we futer­ko. Prze­kart­ko­wał caluś­ki kajet, a gdzie nie spoj­rzał wciąż „Basia Basia Basia”. (Pomy­śleć, że to tak skrom­na lite­ra­tu­ra, a czy­tał ją wier­szem.)

Basię miał poznać trzy tygo­dnie póź­niej, lecz jedy­nym wnio­skiem, do jakie­go doszedł, był „zacho­waj fason”. Musi uwie­rzyć, że cała ta popie­przo­na rodzi­na, ten kru­sze­ją­cy dzie­się­cio­ty­sięcz­nik miesz­ka­nia, wznie­sio­ny na naj­wyż­szym szczy­cie osie­dla, może (a nawet powi­nien!) przy­jąć kogoś nowe­go pod dach i otu­ma­nić tego kogoś cie­płem domo­we­go ogni­ska. Wypa­try­wał więc Szym­ko­wej model­ki i jej wło­sów wień­czą­cych smu­klut­kie wrze­cio­no cia­ła. A gdy pew­ne­go dnia zadzwo­nił dzwo­nek, pierw­szy dosko­czył do drzwi przed Bab­cią.

Dzi­siaj w menu prze­wi­dzia­no potraw­kę, tłu­czo­ne ziem­niacz­ki z koper­kiem i zapie­ka­ną kisz­kę. Po obie­dzie przyj­dzie czas na dese­rek i skrom­niut­ki toast, konia­czek… (Bab­cia postu­ka­ła się w czo­ło: „A żeby ci to nawet do gło­wy nie przy­szło!”.) Dziad­ko­wi przez emo­cje wszyst­ko wypa­da­ło z rąk, a taki był ugę­ga­ny, że nawi­jał za dwóch.

– Przy­po­mnij, jak ci na imię? Ach tak, Basia! A więc mówisz, że cho­dzi­cie razem do szko­ły? Czę­stuj się, pro­szę, nie krę­puj. Czło­wiek chciał­by spy­tać, jak do tego doszło, ale… Powiem ci tyl­ko, dziec­ko, że tak imię, jak twa­rzycz­ka – pięk­ne!

Led­wo powie­dzia­ła „dzień dobry”, a cała poli­ty­ka, maszy­ny i kro­je uwię­zły mu w gar­dle. W obli­czu sie­dzą­cej naprze­ciw nie­go jutrzen­ki bujał w obło­kach, gotów nawet paść wła­sne­mu syno­wi do stóp, aby podzię­ko­wać za osiem­na­ście lat nie­po­ro­zu­mień i wspól­nej męki.

– A jak matu­ra? – pytał.– Po niej pew­nie stu­dia? Nasze mia­sto ma wspa­nia­ły uni­wer­sy­tet. O zagra­ni­cy zapo­mnij! Wszyst­ko dzie­je się TU. U nas. Nie ma potrze­by wyjeż­dżać.

– Ty się nie mądrzyj, tyl­ko daj ludziom zjeść. – Bab­cię tak nosi­ło, że pra­wie kaza­ła mu wyjść. Na pierw­szy rzut oka dzie­ciąt­ko, myśla­ła, a ten sta­ry dobry i bez kie­lisz­ka. A jak przy­cho­dzi co do cze­go, o synu mówi, że „Ten już tak ma”. I to ma być ojciec? A żebyś ty się udła­wił! To zbyt ład­na dziew­czy­na jest, taka wprost na krzy­żów­kę. Jesz­cze takiej nie widzia­łam, któ­ra, jak je, to tań­czy widel­cem Jezio­ro łabę­dzie.

Oj, wzię­ła cię ona, Szy­muś, i zabra­ła siłą. Za dużo ma w sobie śmia­ło­ści. I w oczach, widzisz, coś ma. Coś, cze­go ty nigdy miał nie będziesz. Pomyśl ze dwa razy, synek, boś się gotów spa­rzyć. Pal­ce to głup­stwo – co inne­go ser­ce.

Po kil­ku mie­sią­cach, widząc, że syn jed­nak prze­trwał, zaczę­ła myśleć ina­czej. A bo on taki szczę­śli­wy, to może ma sens? A ty lepiej tak nie siedź i daj im na ślub. Jak cię zże­ra, to wyno­cha. Na cie­bie żad­na już tak nie patrzy.

Potem doda­wa­ła: „No i gdzież oni się nam podzie­ją? Toż trze­ba im coś wyna­jąć” – dzia­dek jeżył się wte­dy jak kot: „Tyś cho­ra czy jaka? Jakie zno­wu wyna­jąć? Pyta­nia dur­ne. Nie po to wzię­li­śmy takie miesz­ka­nie, żeby robić szta­fe­tę po kątach. Niech miesz­ka­ją tu. Nic, tyl­ko to two­je ziel­sko i ziel­sko. Mało to w salo­nie miej­sca?”

Uci­nał temat, choć bab­cia mówi­ła dalej. Już nie o ślu­bach, ale byle mówić, choć­by i o sumie­niu pro­bosz­cza. „Niech miesz­ka­ją tu” brzmia­ło jak zaklę­cie, pod­czas gdy to, co nie­wy­po­wie­dzia­ne, toczy­ło ich obo­je od środ­ka. Dzia­dek wkła­dał do kla­se­rów znacz­ki i wer­to­wał kalen­darz, a o ślu­bie, owszem, myślał, cho­ciaż pota­jem­nie. Rów­nie pota­jem­nie snuł swo­je pla­ny eme­ry­tal­ne i jesz­cze tajem­niej liczył zaro­bio­ne pie­nią­dze, a mło­dzi przez naj­bliż­szy rok mło­dzi kiwa­li tyl­ko gło­wa­mi. Będzie, jak ojciec chce – ich będzie ślub, a jego data. (Tyl­ko niech­by dał pro­bosz­czo­wi koper­tę.)

Któ­re­goś dnia dzia­dek wziął papier i zaczął wysy­łać pisma do mini­ster­stwa. A ponie­waż nadal kre­ślił na swo­im sto­le kre­śli­dłem i wpra­wiał nim w ruch maszy­ny, któ­re pro­du­ko­wa­ły fil­har­mo­ni­kom kon­fek­cje, mini­ster­stwo nie tyl­ko prze­czy­ta­ło pisma, ale potrak­to­wa­ło dziad­ka wyjąt­ko­wo hoj­nie. Z par­du­bic­kie­go tabo­ru otrzy­mał, co chciał, a dostaw­czy star przy­wiózł mu pod blok ogrom­ną i cięż­ką skrzy­nię, w któ­rej róg wetknię­to skrom­ne pokwi­to­wa­nie z dopi­skiem: „Dla mło­dej pary”, a nie­co niżej: „Pre­zent ślub­ny”. Skrzy­nia sta­nę­ła potem w salo­nie, więc pokle­pał ją tyl­ko po ple­cach jak krów­kę jałów­kę, a z rogu strzep­nął wiór­ki i wycią­gnął zby­tecz­ną kar­tecz­kę.

Będzie mil­czał o tym, co w środ­ku, jak grób. Bab­ka, syn, wszyst­ko jed­no. I choć­by mia­ła spoj­rzeć mu w oczy przy­szła syno­wa, to z bólem, bo z bólem, odpo­wie: „Dziec­ko, jak chcę, tak nie mogę” – po czym oto­czy ją ramie­niem i ode­śle za drzwi.

Przez cały rok do ślu­bu dusi­li się ze sobą naj­bar­dziej – bab­cia myśla­ła, ile jest takich głu­pich nio­sek jak ona, a dzia­dek nie dość, że zro­bił się jakiś ner­wo­wy, to zaczął stro­ić do wszyst­kich fochy jak dziec­ko. Odkąd po przy­ję­ciu uro­dzi­no­wym Wit­ka wyszar­pał od bab­ci, co chciał, chy­ba poczuł, że coraz cię­żej mu się pod­no­si, a przez to tra­ci swo­ją pozy­cję na grzę­dzie. Ona z kolei myśla­ła, że zamiast za kogu­ta wycho­dzić, powin­na była się­gnąć po sie­kier­kę albo przy­naj­mniej postra­szyć i wyrzu­cić za drzwi. W pań­stwo­wych halach prząd­ki nadal przę­dły fil­har­mo­ni­kom wszyst­kie ich losów nitecz­ki, tym­cza­sem w dniu ślu­bu dzia­dek wyobra­ził sobie, że zaj­mu­je miej­sce syna i idzie do ołta­rza raz jesz­cze – tym razem na poważ­nie.

Dach wiej­skie­go kościo­ła prze­cie­kał, a w odda­li grzmia­ło jak wte­dy w pięć­dzie­sią­tym ósmym. W pierw­szej ław­ce po pra­wej sie­dzia­ła bab­cia – ta, dla któ­rej się kie­dyś pociął, a obok niej Fra­nia i Arek, rodzi­ce pan­ny mło­dej. Fra­nia ukrad­kiem pła­ka­ła, że Arek znów pije, i z tego picia trzę­są mu się ręce, a bab­cia myśla­ła o życiu poza­gro­bo­wym i o tym, jak zmar­niał kościół. „Weź, cho­ciaż dotknij, jak inni ludzie”, Fra­nia wci­ska­ła mężo­wi róża­niec, lecz Arek wolał chwy­cić się swo­jej czter­dzie­sto­pro­cen­to­wej pew­no­ści ist­nie­nia i, ucie­ka­jąc pod kon­fe­sjo­nał, roz­grze­szył się pro­sto z wewnętrz­nej kie­sze­ni płasz­cza. Niech Duch Świę­ty odno­wi jego pijac­kie obli­cze, wycią­gnie mu z gar­dła szkło i zstą­pi na jego oddech, modli­ła się Fra­nia. Jed­nak tego dnia jedy­ne obli­cze, jakie odno­wił, nale­ża­ło do kogoś zupeł­nie inne­go – do tam­tej kobie­ty w welo­nie, któ­ra kie­dyś była ich cór­ką.

Kie­dy Baś­ka obu­dzi­ła się po wese­lu, wyję­ła z oka rzę­sę i zdję­ła z sie­bie przy­bru­dzo­ną suk­nię. Jej mąż nadal spał, szczę­śli­wy, że nikt nie każe mu dłu­żej tań­czyć, a ona, wcho­dząc do salo­nu, zamiast skrzy­ni zoba­czy­ła pia­ni­no w kolo­rze orze­cha obra­ne­go z łup­ki. Może fak­tycz­nie wyszła wczo­raj za mąż, a tego ran­ka na dzie­sią­tym pię­trze miesz­ka­nia teściów sam Beetho­ven obda­ro­wał ją instru­men­tem?

Gra­ła tak, jak szu­mia­ło jej w gło­wie, a Ludwiś robił wszyst­ko, żeby ten szum stał się bia­ły i cał­kiem koją­cy. Dzia­dek sie­dział w tym cza­sie w kuch­ni i jadł wesel­ną szysz­kę, choć widział sie­bie gdzie indziej – jak jego pięć­dzie­się­cio­let­nie cia­ło poło­ży­ło się na wznak na kla­wia­tu­rze i pozwa­la­ło naci­skać przez smu­klut­kie, kobie­ce palusz­ki. Pasu­je do instru­men­tu jak ulał, myślał. Krę­go­słup ma pro­sty, a goły­mi sto­pa­mi naci­ska peda­ły. Poza tym jej cia­ło (jakież ona ma cia­ło!) falu­je jak welon na jej wła­snym ślu­bie – w pierw­szym tań­cu, na ocze­pi­nach, przy muzy­ce albo i w rękach cio­tecz­ki Tere­ski!
Oj, paso­wa­ło mu to cia­ło. To nie­po­trzeb­nie zaślu­bio­ne cia­ło, któ­re mia­ło na sobie jesz­cze nie­skon­su­mo­wa­ną, ślub­ną bie­li­znę. Paso­wa­ło, kie­dy gra­ło i kie­dy po grze poszło odświe­żyć się do łazien­ki, a na ścian­kach wan­ny zosta­wi­ło reszt­ki wil­go­ci z łona i z pier­si. Wan­na będzie od teraz żeliw­nym odle­wem jego syno­wej i znaj­dzie w niej wszyst­ko, cze­go zapra­gnie. To, cze­go nie miał już ze swo­ją sta­rą, a tym bar­dziej w rodzin­nym domu, gdzie próż­no było szu­kać nawet umy­wal­ki.

Bóg tak to sobie uło­żył, że w dłu­gim i chu­dym cie­le dziad­ko­we­go tatu­sia umie­ścił dla dra­ki maleń­ki pęcherz i kró­ciut­kie kisz­ki. Nie prze­szka­dza­ło mu to jed­nak pier­do­lić, a po wszyst­kim wygrze­wać się jak kot przy pie­cy­ku w izbie. Świat małe­go dziad­ka skła­dał się z dwóch pokoi, sza­rej zadym­ki pie­le­szy, dwóch łóżek i sto­łu na trzy małe krze­sła. Na środ­ku izby sta­ła balia z wodą, pod oknem skrzy­nia i niska komód­ka, a prze­sło­nię­tą decha­mi dziu­rę w zie­mi za domem trze­ba było prze­ko­py­wać co kil­ka mie­się­cy.

Zwień­cze­niem tego świa­ta była wiszą­ca na haczy­ku har­mosz­ka. To nie była tatu­sia rzecz – jed­ną ręką naci­skać kla­wi­sze, a dru­gą guzi­ki, a nawet jeśli pró­bo­wał, po kil­ku ruchach jeden z dru­gim palec plą­tał mu się i drę­twiał. Kole­dzy mówi­li mu: „Ucz się, Bro­nek, ucz. O świ­cie har­mosz­kę z haka zdej­muj i nim się wyszczysz, kla­wi­sze naci­skaj!”.

Może i tatu­sio­wi z har­mosz­ką nie szło, ale mały dzia­dek pamię­tał, że przez jakiś czas jego ojciec ćwi­czył się, sie­dząc z peł­nym pęche­rzem na stru­ga­nym zydlu. Przy­cho­dził do nie­go ten od gęśli­ków – kuzyn Waluś, Baca od klar­ne­ci­ka albo Were­szek od bęb­na, a Bro­nek tyl­ko krę­cił i uda­wał, że umie grać. A gdy wypiął się na wese­la i sty­py, oni tak­że mach­nę­li na nie­go ręką.

Tam­ten sta­ry świat uło­żył się tak, jak­by wszyst­kie jego cegieł­ki posta­wio­no wokół Bron­ka. Pierw­sza cegieł­ka – żona, dru­ga – mały dzia­dek, trze­cia – pole kar­to­fli i pią­ta – dwa konie z fur­man­ką. Cegieł­ki spę­ka­ne to nic inne­go jak dwój­ka star­szych synów, takich z wyobraź­ni. Pierw­szy trzy dni dła­wił się przez dyfte­ryt, a ten dru­gi zmarł we śnie i był podob­no strasz­nie malut­ki. Po zako­pa­niu ich na cmen­ta­rzu mat­ka chcia­ła skru­szyć mur, zapar­ła się w sobie, że wię­cej już nie chce, ale Bro­nek zamy­kał się z nią w poko­ju i robił swo­je. Tego naj­młod­sze­go – dziad­ka – nie powi­ła więc ona, lecz jej wła­sna roz­pacz.

Leśnik gajo­wy dał ojcu kawa­łek lasu z ambo­ną, a że tatuś led­wo umiał pisać, to cały ten cały las wycho­dził u nie­go od świ­tu do nocy, bez kwi­tu na gębę. Tak jak kot­ka Luś­ka lubi­ła cho­dzić po izbie i wygrze­wać się na zapiec­ku, tak kole­dzy Bron­ka cho­dzi­li po wsiach syci i pija­ni życiem aż po samo gar­dło. Tyl­ko jeden Bro­nek narze­kał i psio­czył ludziom. Chu­je. I wokół tych chu­jów nadal jeź­dził fur­man­ką.

Piją i gra­ją. Pan­ny bio­rą do sie­bie i rosną im tam mię­dzy noga­mi jak grzy­by po desz­czu. (Pew­nie dla­te­go dzia­dek kupił syno­wej pia­ni­no, bo jak tatuś lubił mieć wszyst­ko w gar­ści.)

Zda­ża­ło się Bron­ko­wi pod­cho­dzić pod hak, gdzie prze­pra­szał się ze świa­tem i swo­ją har­mosz­ką. To nic, że kale­czył. Mały dzia­dek sie­dział na kle­pi­sku i słu­chał kon­cer­tu, a gdy­by był star­szy, powie­dział­by pew­nie: „Pij, tat­ko. Pij i bij. Byle­byś ruszał pal­ca­mi, a two­ja har­mosz­ka nigdy nie zga­sła”.

Bro­nek pal­co­wał i na siłę wycią­gał dźwię­ki z instru­men­tu. „Na chuj mie to?”, toczył pia­nę. „Moja to rzecz, gno­ju, nie two­ja! Będę grał jak mie, nie tobie się zechce!”

Potem rzu­cał har­mosz­kę w kąt i brał się za syna. A pięk­nie na nim grał. Na dupie, żebrach i ple­cach – gdzie tra­fi­ły pię­ści. Wyda­wa­ło się, że czę­ściej niż har­mosz­ka to dzia­dek wisiał przez lata na haku i był ojca ulu­bio­nym instru­men­tem. Grał­by mu nawet na ścię­gnach, ale w porę przy­cho­dzi­ła mat­ka i wyga­nia­ła syna do lasu, krzy­cząc: „A poszedł! Cie­kaj, toż mówie!” (Ojciec nie miał wte­dy syna i zaczy­nał z mat­ką.)

Las miał wła­sne par­ty­tu­ry i nie dzie­lił się muzy­ką z nikim, choć dzia­dek szu­miał z liść­mi i dokań­czał za ojca roz­po­czę­te par­tie. Wybie­rał sobie drze­wa o gład­kiej korze i bił w nie pię­ścia­mi, żeby z wie­kiem kale­czyć knyk­cie o wszyst­ko, co szorst­kie i jesz­cze tward­sze. Las krwa­wił żywi­cą, a dzia­dek pła­kał razem z lasem. Sie­dział z uchem przy­ło­żo­nym do pnia i nasłu­chi­wał, jak dzię­cioł dud­ni we wszyst­kich sło­jach i jak gdzieś wyso­ko z koro­ny drze­wa nada­je zie­mi odpo­wied­nie tęt­no. Wiatr prze­wle­kał jego roz­pacz przez dziu­ple, żeby splo­tła się w jed­ną opo­wieść – o tym, jak to w przy­szło­ści syn zechce zmie­rzyć się z ojcem, i o tym, że życie szu­mi w żyłach jak morze w musz­li.

Ojciec w swo­im cza­sie trzeź­wiał i zapo­mi­nał o wszyst­kim. Wsta­wał i szedł wyszczać się przed drzwi, a potem wra­cał z leciut­kim sumie­niem, węsząc za dziad­kiem po izbie. Od zeszłe­go wie­czo­ru syna tu nie było. Har­mosz­ka leża­ła w rogu, a mat­ka? Nie ode­zwaw­szy się sło­wem, mie­sza­ła dło­nią obrok w wia­der­ku. A szu­kaj sobie, ile chcesz, myśla­ła. Choć­byś w zie­mię gło­wę wci­skał, wró­ci, kie­dy skoń­czy słu­chać. I kie­dy las wypu­ści go z fil­har­mo­nii.

Język nie puchł Bron­ko­wi od trud­nych emo­cji. Sta­ry nie umiał gadać, ale nad­ra­biał cwa­niac­twem i nie raz potra­fił wku­pić się w łaski. Ojce takie już są, filo­zo­fo­wał. No dalej, uderz! Cep mnie ci mówię! Chłop chło­pu cza­sa­mi musi dać w mor­dę.

Dzia­dek ojcem jesz­cze nie był, ale już chciał oddać i zostać męż­czy­zną. Widział, że mat­ka coraz czę­ściej zasła­nia twarz chu­s­tą, mówiąc przy tym, że głup­stwo i zostaw. Żeby to pierw­szy raz, Wła­dziu, ty wiesz prze­cież, że ja z kamion­ki nie jestem. To pew­nie dla­te­go woj­na weszła do izby butem gajo­we­go i porwa­ła ojca, a mat­ka ucie­kła z dziad­kiem na wschód – tam, gdzie nie żagwi­ło się jesz­cze powie­trze. Prze­klę­ty wrze­sień, prze­klę­te nie­bo i chmu­ry. Dzia­dek, ucie­ka­jąc po raz pierw­szy w życiu, mógł usły­szeć strach i coś pod sto­pa­mi – jak­by krzy­ki ludzi, a może skam­lą­ce zwie­rzę­ta. Któ­rejś nocy spa­dły z drzew liście, jak­by wiatr roz­wiał ich wszel­kie wąt­pli­wo­ści, a strach zro­bił się gło­śny jak nigdy wcze­śniej. „Woj­na, nie-woj­na” – mówi­ła mat­ka. – „W życiu naj­pro­ściej nam będzie do gnie­wu, więc o nim nie myśl i chwy­taj się cier­pli­wo­ści.”

Ludzi pada­li od kul i zni­ka­li w lejach, a las cier­piał wyso­ką gorącz­kę. Cza­sa­mi ktoś krzyk­nął: „Nazad! Tam śmierć!”, ale kto go tam wie. Mat­ka kła­dła dłoń na czo­le dziad­ka, czu­jąc, że na jego czo­le palą się wszyst­kie lasy, wszyst­kie fil­har­mo­nie wscho­du i po raz pierw­szy od dnia uciecz­ki sta­nę­ła w podró­ży napraw­dę.

– Wła­dziu, zapo­mnij, co złe. Nie miej złe­go do mnie ani do niko­go. Zapo­mnij wszyst­ko i pamię­taj ojca.

Po fur­man­ce i koniach nie było śla­du. Luś­ka ucie­kła i pew­nie zdzi­cza­ła, choć mury wszyst­kie­go, co mar­twe, nadal trzy­ma­ły się w gar­ści. Mat­ka patrzy­ła na swój sta­ry świat, wie­dząc, jak przed jej ocza­mi sypią się wszyst­kie jego cegieł­ki. Mogła mieć tyl­ko nadzie­ję, że nawet jeśli ich kie­dyś z synem roz­dzie­lą, to spo­tka­ją się jesz­cze kie­dyś. Jak dwój­ka ludzi ze sta­rym narę­czem uczuć, któ­rzy zamiast owo­ców nio­są dla sobie same szy­puł­ki.

O autorze

Damian Koryl

Rocznik 86. Prozaik. Studiował dziennikarstwo i japonistykę. Laureat konkursów litarackich, m.in. Konkursu im. Stanisława Grochowiaka. Czasami zajmuje się lektorką i podkłada (słyszy) głosy. Mieszka w Jeziorzanach.

Powiązania

Groteska, oniryzm i…

recenzje / ESEJE Edward Pasewicz

Impre­sja Edwar­da Pase­wi­cza na temat pro­zy Damia­na Kory­la, wyróż­nio­ne­go w ramach pro­jek­tu „Pra­cow­nie otwar­te pro­zą 2023”.

Więcej