utwory / premiery w sieci

Skrzypki i Sukienki

Katarzyna Nowak

Opowiadania Skrzypki i Sukienki Katarzyny Nowak. Prezentacja w ramach projektu „Opowiadania i powieści 2018”.

Skrzypki

Jakub usły­szał:
– Będziesz miał ofi­cer­ki, a będziesz kimś.
Nie­któ­rzy mówi­li na nie skrzyp­ki, bo szewc wsa­dzał zapał­kę przy obca­sie i buty skrzy­pia­ły, jak się szło.
– Za skrzy­pią­ce dwa razy wię­cej bie­rze! – ostrze­ga­li.
– Wiel­kie mi rze­czy! Za zapał­kę tyle mu płać! Sukin­syn!
– To nie płać i wsa­dzaj sobie sam, zoba­czy­my, jak ci poskrzy­pią. Jak drzwicz­ki od pie­ca. Tak się mówi, że led­wie zapał­kę wsa­dzić, ale oni tego przez całe życie się uczą i jesz­cze po śmier­ci nie potra­fią. Naj­pierw wytnij kształt, a musi być z drew­na sosny na jesie­ni ścię­tej. Wymia­ry w zależ­no­ści od skó­ry, twar­da czy mięk­sza, jasna lub ciem­niej­sza. No i szpa­rę przy­go­to­wać. Niech się o mili­metr pomy­li, już będą skrze­czeć.
– I kła­dą zapał­kę, gdzie prze­cho­dzi pode­szwa i zelów­ka. Dopie­ro wte­dy pocie­ra skó­ra o skó­rę
Jakub zna­lazł szew­ca. Przy­cho­dził do nie­go nocą. Bied­ny szewc nie potra­fił wygnać go ze swo­je­go warsz­ta­tu. Jakub prze­ku­py­wał szew­ca wód­ką. Pukał do okna, a tam­ten uda­wał, że nie sły­szy, stu­kał młot­kiem, wykra­wał skó­rę albo spał. Ale nawet przez sen sły­szał. Zresz­tą, Jakub nie dawał się zwieść. Naci­skał klam­kę, choć była zblo­ko­wa­na. Przy­kła­dał usta do szpa­ry, żeby szewc lepiej go sły­szał:
– Napi­je­my się?
Szewc nie wytrzy­my­wał dłu­go. Budził się ze snu albo odcho­dził od robo­ty, otwie­rał drzwi na oścież i przy­no­sił krze­sło dla gościa. Pod­krę­cał knot w lam­pie, się­gał po ścier­kę i czy­ścił szklan­ki, ale Jakub nie odda­wał mu butel­ki. Dopie­ro jak szewc sta­wiał na warsz­ta­cie szklan­ki, pod­no­sił się z krze­sła, lał wód­kę i zaczy­nał gadać o skrzyp­kach.
– Kie­dy wymia­ry z moich nóg weź­mie­cie?
– Naj­pierw zapłać, to wezmę!
A wie­dzie­li­śmy prze­cież wszy­scy, że nie było go stać na te buty. Nawet gdy­by dzień w dzień zwo­ził z lasu drze­wo, gdy­by jed­nej nocy nie prze­spał, ryby łowiąc, gdy­by wyrzekł się sia­no­ko­sów i żniw i sprze­dał wszyst­kie kro­wy, nie było­by go stać na skrzyp­ki.
Dla­te­go w gada­ni­nie z szew­cem odwo­ły­wał się do innych praw, moż­na było­by powie­dzieć, że poza­ziem­skich.
– Ja podej­rze­wam – gro­ził – że tam dopie­ro zro­bi­cie dla mnie skrzyp­ki. Tutaj jesz­cze nie potra­fi­cie.
– Gdzie t a m ?! – pytał gniew­nie szewc.
Jakub machał ręką w nie­okre­ślo­nym kie­run­ku.
– To ja jesz­cze i po śmier­ci buty będę robił?
– Gdzie ludzie, tam i buty będą potrzeb­ne. – Jakub wycią­gał przed sie­bie nogi, żeby w koń­cu mia­ra była wzię­ta. Ale szewc pytał kpią­co:
– A skąd wiesz, że tam te same mia­ry nóg zacho­wasz?
Jakub pod­da­wał się, szewc wyj­mo­wał mu z rąk butel­kę i kazał wra­cać do wsi.
Jed­nej nocy posta­no­wi­łam udać się za Jaku­bem. Był to już czas, kie­dy Jakub prze­stał do mnie przy­cho­dzić, a z szew­cem jak­by się zaprzy­jaź­nił. Ponoć tam­ten już go nie wyga­niał. Ponoć nie kazał mu pła­cić, a pochy­lał się nad jego obo­la­ły­mi sto­pa­mi i brał za każ­dym razem na nowo mia­rę, i ponoć obie­cał mu te ofi­cer­ki w zaświa­tach, zaraz jak tyl­ko Jakub umrze. Miał cze­kać na nie­go przed bra­ma­mi raju, z buta­mi w rękach. „Dla cie­bie, synu” – miał­by powie­dzieć. W każ­dym razie tak ludzie gada­li we wsi.
Nie dostrzegł mnie, pospiesz­nie opu­ścił wieś i udał się nad brzeg Sanu, aże­by stam­tąd wyru­szyć łód­ką do mia­sta. Nie musia­łam się nawet spe­cjal­nie sta­rać. Z daw­nych cza­sów przy­wy­kłam być jak cień Jaku­ba i było mało praw­do­po­dob­ne, że mnie dostrze­że.
Chwy­cił za wio­sło, odbił od brze­gu, chwi­lę szar­pał się z rze­ką. Może coś go gry­zło od środ­ka, a może nie­cier­pli­wił się, bo rze­ka wyda­wa­ła się być o wie­le szer­sza niż wczo­raj, choć w nocy nie pada­ło.
Jakub był, jak zwy­kle, bez butów, ale nagle jego nagie sto­py wyda­ły mi się bez­bron­ne. Jak gdy­by zawsze przy mnie cho­dził obu­ty.
Byłam zła na nie­go i chcia­łam mu powie­dzieć, żeby zaprze­stał tych głu­pot.
– Po co ci te buty?
Ale nic nie powie­dzia­łam. Zlę­kłam się, że mógł­by pomy­śleć, że sko­ro nie pochwa­lam skrzy­pek, to ozna­cza, że nie pochwa­lam jego.
Dopły­nę­li­śmy, Jakub zacu­mo­wał łód­kę, prze­szli­śmy przez piasz­czy­sty brzeg i wspię­li­śmy się na chod­ni­ki. Idąc za Jaku­bem, pró­bo­wa­łam usły­szeć, jak by skrzy­pia­ły jego buty. Stu­kot obca­sów na uli­cy. Wybrał­by te niskie, czy raczej zde­cy­do­wał­by się na wyż­sze? A kolor skó­ry? Brą­zo­wa czy czar­na?
Dom szew­ca stał w cen­trum mia­sta. Aż dziw brał czło­wie­ka, że taką rude­rę umie­ści­li pomię­dzy blo­ka­mi. Odgro­dzo­ny siat­ką, ktoś coś hodo­wał w nie­wiel­kim ogród­ku, nawet wyzna­czo­no alej­ki, do jed­nych drzwi, do dru­gich, do okna.
Jakub zapu­kał do drzwi i otwo­rzo­no mu natych­miast. Wkra­dłam się za nim jako cień do ponu­rej izby.
Szewc wycią­gnął butel­kę wód­ki. Krze­sło sta­ło na środ­ku izby, a Jakub zasiadł na nim niczym jaki pan. Szewc roz­lał po rów­no do szkla­nek, nie odszedł od warsz­ta­tu, szył buty.
– Ofi­cer­ki mają całe cho­le­wy. Jak chłop wsa­dzi nogę, to dru­gi go musi z tych butów wycią­gać. Był taki, co cho­dził do karcz­my i pro­sił: „Chło­py, zdje­li­byś­ta ze mnie ofi­cer­ki”. Jed­ni trzy­ma­li go pod pachy, a dru­dzy tar­ga­li za nogi. A cho­dził w nich co dzień, przede wszyst­kim do pola. Gada­li mu, że to buty odświęt­ne, ale nie słu­chał. Jak głu­pi łaził, gdzie tyl­ko się dało, po ugo­rach, do staj­ni, w lecie i w kurzu, po dro­dze z kamie­nia i na ścier­ni­sku. Wró­cił w pół roku do mnie, że mu nie skrzy­pią. Zde­ner­wo­wa­łem się, bo choć­by nie wiem co, nie prze­sta­ną skrzy­pieć. A przy­szedł do mnie w zdję­tych, niósł je prze­wie­szo­ne przez ramię. Ty prze­bie­gły kłam­co, do sia­no­kos idziesz w ofi­cer­kach, a do mnie boso? Kaza­łem mu zało­żyć. Wymi­gi­wał się, że nogi ma brud­ne. Ale zało­żył, kaza­łem mu iść, skrzy­pia­ły. Ty par­szy­wy kłam­co, ja miał­bym zapał­kę źle uło­żyć? Wyrzu­ci­łem go, Bóg mi świad­kiem, chwy­ci­łem za gna­ty i wyrzu­ci­łem.
Jakub roze­śmiał się i upił ze szklan­ki.
– Do ofi­ce­rek trze­ba mądro­ści. Nie­jed­ne­mu poprze­sta­wia­ły w gło­wie. – Przy­zna­łam szew­co­wi w myślach świę­tą rację i zer­k­nę­łam na Jaku­ba, czy tak­że zro­zu­miał, ale on nie wziął tego do sie­bie. Roz­parł się wygod­nie na krze­śle i cze­kał.
– Nie­któ­rzy gada­ją, że prze­klę­te buty. Że moż­na dojść w nich, gdzie się chło­pu uwi­dzi. Głup­stwa. Sam dla sie­bie nigdy nie zro­bi­łem. Trze­wi­ki, owszem. Drew­nia­ki. Koza­ki. Cze­go tu się niby bać? Że będą gna­ły czło­wie­ka tam, gdzie nie ma już siły zajść? O tych spra­wach się nie gada, jak przy­cho­dzi chłop i skła­da zamó­wie­nie. A każ­dy chce skrzy­pią­ce! Jak mają skrzy­pieć, pytam, to nie wie­dzą, psie juchy!
Wściekł się i rzu­cił pustą szklan­kę na pod­ło­gę.
– A jak im poskrzy­pią, takim kro­kiem pój­dą. Od wiek wie­ków prze­cie buty pro­wa­dzą czło­wie­ka. Ktoś powie, że bóg, los, a same buty wystar­czą.
Się­gnął odru­cho­wo po szklan­kę, a kie­dy jej nie zna­lazł, rozej­rzał się zdzi­wio­ny po izbie, może nawet mnie zauwa­żył, ale nie prze­jął się, odszedł od warsz­ta­tu, otwo­rzył nie­wiel­ką sza­fecz­kę zawie­szo­ną w kącie przy drzwiach i wycią­gnął nową szklan­kę. Nie prze­tarł już jej ścier­ką. Nalał sobie do poło­wy, Jaku­ba pomi­nął. Upił. Wró­cił do warsz­ta­tu.
– Nic nie mówisz, synu?
Jakub poru­szył się na krze­śle, ale rze­czy­wi­ście, nie zamie­rzał nic powie­dzieć.
– Takie cza­sy, paskud­ne. Zabro­nił­bym im cho­dze­nia w skrzyp­kach, ale wte­dy pój­dą do tego dru­gie­go. On by im zagrał! Nie mam ser­ca. Niko­go nie odsy­łam. Jak trze­ba, repe­ru­ję. Patrzę i nie wie­rzę, że tak scho­dzo­ne, jak­by nie spod mojej ręki wyszły. W butach nie powin­no się cho­dzić!
– Są tacy, któ­rzy wie­dzą – zastrzegł. – Roz­sąd­ni. Trze­wi­ki zama­wia­ją. Cho­da­ki. San­da­ły. Ale są i dia­bły. Gada­ją, że i dla baby moż­na wykro­ić ofi­cer­ki. A jak ofi­cer­ki, to i skrzyp­ki. Nie wie­dzą z czym igra­ją!
Oparł ręce o warsz­tat, scho­wał w nich gło­wę, i zapła­kał jak dziec­ko. Jakub nie wytrzy­mał, wstał, pokle­pał go po ple­cach i wyszedł.
Poszłam za Jaku­bem. Już nie sili­łam się na to, żeby mnie nie zauwa­żył. Ale tym razem on uda­wał, że mnie nie widzi i choć pcha­łam razem z nim łód­kę do Sanu, odwró­cił się ple­ca­mi, kie­dy zaczął wio­sło­wać. Wycią­gnę­łam rękę, nie dotknę­łam jed­nak jego ramie­nia, jak zamie­rza­łam. Chcia­łam go pocie­szyć, ale pomy­śla­łam, że odbie­rze to jako prze­stro­gę. Pły­nę­li­śmy do dru­gie­go brze­gu, któ­re­go żad­ne z nas nie widzia­ło w ciem­no­ściach.


Sukienki

Wio­sną mia­ły­śmy z bab­ką i mat­ką w zwy­cza­ju cze­kać na sukien­ki. Przy­sy­ła­ła je w ogrom­nej pacz­ce, skle­co­nej z kar­to­no­wych pude­łek, dale­ka rodzi­na ojca. Raz na rok ktoś za oce­anem przy­go­to­wy­wał dla nas kolo­ro­we stro­je, jemu już nie­po­trzeb­ne, scho­dzo­ne i znu­dzo­ne. Kto wie, czy te pacz­ki nie wpły­nę­ły na decy­zję bab­ki, że zgo­dzi­ła się mat­kę oddać ojcu za żonę. Musia­ły fascy­no­wać ją mate­ria­ły, z któ­ry­mi na co dzień nie mia­ła do czy­nie­nia. Za nic nie przy­zna­wa­ła się, że tak mogło­by być. Nie śmia­łam nawet pytać.
– Uwa­żaj – ostrze­ga­ła mnie mat­ka. – Bo i cie­bie będzie chcia­ła tak samo prze­han­dlo­wać.
Mówi­ła tak, choć oczy­wi­ście nie czu­ła się prze­han­dlo­wa­na. Sama wybra­ła sobie ojca, praw­do­po­dob­nie jedy­ny wybór w jej życiu, a sukien­ki sta­no­wi­ły rodzaj prze­bła­gal­ne­go daru ojca, że bab­ce zabie­ra jedy­ne jej dziec­ko.
Sukien­ki róż­no­rod­nie wpły­wa­ły na kole­je nasze­go losu. Te jesz­cze nie­wy­sła­ne, zimo­wy­mi wie­czo­ra­mi, pod­sy­ca­ły wyobraź­nię. Potra­fi­ły­śmy z mat­ką godzi­na­mi roz­pra­wiać, w jakich będą kolo­rach. Mat­ka życzy­ła sobie gra­na­ty i zie­le­nie. Roz­kła­da­ła się na moim łóż­ku, przy­my­ka­ła powie­ki i mówi­ła, co widzi.
– Otwie­ra­my pacz­kę, a tam już pierw­sza z brze­gu, wycią­gam ją deli­kat­nie, żeby nicze­go nie porwać, jest mięk­ka, zwiew­na, mówię ci, że zie­lo­na. Ciem­ny, zie­lo­ny, głę­bo­ki kolor – tych słów mat­ka nie uży­wa­ła na co dzień.
Tak samo przy pra­cy, kie­dy bab­ki nie było w pobli­żu, poja­wia­ły się nagle sukien­ki z roz­klo­szo­wa­ny­mi spód­ni­ca­mi, prze­wią­za­ne cien­kim pasecz­kiem ze srebr­ną klam­rą, prze­po­ło­wio­ne gru­by­mi pasa­mi, roz­tań­czo­ne, roze­śmia­ne, upstrzo­ne drob­ny­mi kwia­ta­mi, plam­ka­mi, w gwiaz­dy i księ­ży­ce, prze­peł­nio­ne dniem albo nocą. Dla­te­go też mat­ka pil­nie obser­wo­wa­ła, któ­rą sukien­kę wkła­da­łam, wycho­dząc z cha­ty, i nie musia­ła już pytać, gdzie i z kim idę. Ale bywa­ło i tak, że prze­strze­ga­ła mnie.
– A wiesz, jaką sukien­kę wło­ży­łaś?
– Jaką? – pyta­łam, uda­jąc zdu­mie­nie.
– Nie­ład­ną i nie będziesz się dobrze bawić. Posto­isz w kącie – pod­kre­śla­ła, chcąc zmu­sić mnie do zmia­ny decy­zji. Nie słu­cha­łam mat­ki, nigdy do koń­ca jej nie wie­rzy­łam, choć po powro­cie, owszem, przy­zna­wa­łam, że rze­czy­wi­ście nie bawi­łam się dobrze.
Czę­sto zasta­na­wia­ły­śmy się, jaki jest zwią­zek sukien­ki z życiem, w jaki spo­sób ona życie kształ­tu­je. Być może, pró­bo­wa­ły­śmy dowieść, wszyst­ko znaj­du­je się w rękach dale­kiej rodzi­ny ojca. Już oni dobrze wie­dzą, jakie sukien­ki nam wysy­ła­ją. Celo­wo dobie­ra­ją takie, a nie inne i dla­te­go spe­cjal­nie nie inte­re­su­ją się naszy­mi lista­mi, już od dłu­gich lat nie pro­szą, żeby im napi­sać, co u nas. Po co mie­li­by­śmy pisać, sko­ro wie­dzą – wysła­li raz żół­tą sukien­kę i wie­dzie­li, że w niej wła­śnie pój­dę na pierw­sze tań­ce z Jaku­bem.
– Jakub – szep­ta­li mię­dzy sobą za oce­anem. – Niech będzie dla niej Jakub. A zatem sukien­ka z nie­wiel­kim, okrą­głym wycię­ciem na ple­cach. – I już Jakub musiał popro­sić mnie do tań­ca, nawet nie­chcą­cy dotknął tego wycię­cia i nie cof­nął ręki.
Ale to tyl­ko jed­na wer­sja wyda­rzeń. Być może wybie­ra­ły­śmy sukien­ki już wie­dząc, ale jesz­cze do tej wie­dzy nie przy­zna­jąc się przed sobą. I tutaj mat­ka zawsze przy­ta­cza­ła ten sam przy­kład.
– A pamię­tasz, jak wycho­dzi­łaś i nie chcia­łaś mi poka­zać sukien­ki? Obwi­nę­łaś się swe­trem i sta­rą spód­ni­cą bab­ki. Ramię cię zdra­dzi­ło. Wysu­nę­ło się nagie spod swe­tra i już wie­dzia­łam w jakiej idziesz. A cho­wa­łam ją przed tobą, jesz­cze nie czas, dobrze wie­dzia­łam, zna­la­złaś i zabra­łaś, no, to oni się pomy­li­li i za wcze­śnie ją do nas wysła­li. A cie­bie sku­si­ła. Pamię­tasz? Nie pozwo­li­łam ci wte­dy wyjść z cha­ty. I co, nie wie­dzia­łaś, po co idziesz?
Upie­ra­łam się, że nie wie­dzia­łam, nic a nic, sukien­ka była pięk­na, dla­te­go ją wzię­łam, ale mat­ka krę­ci­ła gło­wą.
– Wie­dzia­łaś, wie­dzia­łaś, tyl­ko wyda­wa­ło ci się, że nie wiesz. Po co ina­czej cho­wa­ła­byś się przede mną?
Cza­sem zda­wa­ło nam się, że nic nie zna­czą i gar­dzi­ły­śmy nimi jak szma­ta­mi. Kie­dyś mat­ka prze­pra­ła jakąś w bali i zakli­na­ła los, że jak jutro zało­ży ją do mia­sta, to ojciec kupi jej nowe trze­wi­ki. Świe­żo wypra­na i pach­ną­ca sukien­ka muska­ła ojca po ramie­niu, mat­ka przy­mi­la­ła mu się i dwu­znacz­nie napo­my­ka­ła o trze­wi­kach, wska­zu­jąc pal­cem co ład­niej­sze mode­le. Ojciec był nie­wzru­szo­ny na powa­by sukien­ki. Mat­ka wró­ci­ła do cha­ty, natych­miast ścią­gnę­ła ją z sie­bie, i rzu­ci­ła na zie­mię, i nogą wsu­nę­ła pod łóż­ko.
Ale póź­niej już, kie­dy jed­nak wydo­by­ła ją z kurzów, tłu­ma­czy­ła mi:
– Jed­nak one nami rzą­dza, nie my nimi – wzdy­cha­ła wyro­zu­mia­le, goto­wa oddać się ich wła­dzy.
Mimo że wycze­ki­wa­ły­śmy, pacz­ki przy­cho­dzi­ły nie­spo­dzie­wa­nie. A to mat­ka goto­wa­ła obiad i od rana nie prze­szła jej przez gło­wę naj­mniej­szą myśl o sukien­kach, a to bab­ka wygna­ła kro­wy na łąkę i po powro­cie do cha­ty zoba­czy­ła pacz­kę na środ­ku izby. Ojciec dźwi­gał ją z mia­sta. Co roku dener­wo­wał się, że mogą jed­nak nie wysłać, a wte­dy bab­ka odbie­rze mu mat­kę. Szedł do cha­ty, obej­mu­jąc kar­to­no­we pudło, na jego twa­rzy widzia­łam ulgę.
Nie spie­szy­ły­śmy się. Trud­no powie­dzieć, co spra­wia­ło nam więk­szą przy­jem­ność – snu­cie fan­ta­zji na temat sukie­nek czy prze­ci­na­nie warstw kar­to­no­wych pudeł, aby wydo­by­wać z nich skar­by. Dla­cze­go przy­sy­ła­li tyl­ko sukien­ki? Nie rozu­mia­ły­śmy. W pacz­ce nigdy nie znaj­do­wa­ły się rze­czy mogą­ce przy­dać się ojcu. Za każ­dym razem, nawet jak ojciec był jesz­cze sam, tyl­ko sukien­ki. Cho­dził z nimi na targ. Roz­wie­szał je na nie­wy­so­kim drze­wie. Nie mogły­śmy mu tego odża­ło­wać. Cza­sem mat­ka pro­si­ła.
– Opo­wiedz o tych sukien­kach, któ­re roz­prze­da­łeś.
Opo­wia­dał nie­chęt­nie, pró­bu­jąc przed­sta­wić je na taki spo­sób, żeby mat­ce obrzy­dły. Ale nie potra­fił dobrze się wyznać, co jej mogło się spodo­bać, a co nie. Zaczy­nał zazwy­czaj od koro­nek, bo zda­wa­ło mu się, że mat­ka gar­dzi koron­ka­mi.
– Była jed­na, cała upstrzo­na koron­ka­mi. Na rękach, na dekol­cie, a na spód­ni­cy to już od zatrzę­sie­nia. Nie wyobra­żam sobie, jak to to moż­na było prać. A już upra­so­wać! Kie­dy przy­szła w pacz­ce, to cała pognie­cio­na. Nikt nie chciał jej kupić. Przy­cho­dzi­ły baby i maru­dzi­ły, że taka pomię­ta, nie do życia sukien­ka.
W każ­dej jego opo­wie­ści był poru­sza­ny wątek, że nikt nie chciał kupić sukien­ki i że była nie do życia. A jed­nak, nie dowie­rza­ły­śmy mu. Daw­no temu bab­ka pod­stęp­nie, przy śnia­da­niu, zapy­ta­ła ojca:
– Ile ci cza­su scho­dzi­ło, żeby wyprze­dać sukien­ki z jed­nej pacz­ki?
Ojciec nie spo­dzie­wał się, pew­no spie­szy­ło mu się do robo­ty, a może sku­pił całą uwa­gę na jedze­niu, bo odpo­wie­dział bez zasta­no­wie­nia, że nie wię­cej niż trzy dni. W jego gło­sie pobrzmie­wa­ła duma. Dopie­ro wie­czo­rem zro­zu­miał swój błąd. Mat­ka przy­par­ła go:
– Opo­wiedz o jakiej sukien­ce.
– Była nie­bie­ska, z weł­ny. Kłu­ła nie­mi­ło­sier­nie. Nie­chęt­nie jej doty­ka­łem. Wisia­ła na drze­wie jako pierw­sza, a nikt nie chciał jej kupić. Prze­cho­dzi­ły baby, doty­ka­ły koniusz­ka­mi pal­ców i każ­da wzdry­ga­ła się. Nie, to nie była sukien­ka do życia – pod­kre­ślił z mocą.
– Tak? To cze­muś ją sprze­dał w trzy dni?
Ojciec zaczer­wie­nił się gwał­tow­nie.
Pró­bo­wał pod­kre­ślać brzy­do­tę i nie­przy­dat­ność sukie­nek z tam­tych lat sprzed mat­ki, z lat jego samot­no­ści, ale tym bar­dziej rósł nasz żal, a zwy­kłe, zda­niem ojca, sukien­ki prze­mie­nia­ły się w suk­nie balo­we.
– A pamię­tasz tę suk­nię z gor­se­tem, któ­rą ojciec sprze­dał na tar­gu? – mówi­ła mat­ka, kie­dy było jej szcze­gól­nie źle.
Pamię­ta­łam, nie­od­ża­ło­wa­ne suk­nie towa­rzy­szy­ły mi od cza­sów dzie­ciń­stwa. Mat­ka opo­wia­da­ła przed snem:
– Mogłam w niej pójść do ślu­bu. Kre­mo­wa, przy­stro­jo­na na spód­ni­cy różycz­ka­mi. Pew­no z atła­su, mia­ła dłu­gie koron­ko­we ręka­wy. Była też brosz­ka z bursz­ty­nu. Bursz­tyn to zło­ty kamień. I po co ją sprze­dał? Nie wie­dział, że mnie spo­tka?
Mat­ka nie mogła sobie pora­dzić z myślą, jak ojciec mógł nie prze­czu­wać jej obec­no­ści. Jak ist­niał nie­gdyś ojciec bez niej, ojciec samot­ny, dora­sta­ją­cy pośród innych dziew­cząt, nie mar­twią­cy się jej bóla­mi, ojciec-dziec­ko. Sprze­daż tam­tych sukie­nek pozo­sta­wa­ła nie­zbi­tym dowo­dem, że jakoś żył bez niej. Może dla­te­go tak bar­dzo ją bola­ły te suk­nie? Nie ze wzglę­du na ich wspa­nia­łość i pięk­no, ale dla­te­go, że sprze­da­jąc je, ojcu nie przy­szło do gło­wy, że ona będzie chcia­ła je mieć. Nie znał wte­dy mat­ki, a mat­ka uwa­ża­ła, że powi­nien.
– Prze­czu­wa­łam cie­bie, że będziesz wyso­ki, sil­ny, że mnie poko­chasz – czy­ni­ła ojcu wyzna­nia. – A ty nie potra­fi­łeś prze­czuć nawet tych głu­pich sukie­nek!
Nie potra­fił. I to była jego naj­więk­sza wobec mat­ki wina.
Cza­sem bywa­ła okrut­na.
– Gdy­by­śmy się nie spo­tka­li, wiesz, co by się ze mną sta­ło? – Co sta­ło­by się z ojcem, nie było sen­su mówić, wia­do­mo, wziął­by każ­dą inną kobie­tę. Ale mat­ka pozo­sta­ła­by nawet wte­dy wier­na. – Moja mat­ka uszy­ła­by mi suk­nię ślub­ną. Ale do trum­ny! – pokrzy­ki­wa­ła histe­rycz­nie. Ojciec nie wie­dział, jak mógł­by zła­go­dzić jej ból, z cza­sem oswo­ił się i przyj­mo­wał każ­dy cios mat­ki tak, że pada­ła wyczer­pa­na w jego ramio­na.
Bab­ka z kolei mia­ła od daw­na usta­lo­ne, w któ­rej sukien­ce pój­dzie do zie­mi. Nie pozwa­la­ła nawet na nią spoj­rzeć. Obwi­nię­ta bia­łym prze­ście­ra­dłem wisia­ła śmier­tel­na sukien­ka bab­ki na stry­chu, pośród innych jej sukie­nek. Dopie­ro sąd­ne­go dnia mia­ła mat­ka odwi­nąć ją z prze­ście­ra­dła. Obok sta­ły buty, kurzy­ły się. Przy­glą­da­jąc się im, pró­bo­wa­ły­śmy z mat­ką usta­lić wygląd sukien­ki. Ale nie robi­ły­śmy sobie nadziei, bab­ka nie przy­wią­zy­wa­ła więk­szej wagi do butów. Dla­te­go też buty mogły być czar­ne, a sukien­ka już nie­ko­niecz­nie. Buty pro­ste, a sukien­ka prze­peł­nio­na czer­wo­ny­mi hafta­mi. Bab­ka radzi­ła nam, żeby­śmy lepiej, zamiast nad jej sukien­ką się zasta­na­wiać, pomy­śla­ły o swo­ich.
– Żeby póź­niej nie było pro­ble­mów.
Póź­niej! I kto miał­by mieć pro­ble­my. Chy­ba już nie ona.
Któ­re­goś zimo­we­go wie­czo­ru mat­ka weszła na strych. Lam­pa zadrża­ła w jej rękach, kie­dy wspi­na­ła się po dra­bi­nie. Może nie mia­ła wystar­cza­ją­co sił, a jed­nak odwa­ży­ła się. Prze­gląd­nę­ła wszyst­kie sukien­ki, któ­re mia­ła. Tak­że te wyobra­żo­ne. U nas w rodzi­nie nigdy nie nisz­czy­ło się sukie­nek. Jeśli spód­ni­ca była zno­szo­na i wytar­ta, szła na szma­ty, roz­ci­na­ło się ją na kil­ka kawał­ków, baweł­na dobrze nada­wa­ła się do mycia okien, ale tak­że do szo­ro­wa­nia garów. Bluz­ki tak samo. Póź­niej szma­ty szły do pie­ca. Ale nie sukien­ki. Sukien­ki wędro­wa­ły na strych. Wie­sza­ły­śmy je pod dachem, każ­da w swo­im rzę­dzie. Mat­ka mia­ła swój rząd, bab­ka swój, i ja swój – kie­dy się uro­dzi­łam, wydzie­li­ły mi oddziel­ny. Nig­dy­śmy sobie tych sukie­nek nie poży­cza­ły.
Z nie­któ­rych wyra­sta­ło się, nie tyle cia­łem, co duchem. Sukien­ka, gdy­by ją zało­żyć, paso­wa­ła w klat­ce pier­sio­wej, w brzu­chu, w nogach, kie­dy nie mogłam już jej nosić. Ani spra­na, ani znisz­czo­na, ktoś mógł­by powie­dzieć, że pięk­na sukien­ka – i owszem, pięk­na, ale jej czas prze­mi­nął. Czu­ły­śmy dobrze te spra­wy, nie było potrze­by mówić, co i dla­cze­go, na dar­mo tłu­ma­czyć się, że nie wło­żę, sko­ro paso­wa­ła­by na to świę­to, na tam­to spo­tka­nie, dla tego czło­wie­ka. Tak samo więc musia­ło być z sukien­ką śmier­tel­ną, nie mogła pocho­dzić z prze­szło­ści, ale raczej wyprze­dzać czas. Dla­te­go mat­ka zdzi­wi­ła się, że bab­ce uda­ło się taką sukien­kę odna­leźć – ulży­ło jej, że ona sama jesz­cze swo­jej nie posia­da. Odtąd, wycze­ku­jąc na pacz­ki, bała się, że w któ­rejś z nich obja­wi się suk­nia śmier­tel­na, bo wte­dy jej umie­ra­nie sta­ło­by się koniecz­no­ścią. Być może lęka­ła się tak­że o mnie, że i ja swo­ją tam odnaj­dę.
Kie­dy już nowa pacz­ka sta­ła na środ­ku izby, emo­cjo­no­wa­ły­śmy się nie­po­trzeb­nie. Mat­ka rzu­ca­ła obie­ra­nie ziem­nia­ków, mie­sza­nie zupy, mycie tale­rzy. Bab­ka bie­gła z łąki, pod­wi­ja­jąc spód­ni­cę, żeby się nie potknąć. Bie­głam razem z bab­ką, wpa­da­ły­śmy do cha­ty zasa­pa­ne, a ojciec, widząc, że jeste­śmy, pokor­nie wycho­dził na podwó­rze. Ani on, ani dzia­dek nie mie­li pra­wa znaj­do­wać się w izbie. Póź­niej nastę­po­wa­ły kłót­nie, kto będzie tym razem roz­ci­nał kar­to­ny. Wyli­czan­ki i sza­chraj­stwa, prze­kup­stwa mat­ki, fał­szy­we przy­mi­la­nie się z mojej stro­ny, krzyk bab­ki. Strach, że jed­nak trze­ba otwo­rzyć kar­to­ny poza­my­ka­ne w nas przez całą zimę. Nad­mier­ną mno­gość mate­ria­łów i kolo­rów, być może nie­przy­sta­ją­cą do marzeń. Cią­gle ten sam strach, że się nie speł­nią.
Bab­ka sapa­ła z prze­ję­cia, bo oczy­wi­ście za każ­dym razem ona roz­ci­na­ła kar­to­ny. Pochy­lo­ne nad pudłem łapa­ły­śmy się za ręce, za ramio­na, byle nie osu­nąć się w prze­paść. Bab­ka szep­ta­ła modli­twy. Do jakie­go boga? Któ­ry z nich ośmie­lił­by się nas strzec? Łakom­stwo. Pazer­ność. Może bóg z roz­dę­tym brzu­chem.
– Tyl­ko nie mów­cie mu, co tam ma być – prze­strze­ga­ła nas. – Zde­ner­wu­je się.
Wbi­ła nóż w ostat­nią war­stwę kar­to­nu. Bia­ły, sztyw­ny mate­riał, mat­ka nie wytrzy­ma­ła, puści­ła moją rękę i się­gnę­ła po suk­nię.
– Ślub­na – skrzy­wi­ła się.
Co było naj­gor­sze, nic inne­go prócz tej suk­ni nie znaj­do­wa­ło się w pudle. Fal­ban­ki, bufia­ste ręka­wy, tysią­ce zakła­dek, per­ło­wa brosz­ka, spód­ni­ca ze ste­la­żem.
– Ale nie przy­sła­ły welo­nu. Zna­czy, że jesz­cze nie czas.
Bab­ka zapro­te­sto­wa­ła:
– Jaka ślub­na? Wstyd i hań­ba!
Czy mia­ła na myśli ilość zuży­te­go mate­ria­łu na zakład­ki? Bab­ka nie pochwa­la­ła zakła­dek. Były mar­no­traw­stwem i roz­pu­stą. Zanim usia­dła do Sin­ge­ra, opła­ki­wa­ła swo­ją robo­tę. Bała się, że nie zdo­ła stwo­rzyć nicze­go dosko­nal­sze­go od pro­stych, roz­ło­żo­nych po izbie warstw sztyw­ne­go mate­ria­łu.
– Tak mówisz? – mat­ka ucie­szy­ła się wyraź­nie.
– I co my teraz z taką suk­nią zro­bi­my? Nie dość już szmat na stry­chu? – Kie­dy wyję­ły suk­nię z pudła, zaję­ła ona całe wol­ne miej­sce w izbie. Nie odwa­ży­łam się jej dotknąć. Sta­nę­łam na ławie i z wyso­ka obser­wo­wa­łam, jak bab­ka z mat­ką radzi­ły nad moim losem. – Musie­li zwa­rio­wać. Star­cze obłą­ka­nie. Co wiesz o tam­tej rodzi­nie?
Mat­ka wzru­szy­ła ramio­na­mi, co mogła wie­dzieć.
– Masz ich sta­re listy?
Gdzieś mia­ła, ale musia­ła­by szu­kać. Tym­cza­sem sukien­ka roz­ra­sta­ła się coraz bar­dziej i muska­ła mnie bufia­stym ręka­wem po policz­ku.
– Wynie­sie­my ją na strych – zde­cy­do­wa­ła bab­ka i obie­ca­ła, że uszy­je na nią pokro­wiec.
Ale sukien­ka nie chcia­ła przejść przez otwór na strych. Mat­ka zdo­ła­ła ją wnieść do poło­wy dra­bi­ny i to już był koniec. Ste­laż ze spód­ni­cą zakrył jej gło­wę, na dar­mo bab­ka pró­bo­wa­ła pchnąć gęste zwo­je mate­ria­łu ku górze, na dar­mo. Wciąż mno­ży­ły się zakład­ki i kokard­ki, brosz­ka wypię­ła tęgi brzuch, a koron­ki roz­ra­sta­ły się jak kłu­ją­ce po nogach osty.
Pod­da­ły się, wypro­wa­dzi­ły suk­nię na podwó­rze, tam kaza­ły mi się roze­brać. Mat­ka odpi­na­ła haft­kę po haft­ce, póź­niej okrą­głe jak kora­le guzi­ki przy szyi. Zaczę­ła śpie­wać. Bab­ka poszła do sto­do­ły, wró­ci­ła z dra­bi­ną, usta­wi­ła ją na podwó­rzu, wspię­ła się na szczyt i stam­tąd, trzy­ma­jąc za bufia­ste ręka­wy, nało­ży­ła na mnie suk­nię. Posła­ły mnie do sadu, żebym krą­ży­ła wśród drzew. Mat­ce łamał się głos, ale bab­ka patrzy­ła na nią groź­nie i kaza­ła jej śpie­wać, chy­ba po raz pierw­szy w życiu. Coś tam, w swo­im śpie­wie, mat­ka szy­ko­wa­ła dla mnie, może życie mię­dzy drze­wa­mi, krąg za krę­giem, kie­dy obcho­dzi­łam naoko­ło śli­wę, jabłoń, śli­wę, mira­bel­kę. Chcia­ła dla mnie jak naj­le­piej, tyle że nie wie­dzia­ła, co by to mia­ło być to naj­lep­sze. Gor­set ranił mi brzuch i bio­dra, obcho­dzi­łam każ­de drze­wo, doty­ka­jąc się pni i gałę­zi, żeby myśla­ły, że im się speł­nię.
– Życzy­my ci wszyst­kie­go dobre­go – śpie­wa­ła mat­ka. – Choć kto może wie­dzieć, co jest dobre?
Wte­dy bab­ka zno­wu poszła do sto­do­ły. Wró­ci­ła z łopa­tą, wybra­ła miej­sce pod jabłon­ką i zaczę­ła kopać. Kopa­ła aż nad­szedł zmierzch wio­sen­ny, zie­mia była pach­ną­ca i roz­mo­kła. Przy­wo­ła­ła mnie do sie­bie. Mat­ka roz­pię­ła haft­ki i guzi­ki, sta­nę­ła na dra­bi­nie i zdję­ła ze mnie suk­nię. Wspól­ny­mi siła­mi uło­ży­ły ją w zie­mi. Była upar­ta, dalej mno­ży­ła zgrab­ne kokard­ki i zakład­ki, co chwi­lę wysta­wia­ła bufia­sty rękaw, ale zie­mia nale­ża­ła do bab­ki, więc w koń­cu i suk­nia musia­ła stać się jej posłusz­na. Wró­ci­ły­śmy do cha­ty, spa­lić kar­to­no­we pudła.

O autorze

Katarzyna Nowak

(ur. 1989). Wyróżniona w konkursie Pociąg do przygody Wydawnictwa Czarne, a także w 7. Międzynarodowym festiwalu opowiadań we Wrocławiu. Mieszka w Stalowej Woli. Pracuje jako psycholog.