utwory / premiery w sieci

Senioriada – Rozdział X (fragment)

Damian Koryl

Premierowa proza Damiana Koryla Senioriada. Wyróżnienie w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2023”.

Gdyby historia toczyła się wstecz, matka stałaby pewnie przed lustrem i całkiem wniebowzięta mówiła, że wszystko cofa się ku lepszemu. Albo że za te wszystkie lata udręki i znoju życie postanowiło do niej zapukać i przeprosić z kapeluszem w ręce.

Był rok 1983 i od blisko trzydziestu pięciu lat przydziałem cudów nie zarządzał człowiek, ale polskie państwo. Matka zajęta była wtedy maturą i dzieleniem się z Szymonem najlepszymi latami swojej nagości, gdy Ministerstwo Kultury i Sztuki wpuściło do kraju tabor z Pardubic pełen nauczycieli muzyki i setek instrumentów. I chociaż nie śniła jeszcze o żadnym pianinie, państwo robiło to za nią. Instrumenty zalały szkoły i domy kultury, a dzieciaki dmuchały w szajs jakich mało w myśl, że socjalizm w każdym narodzie powinien był sam się wygrać. Zmęczone nauką, osowiałe ciałka ubierano w nowiutkie mundurki, które zakłady bawełniarskie produkowały na gwałt w hurtowych ilościach, a tuż po mundurkach szyły konfekcje dla filharmoników – gustowne fraki i suknie. Spod maszyn wychodziły same pierwszomajowe karykatury. „Panie, tu nic nie pasuje!”, słyszał ciągle dziadek (akurat o wymiarach ludzkiego ducha władza nie miała najmniejszego pojęcia).

Po trzech tygodniach skarg powiedział „dość”. Zabrał swój stół i pożegnał się z zakładem, po czym urządził sobie w domu przytulną pracownię. Zarabiał mniej, choć wystarczająco. Przez znajomość z kierownikiem wyjadał wszystkie okruszki z państwowego korytka. Przez to, że siedział w domu, zaczął zauważać świat, a w tym świecie jego syn miał dziewczynę. Pytanie, jaką? Przecież on z nosem w kajecie. Całe to BWA chyba siada mu na mózg albo ponosi go młodzieńcza fantazja.

Dziewczyna, dziewczyna, dumał nad sensacją dziadek. Wyobrażał sobie dwie nogi, dwie ręce, dwa cycki i środeczek wyobraźni, w którym wyrosła mu nagle przezgrabna kuciapka.

Zdanie zmienił dopiero później, gdy wpadł mu w ręce synowski kajecik z niczym innym, jak z jedenastoma miesiącami kobiecego aktu. Kiedy Szymek pognał do Biura Wystaw Artystycznych na plakaty Starowieyskiego, przewertował strony, znajdując w pamięci zapomniane słowa: „najpierw «erotyzm», a potem «awangarda»”. Życie i praca to same kąty proste, a tutaj proszę: cyc obok cycka, kości biodrowe i czyste niebo, a na tym niebie półksiężyce zadków. Owale, zakamarki i wcięcia („prawie jak u krawca”, myślał). Kimkolwiek była modelka, robiła to zręcznie. Z początku wyginała szyję i zakładała nogę na nogę, by na następnej stronie rozchylić uda i bez krztyny wstydu suszyć mu przed nosem grafitowe futerko. Przekartkował caluśki kajet, a gdzie nie spojrzał wciąż „Basia Basia Basia”. (Pomyśleć, że to tak skromna literatura, a czytał ją wierszem.)

Basię miał poznać trzy tygodnie później, lecz jedynym wnioskiem, do jakiego doszedł, był „zachowaj fason”. Musi uwierzyć, że cała ta popieprzona rodzina, ten kruszejący dziesięciotysięcznik mieszkania, wzniesiony na najwyższym szczycie osiedla, może (a nawet powinien!) przyjąć kogoś nowego pod dach i otumanić tego kogoś ciepłem domowego ogniska. Wypatrywał więc Szymkowej modelki i jej włosów wieńczących smuklutkie wrzeciono ciała. A gdy pewnego dnia zadzwonił dzwonek, pierwszy doskoczył do drzwi przed Babcią.

Dzisiaj w menu przewidziano potrawkę, tłuczone ziemniaczki z koperkiem i zapiekaną kiszkę. Po obiedzie przyjdzie czas na deserek i skromniutki toast, koniaczek… (Babcia postukała się w czoło: „A żeby ci to nawet do głowy nie przyszło!”.) Dziadkowi przez emocje wszystko wypadało z rąk, a taki był ugęgany, że nawijał za dwóch.

– Przypomnij, jak ci na imię? Ach tak, Basia! A więc mówisz, że chodzicie razem do szkoły? Częstuj się, proszę, nie krępuj. Człowiek chciałby spytać, jak do tego doszło, ale… Powiem ci tylko, dziecko, że tak imię, jak twarzyczka – piękne!

Ledwo powiedziała „dzień dobry”, a cała polityka, maszyny i kroje uwięzły mu w gardle. W obliczu siedzącej naprzeciw niego jutrzenki bujał w obłokach, gotów nawet paść własnemu synowi do stóp, aby podziękować za osiemnaście lat nieporozumień i wspólnej męki.

– A jak matura? – pytał.– Po niej pewnie studia? Nasze miasto ma wspaniały uniwersytet. O zagranicy zapomnij! Wszystko dzieje się TU. U nas. Nie ma potrzeby wyjeżdżać.

– Ty się nie mądrzyj, tylko daj ludziom zjeść. – Babcię tak nosiło, że prawie kazała mu wyjść. Na pierwszy rzut oka dzieciątko, myślała, a ten stary dobry i bez kieliszka. A jak przychodzi co do czego, o synu mówi, że „Ten już tak ma”. I to ma być ojciec? A żebyś ty się udławił! To zbyt ładna dziewczyna jest, taka wprost na krzyżówkę. Jeszcze takiej nie widziałam, która, jak je, to tańczy widelcem Jezioro łabędzie.

Oj, wzięła cię ona, Szymuś, i zabrała siłą. Za dużo ma w sobie śmiałości. I w oczach, widzisz, coś ma. Coś, czego ty nigdy miał nie będziesz. Pomyśl ze dwa razy, synek, boś się gotów sparzyć. Palce to głupstwo – co innego serce.

Po kilku miesiącach, widząc, że syn jednak przetrwał, zaczęła myśleć inaczej. A bo on taki szczęśliwy, to może ma sens? A ty lepiej tak nie siedź i daj im na ślub. Jak cię zżera, to wynocha. Na ciebie żadna już tak nie patrzy.

Potem dodawała: „No i gdzież oni się nam podzieją? Toż trzeba im coś wynająć” – dziadek jeżył się wtedy jak kot: „Tyś chora czy jaka? Jakie znowu wynająć? Pytania durne. Nie po to wzięliśmy takie mieszkanie, żeby robić sztafetę po kątach. Niech mieszkają tu. Nic, tylko to twoje zielsko i zielsko. Mało to w salonie miejsca?”

Ucinał temat, choć babcia mówiła dalej. Już nie o ślubach, ale byle mówić, choćby i o sumieniu proboszcza. „Niech mieszkają tu” brzmiało jak zaklęcie, podczas gdy to, co niewypowiedziane, toczyło ich oboje od środka. Dziadek wkładał do klaserów znaczki i wertował kalendarz, a o ślubie, owszem, myślał, chociaż potajemnie. Równie potajemnie snuł swoje plany emerytalne i jeszcze tajemniej liczył zarobione pieniądze, a młodzi przez najbliższy rok młodzi kiwali tylko głowami. Będzie, jak ojciec chce – ich będzie ślub, a jego data. (Tylko niechby dał proboszczowi kopertę.)

Któregoś dnia dziadek wziął papier i zaczął wysyłać pisma do ministerstwa. A ponieważ nadal kreślił na swoim stole kreślidłem i wprawiał nim w ruch maszyny, które produkowały filharmonikom konfekcje, ministerstwo nie tylko przeczytało pisma, ale potraktowało dziadka wyjątkowo hojnie. Z pardubickiego taboru otrzymał, co chciał, a dostawczy star przywiózł mu pod blok ogromną i ciężką skrzynię, w której róg wetknięto skromne pokwitowanie z dopiskiem: „Dla młodej pary”, a nieco niżej: „Prezent ślubny”. Skrzynia stanęła potem w salonie, więc poklepał ją tylko po plecach jak krówkę jałówkę, a z rogu strzepnął wiórki i wyciągnął zbyteczną karteczkę.

Będzie milczał o tym, co w środku, jak grób. Babka, syn, wszystko jedno. I choćby miała spojrzeć mu w oczy przyszła synowa, to z bólem, bo z bólem, odpowie: „Dziecko, jak chcę, tak nie mogę” – po czym otoczy ją ramieniem i odeśle za drzwi.

Przez cały rok do ślubu dusili się ze sobą najbardziej – babcia myślała, ile jest takich głupich niosek jak ona, a dziadek nie dość, że zrobił się jakiś nerwowy, to zaczął stroić do wszystkich fochy jak dziecko. Odkąd po przyjęciu urodzinowym Witka wyszarpał od babci, co chciał, chyba poczuł, że coraz ciężej mu się podnosi, a przez to traci swoją pozycję na grzędzie. Ona z kolei myślała, że zamiast za koguta wychodzić, powinna była sięgnąć po siekierkę albo przynajmniej postraszyć i wyrzucić za drzwi. W państwowych halach prządki nadal przędły filharmonikom wszystkie ich losów niteczki, tymczasem w dniu ślubu dziadek wyobraził sobie, że zajmuje miejsce syna i idzie do ołtarza raz jeszcze – tym razem na poważnie.

Dach wiejskiego kościoła przeciekał, a w oddali grzmiało jak wtedy w pięćdziesiątym ósmym. W pierwszej ławce po prawej siedziała babcia – ta, dla której się kiedyś pociął, a obok niej Frania i Arek, rodzice panny młodej. Frania ukradkiem płakała, że Arek znów pije, i z tego picia trzęsą mu się ręce, a babcia myślała o życiu pozagrobowym i o tym, jak zmarniał kościół. „Weź, chociaż dotknij, jak inni ludzie”, Frania wciskała mężowi różaniec, lecz Arek wolał chwycić się swojej czterdziestoprocentowej pewności istnienia i, uciekając pod konfesjonał, rozgrzeszył się prosto z wewnętrznej kieszeni płaszcza. Niech Duch Święty odnowi jego pijackie oblicze, wyciągnie mu z gardła szkło i zstąpi na jego oddech, modliła się Frania. Jednak tego dnia jedyne oblicze, jakie odnowił, należało do kogoś zupełnie innego – do tamtej kobiety w welonie, która kiedyś była ich córką.

Kiedy Baśka obudziła się po weselu, wyjęła z oka rzęsę i zdjęła z siebie przybrudzoną suknię. Jej mąż nadal spał, szczęśliwy, że nikt nie każe mu dłużej tańczyć, a ona, wchodząc do salonu, zamiast skrzyni zobaczyła pianino w kolorze orzecha obranego z łupki. Może faktycznie wyszła wczoraj za mąż, a tego ranka na dziesiątym piętrze mieszkania teściów sam Beethoven obdarował ją instrumentem?

Grała tak, jak szumiało jej w głowie, a Ludwiś robił wszystko, żeby ten szum stał się biały i całkiem kojący. Dziadek siedział w tym czasie w kuchni i jadł weselną szyszkę, choć widział siebie gdzie indziej – jak jego pięćdziesięcioletnie ciało położyło się na wznak na klawiaturze i pozwalało naciskać przez smuklutkie, kobiece paluszki. Pasuje do instrumentu jak ulał, myślał. Kręgosłup ma prosty, a gołymi stopami naciska pedały. Poza tym jej ciało (jakież ona ma ciało!) faluje jak welon na jej własnym ślubie – w pierwszym tańcu, na oczepinach, przy muzyce albo i w rękach cioteczki Tereski!
Oj, pasowało mu to ciało. To niepotrzebnie zaślubione ciało, które miało na sobie jeszcze nieskonsumowaną, ślubną bieliznę. Pasowało, kiedy grało i kiedy po grze poszło odświeżyć się do łazienki, a na ściankach wanny zostawiło resztki wilgoci z łona i z piersi. Wanna będzie od teraz żeliwnym odlewem jego synowej i znajdzie w niej wszystko, czego zapragnie. To, czego nie miał już ze swoją starą, a tym bardziej w rodzinnym domu, gdzie próżno było szukać nawet umywalki.

Bóg tak to sobie ułożył, że w długim i chudym ciele dziadkowego tatusia umieścił dla draki maleńki pęcherz i króciutkie kiszki. Nie przeszkadzało mu to jednak pierdolić, a po wszystkim wygrzewać się jak kot przy piecyku w izbie. Świat małego dziadka składał się z dwóch pokoi, szarej zadymki pieleszy, dwóch łóżek i stołu na trzy małe krzesła. Na środku izby stała balia z wodą, pod oknem skrzynia i niska komódka, a przesłoniętą dechami dziurę w ziemi za domem trzeba było przekopywać co kilka miesięcy.

Zwieńczeniem tego świata była wisząca na haczyku harmoszka. To nie była tatusia rzecz – jedną ręką naciskać klawisze, a drugą guziki, a nawet jeśli próbował, po kilku ruchach jeden z drugim palec plątał mu się i drętwiał. Koledzy mówili mu: „Ucz się, Bronek, ucz. O świcie harmoszkę z haka zdejmuj i nim się wyszczysz, klawisze naciskaj!”.

Może i tatusiowi z harmoszką nie szło, ale mały dziadek pamiętał, że przez jakiś czas jego ojciec ćwiczył się, siedząc z pełnym pęcherzem na struganym zydlu. Przychodził do niego ten od gęślików – kuzyn Waluś, Baca od klarnecika albo Wereszek od bębna, a Bronek tylko kręcił i udawał, że umie grać. A gdy wypiął się na wesela i stypy, oni także machnęli na niego ręką.

Tamten stary świat ułożył się tak, jakby wszystkie jego cegiełki postawiono wokół Bronka. Pierwsza cegiełka – żona, druga – mały dziadek, trzecia – pole kartofli i piąta – dwa konie z furmanką. Cegiełki spękane to nic innego jak dwójka starszych synów, takich z wyobraźni. Pierwszy trzy dni dławił się przez dyfteryt, a ten drugi zmarł we śnie i był podobno strasznie malutki. Po zakopaniu ich na cmentarzu matka chciała skruszyć mur, zaparła się w sobie, że więcej już nie chce, ale Bronek zamykał się z nią w pokoju i robił swoje. Tego najmłodszego – dziadka – nie powiła więc ona, lecz jej własna rozpacz.

Leśnik gajowy dał ojcu kawałek lasu z amboną, a że tatuś ledwo umiał pisać, to cały ten cały las wychodził u niego od świtu do nocy, bez kwitu na gębę. Tak jak kotka Luśka lubiła chodzić po izbie i wygrzewać się na zapiecku, tak koledzy Bronka chodzili po wsiach syci i pijani życiem aż po samo gardło. Tylko jeden Bronek narzekał i psioczył ludziom. Chuje. I wokół tych chujów nadal jeździł furmanką.

Piją i grają. Panny biorą do siebie i rosną im tam między nogami jak grzyby po deszczu. (Pewnie dlatego dziadek kupił synowej pianino, bo jak tatuś lubił mieć wszystko w garści.)

Zdażało się Bronkowi podchodzić pod hak, gdzie przepraszał się ze światem i swoją harmoszką. To nic, że kaleczył. Mały dziadek siedział na klepisku i słuchał koncertu, a gdyby był starszy, powiedziałby pewnie: „Pij, tatko. Pij i bij. Bylebyś ruszał palcami, a twoja harmoszka nigdy nie zgasła”.

Bronek palcował i na siłę wyciągał dźwięki z instrumentu. „Na chuj mie to?”, toczył pianę. „Moja to rzecz, gnoju, nie twoja! Będę grał jak mie, nie tobie się zechce!”

Potem rzucał harmoszkę w kąt i brał się za syna. A pięknie na nim grał. Na dupie, żebrach i plecach – gdzie trafiły pięści. Wydawało się, że częściej niż harmoszka to dziadek wisiał przez lata na haku i był ojca ulubionym instrumentem. Grałby mu nawet na ścięgnach, ale w porę przychodziła matka i wyganiała syna do lasu, krzycząc: „A poszedł! Ciekaj, toż mówie!” (Ojciec nie miał wtedy syna i zaczynał z matką.)

Las miał własne partytury i nie dzielił się muzyką z nikim, choć dziadek szumiał z liśćmi i dokańczał za ojca rozpoczęte partie. Wybierał sobie drzewa o gładkiej korze i bił w nie pięściami, żeby z wiekiem kaleczyć knykcie o wszystko, co szorstkie i jeszcze twardsze. Las krwawił żywicą, a dziadek płakał razem z lasem. Siedział z uchem przyłożonym do pnia i nasłuchiwał, jak dzięcioł dudni we wszystkich słojach i jak gdzieś wysoko z korony drzewa nadaje ziemi odpowiednie tętno. Wiatr przewlekał jego rozpacz przez dziuple, żeby splotła się w jedną opowieść – o tym, jak to w przyszłości syn zechce zmierzyć się z ojcem, i o tym, że życie szumi w żyłach jak morze w muszli.

Ojciec w swoim czasie trzeźwiał i zapominał o wszystkim. Wstawał i szedł wyszczać się przed drzwi, a potem wracał z leciutkim sumieniem, węsząc za dziadkiem po izbie. Od zeszłego wieczoru syna tu nie było. Harmoszka leżała w rogu, a matka? Nie odezwawszy się słowem, mieszała dłonią obrok w wiaderku. A szukaj sobie, ile chcesz, myślała. Choćbyś w ziemię głowę wciskał, wróci, kiedy skończy słuchać. I kiedy las wypuści go z filharmonii.

Język nie puchł Bronkowi od trudnych emocji. Stary nie umiał gadać, ale nadrabiał cwaniactwem i nie raz potrafił wkupić się w łaski. Ojce takie już są, filozofował. No dalej, uderz! Cep mnie ci mówię! Chłop chłopu czasami musi dać w mordę.

Dziadek ojcem jeszcze nie był, ale już chciał oddać i zostać mężczyzną. Widział, że matka coraz częściej zasłania twarz chustą, mówiąc przy tym, że głupstwo i zostaw. Żeby to pierwszy raz, Władziu, ty wiesz przecież, że ja z kamionki nie jestem. To pewnie dlatego wojna weszła do izby butem gajowego i porwała ojca, a matka uciekła z dziadkiem na wschód – tam, gdzie nie żagwiło się jeszcze powietrze. Przeklęty wrzesień, przeklęte niebo i chmury. Dziadek, uciekając po raz pierwszy w życiu, mógł usłyszeć strach i coś pod stopami – jakby krzyki ludzi, a może skamlące zwierzęta. Którejś nocy spadły z drzew liście, jakby wiatr rozwiał ich wszelkie wątpliwości, a strach zrobił się głośny jak nigdy wcześniej. „Wojna, nie-wojna” – mówiła matka. – „W życiu najprościej nam będzie do gniewu, więc o nim nie myśl i chwytaj się cierpliwości.”

Ludzi padali od kul i znikali w lejach, a las cierpiał wysoką gorączkę. Czasami ktoś krzyknął: „Nazad! Tam śmierć!”, ale kto go tam wie. Matka kładła dłoń na czole dziadka, czując, że na jego czole palą się wszystkie lasy, wszystkie filharmonie wschodu i po raz pierwszy od dnia ucieczki stanęła w podróży naprawdę.

– Władziu, zapomnij, co złe. Nie miej złego do mnie ani do nikogo. Zapomnij wszystko i pamiętaj ojca.

Po furmance i koniach nie było śladu. Luśka uciekła i pewnie zdziczała, choć mury wszystkiego, co martwe, nadal trzymały się w garści. Matka patrzyła na swój stary świat, wiedząc, jak przed jej oczami sypią się wszystkie jego cegiełki. Mogła mieć tylko nadzieję, że nawet jeśli ich kiedyś z synem rozdzielą, to spotkają się jeszcze kiedyś. Jak dwójka ludzi ze starym naręczem uczuć, którzy zamiast owoców niosą dla sobie same szypułki.

O AUTORZE

Damian Koryl

Rocznik 86. Prozaik. Studiował dziennikarstwo i japonistykę. Laureat konkursów litarackich, m.in. Konkursu im. Stanisława Grochowiaka. Czasami zajmuje się lektorką i podkłada (słyszy) głosy. Mieszka w Jeziorzanach.

powiązania

Groteska, oniryzm i…

recenzje / ESEJE Edward Pasewicz

Impresja Edwarda Pasewicza na temat prozy Damiana Koryla, wyróżnionego w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2023”.

WIĘCEJ