utwory / premiera w sieci z Połowu

Skafander

Wioletta Pomorska-Yang

Premierowy zestaw opowiadań Skafander Wioletty Pomorskiej-Yang. Wyróżnienie w ramach projektu "Połów prozatorski 2021".

Skafander

I oto znów wysłałam swojego mężczyznę w kosmos. Krąży tam teraz biedaczek i macha kończynami w gumiastym skafandrze koloru moich łez. Wokół próżnia i szloch po grawitacji. Gęsty, dławiący atrament samotnej galaktyki. Materia w dziury serowe po meteorach. W oddali chropawy w dotyku Księżyc i tak dalej, a on dynda i niewiele już może zrobić. Szybka mu zaparowała tak, że gdyby chciał, mógłby na niej od środka napisać językiem love. Swędzi go stopa, gorąco, majtki uwierają pod pierścieniami ogniotrwałej, niezniszczalnej gumolepiny. Fatalna sytuacja – ani kiwnąć palcem, ani zgiąć ręki w łokciu. Nawet obrócić głową nie ma jak. Trzeba zdjąć hełm i naramienniki, a to grozi wessaniem i wieczystym zniknięciem. Niedobrze.

Patrzę na niego z dołu przez teleskop Hubble’a. Obserwuję. Podziwiam. Badam odruchy, odczytuję z pulpitu wykresy życiowe. Standardowo – puls, tętno, temperatura, czas reakcji. To, co zwykle. Notuję w kieszonkowym notesiku z brokatem na okładce. Notes zamyka się na kłódkę – to dla bezpieczeństwa.

Nie to żebym była z siebie szczególnie dumna. Nic przyjemnego, kiedy ktoś się tak męczy tam w górze. Ale co poradzę, sam chciał. Najpierw błaga mnie, żeby mógł tam polecieć, potem żałuje, potem się wścieka, a na koniec znów błaga – i tak na okrągło. Wszyscy oni dokładnie tak samo. Oszaleć można. Przyłażą, pukają, dobrowolnie zgłaszają się na ochotników, a potem narzekają. I to ich „tylko na chwilę”. Najlepiej! Nie przyjdzie takiemu do głowy, ile to kosztuje. Te wszystkie programy kosmiczne, raporty dla NASA. Co oni sobie myślą? Czy chociaż raz pomyśleli, jak kosztowna jest konserwacja wahadłowca?

Zaczynają z pełnym zaangażowaniem. Ankiety, selekcja, próby zręcznościowe, testy na wytrzymałość. Staram się ich uświadomić, ale oni jakby zaślepieni. Włażą do kabin jak zamroczeni. Jakby ich życie od tego zależało. Potem przychodzą wątpliwości. Nie stawiają się na badania. Spóźnienia, wykręty, ucieczki. Co się nawściekam i napłaczę z nerwów, to moje. Wreszcie nadchodzi termin startu. Po kilku symulacjach czuję, że jestem gotowa, ale i tak za każdym razem umieram z niepokoju. Przy odliczaniu ręce mi drżą, boję się o sprzęt, modlę się, aby system zadziałał jak należy… W końcu zaczynamy. Dziesięć, dziewięć – palce lądują na przyciskach konsoli. Osiem, siedem – powoli przejmują stery. Sześć, pięć – pokrywa włazu rozsuwa się z cichym szelestem. Cztery, trzy – mocne szarpnięcie dźwignią. Dwa, jeden – maszyna odpala silniki. Zero i start! Ogień w ładowni wypala małe, figlarne kółeczka. Przejście w nieważkość.

Po powrocie ciężko cokolwiek od nich wyciągnąć. Najczęściej od razu zasypiają. Potem ewentualne sprawozdanie. Najczęściej bardzo skąpe. „Fantastyczne pierścienie wokół Saturna” albo: „plus 450 stopni na Wenus. Gorąco”. Nic ponadto. Żadnego zachwytu nad mgławicą, zachłyśnięcia się kometą. Przestałam już liczyć na takie rzeczy. Skupiłam się na próbkach.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ich pazerność. Skłonność do ciał niebieskich, apetyty o pojemności czarnych dziur. Najpierw gwiazdy – mrugające idiotki. Zmiana indukcji pola, wsys, westchnienie i po konstelacji. Tak poszły cały Aquarius, Erydan, część Taurusa, o reszcie nie wspomnę. Wyjedzone i wyskubane z co lepszych cząstek. Dwa dni płakałam. Po gwiazdach przyszła kolej na satelity i kwazary. Jeden próbował nawet uszczknąć dla siebie trochę Słońca. Diabeł wtedy we mnie wstąpił. Lałam go pasem Van Allena na oślep, aż do zmęczenia, ale niewiele pomogło. Wymykali się do statku potajemnie, nocą, gdy spałam. Dryfowali bez zabezpieczeń, narażając mnie na straty w ludziach i sprzęcie. Czasem znikali na wiele świetlnych lat – bez słowa przeprosin czy znaku życia. To bolało najbardziej. Tyle przygotowań, pracy, poświęceń, tylko po to, by ktoś bezczelnie eksplorował inny Wszechświat. Zdradzona przez Naukę – upokarzające!

Dlatego teraz wisi w próżni jak rozwieszona na sznurze bielizna. Majta się i kiwa, bałwan jeden, zahaczając czasem głową o śmieci kosmiczne. W górę i w dół – jak latawiec wędrujący bez wiatru. Trzymam go na lince, za pomocą której dostarczam mu substancji odżywczych. Wszystkie niezbędne witaminy i pierwiastki – nie żałuję, niech ma. Linkę nawinęłam na korbkę i gdy zatęsknię, zwijam powoli, ściągając go delikatnie na ziemię. Ale to rzadko jednak. Podłączona do jego pępka świetnie sprawdza się jako głuchy telefon. Rozmawiam z nim czasem, gdy mnie weźmie. Nie zawsze odpowiada, ale to nie szkodzi. Zawsze mogę sięgnąć po szpulki z innymi linkami.

Wszechświat jest ogromny. Któryś z nich w końcu odpowie.


Pierwsza Komunia

Tapczan, sukienka w romby, kucki, sukienka. Sukienka na oparciu, piosenka nad tapczanem. Piosenka w kucki, na piętach. Obok pięt lalka. Sukienka wisi, gładka – sprawdza rączką. Jakby mokra, ale nie – gładka jak wąż. Widziała węża w przedszkolu, dotknęła, bo namówili. Ani ciepłe, ani zimne, jakby mokre, jakby sukienka. Obok żelazko. Gorące.

Pogładziła. Dłoń prasuje i żelazko prasuje, ale ona nie. Nie dotyka żelazka. Dotknęła raz, była dziura, wypaliło dziurę i wypaliło pręgi. Kablem. Na ramionach i twarzy, na skórze gładkiej jak wąż. Kablem od żelazka. Szybko, szybko, jak wąż. Płonie twarz, płonie sukienka w miejscu, gdzie dziura. Paląca skóra i twarz. Będzie palić już zawsze. Mama jej dała.

– Wychodzimy zaraz! – nie przestała piosenki. Mówi, że wychodzą, ale wcześniej też mówiła, i po południu też, i później nawet, bo trudno wyjść. Zawsze trudno wyjść – nieważne, jaka piosenka. Zawsze jest kredka do brwi, na podłodze kredka do brwi. Ręce się trzęsą, nie chcą się namalować te ręce. Tylko szczypią, szczypią w ciało, bo wychodzimy. Szarpią, szarpią, bo nie mogą wyjść. Bo kredka i brwi. I ręce. Drżą ręce i brwi. Będą drżały na zawsze – mama jej dała. Sama miała, więc dała. Nie można wyjść. Nigdy nie ma jak wyjść. Drżenie nie puści i nie da się wyjść.

– Idziemy! – Musi wstać z pięt. Wstać z piosenki. Nie chce iść, bo nie da się wyjść. Pójdzie i będzie czekać. Na mamę będzie czekać. Na podłodze, na krześle, gdzie nie ma gdzie spać. Czekać musi, aż wrócą, gdzie nie da się wyjść. Ale nie chce wracać ta mama. Chodź, mamo, idziemy! Mamo, mamo, chodź! Ale nie idą, poczeka. Na klatce, na schodach poczeka. Czemu nie wraca do domu, jak myślisz?

– Zostanę z małą. Ty idź!

Pan. Jest pan. Pan jest i chce zostać. Zawsze są jacyś panowie i potem nie chcą już zostać, ale ten chce. Ty idź! Jest pan, jest lalka. Mała pobawi się lalką. Pan pobawi się lalką, a ty, mama, idź! Idzie. Nie szkodzi, że poszła – w domu lepiej niż tam. Lalka na dywanie, słońce w powietrzu. Gdzie słońce? Nie ma słońca. Gdzie mama? Nie ma, nie ma. Zgasła ze słońcem, z powietrzem. Wróci, ale już zgasła, wygasła. Wszystko już będzie zgaśnięte. Wypalone, spalone, do żywego palące. Na zawsze, do końca. Czemu, jak myślisz?

Pan patrzy. Nie ma słońca, jest kurz. Kurz w smudze słońca, co zgasło. Martwo, szaro i kurz. Drobinki w smudze jak oszalałe króliczki. Głupie, brudne króliczki. Biegną, pędzą, martwo opadają na kurz. Pędzą i drżą, i upadają. Głupie, brudne, po co tak pędzą? Po co tak drżą te zwierzątka? Pędzą i martwe z powrotem na kurz.

Na dywanie ten kurz i lalka. Patrzy sobie na lalkę. Nie na pana, tam nie. Patrzy na lalkę i pan też patrzy na lalkę. Lalka jest goła, ubiera, bo goła. Sweterek, dekolt, rękawek, rękawek, rękawek. Nie chce przejść ten rękawek, czemu nie chce przejść? Jeszcze raz, niech przechodzi, niech idzie, no już! Niedobra lalka, rzuci nią zaraz o ścianę. Rzuci, kopnie i szarpnie, jak mama. Niech wie, niech ma, zasłużyła! Głupia, głupia ta lalka, zaraz ją zbije. Zaraz o ścianę, jeszcze chwila i w ścianę, i w płacz. W ramiona z podłogi i z płaczem – z powrotem tę lalkę. Ze szlochem w ramiona, z podłogi, jak zawsze. Boże, co ja zrobiłam tej lalce! Wybacz mi, lalko, no nie płacz, no chodź! Nie pójdzie. Teraz nie pójdzie, bo pan. Nie można tak, kiedy jest pani lub pan. I pan tu jest, i idzie, a lalka nie idzie. Mama poszła, a rękaw nie idzie, bo pan. Patrzy, więc ona nie zrobi nic lalce. Pan zrobi lalce. Idzie, by zrobić.

Podchodzi, przystaje, zasłania. Światło zasłania, którego nie ma. Które zgasło na zawsze, na zawsze. Na nigdy, bo tego nie ma, jak światła. Nie będzie, bo to nieprawda, nieprawda, nieprawda. Nie ma i nie było. Obudzi się i nie będzie. Tak będzie – obudzi się i już nie. Nie będzie. I światła nie będzie, bo zabrano, skradziono, zużyto. Zapaskudzono to światło i nie ma. Ale nieprawda – jest, tylko pan zasłania. Jest i niczego nie pamięta, bo nic nie było, nie.

Pan na nią patrzy i światło zasłania. Trzyma własny rękawek, wyjmuje i patrzy. Króliczki w smudze, lalka w dywan. Nie ma piosenki, lalka szuka piosenki. Na dywanie, na wzorze w kwadraty i romby. Same romby, bo sukienka już wyszła. Sama wyszła, a ona została i patrzy, jak pan wyjmuje i patrzy. I też patrzy, ale jakby w bok. Jakby chciała, ale nie. Nie może nie patrzeć, choć nie chce. Biedne, małe króliczki. Po co tak drżą, po co? Po co nimi telepie? Trzęsą się, trzęsą. Biegną, biegną na oślep i trach! Biegną i drżą, choć nie ma gdzie biec. Nie ma jak drżeć, bo nikt nie widzi, i nic nie widać, bo ciemno. Bo zgasło światło i tylko smuga światła, jak wąż. Jak promyczki-króliczki z hostii, co szyją ją złotem. Złotą nitką, a brudną, bo z ust. Bura jest nitka, gdy ją poślinić, rolować i trzeć. I chleb bury też, rośnie w ustach i nie chce przejść. Jak zupa, co mama jej daje, nie raz mama dała. Łyżką wepchnęła na siłę, by jadła, choć nie chce się jeść. A gdy nie chce, to rośnie i wraca. Zmartwychwstaje i wraca. Spada na dywan świetlistym, brudnym strumieniem. I zły będzie pan, bo miało być złoto, gdzie złoto, no gdzie? Porwie się nić wyszywana, więc zły, będzie zły! Ta nić brudna, porwana, kto by ją chciał? Do niczego ta nić, już zawsze niezłota. Zawsze buro i mokro, i z chleba promienie niezłote. I tyle sprzątania, już zawsze tyle sprzątania! Zezłości się pan. Każe sprzątać, przynieść miednicę i zmyć, bo brudno z jej winy. No już, szybciej, zmywaj, no już! I brudno, to fakt. Światłem burym z zupy i chleba, i nitką złotą w rajtuzie, co spływa na dywan, gdzie brudno i mokro, i fuj. Mokra nitka, wstrętna i pełna kłopotu. Złota nić, która taka brudna, gdy ją długo pocierać, rolować, pocierać i brudzić. Na białym obrusie brudzić, na prześcieradle, gdy już posprząta po sobie i zaśnie na zawsze, na amen. Gdy pójdzie pan, zatrzaśnie drzwi otwarte na wieki, żeby każdy mógł wejść i pobawić się nitką. Żeby wyszył na białym, co chce, i nikt nie powiedział, nie widział, bo wszystko to we śnie i nigdy, nie tam. W miejscu, gdzie Pan nie widzi, bo promienie nie te, tylko z chleba. A promienie pan, stojąc, zasłania, i króliczki biegną zastygłe w powietrzu na wieki, na zawsze, na amen. I pan patrzy, trzyma i patrzy.

Oto jest ciało Pana.

O AUTORZE

Wioletta Pomorska-Yang

filolog, absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, dyplomowana instruktorka tańca na rurze, na co dzień scenarzystka.Od 2010 roku współpracuje z ATM Grupa SA, Tako Media, Virtual Magic, Outset Films. Autorka scenariuszy paradokumentów, takich jak: Zdrady, Na ratunek. 112, Detektywi w akcji, Reporterzy, Rodzinny interes. Redaktorka i współautorka pełnometrażowej nagradzanej animacji dla dzieci Jak uratować mamę. Reżyserka i autorka krótkiego dokumentu o twórczości Jana Christy. Od 2018 roku związana z serialem Lombard. Życie pod zastaw. Zadebiutowała literacko w 2014 roku opowiadaniem "Feminizm" w czasopismie "Chimera". W 2015 roku wyróżniona w IV edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego "Śląski Shakespeare".