Skrzypki i Sukienki
Katarzyna Nowak
Opowiadania Skrzypki i Sukienki Katarzyny Nowak. Prezentacja w ramach projektu „Opowiadania i powieści 2018”.
Skrzypki
Jakub usłyszał:
– Będziesz miał oficerki, a będziesz kimś.
Niektórzy mówili na nie skrzypki, bo szewc wsadzał zapałkę przy obcasie i buty skrzypiały, jak się szło.
– Za skrzypiące dwa razy więcej bierze! – ostrzegali.
– Wielkie mi rzeczy! Za zapałkę tyle mu płać! Sukinsyn!
– To nie płać i wsadzaj sobie sam, zobaczymy, jak ci poskrzypią. Jak drzwiczki od pieca. Tak się mówi, że ledwie zapałkę wsadzić, ale oni tego przez całe życie się uczą i jeszcze po śmierci nie potrafią. Najpierw wytnij kształt, a musi być z drewna sosny na jesieni ściętej. Wymiary w zależności od skóry, twarda czy miększa, jasna lub ciemniejsza. No i szparę przygotować. Niech się o milimetr pomyli, już będą skrzeczeć.
– I kładą zapałkę, gdzie przechodzi podeszwa i zelówka. Dopiero wtedy pociera skóra o skórę
Jakub znalazł szewca. Przychodził do niego nocą. Biedny szewc nie potrafił wygnać go ze swojego warsztatu. Jakub przekupywał szewca wódką. Pukał do okna, a tamten udawał, że nie słyszy, stukał młotkiem, wykrawał skórę albo spał. Ale nawet przez sen słyszał. Zresztą, Jakub nie dawał się zwieść. Naciskał klamkę, choć była zblokowana. Przykładał usta do szpary, żeby szewc lepiej go słyszał:
– Napijemy się?
Szewc nie wytrzymywał długo. Budził się ze snu albo odchodził od roboty, otwierał drzwi na oścież i przynosił krzesło dla gościa. Podkręcał knot w lampie, sięgał po ścierkę i czyścił szklanki, ale Jakub nie oddawał mu butelki. Dopiero jak szewc stawiał na warsztacie szklanki, podnosił się z krzesła, lał wódkę i zaczynał gadać o skrzypkach.
– Kiedy wymiary z moich nóg weźmiecie?
– Najpierw zapłać, to wezmę!
A wiedzieliśmy przecież wszyscy, że nie było go stać na te buty. Nawet gdyby dzień w dzień zwoził z lasu drzewo, gdyby jednej nocy nie przespał, ryby łowiąc, gdyby wyrzekł się sianokosów i żniw i sprzedał wszystkie krowy, nie byłoby go stać na skrzypki.
Dlatego w gadaninie z szewcem odwoływał się do innych praw, można byłoby powiedzieć, że pozaziemskich.
– Ja podejrzewam – groził – że tam dopiero zrobicie dla mnie skrzypki. Tutaj jeszcze nie potraficie.
– Gdzie t a m ?! – pytał gniewnie szewc.
Jakub machał ręką w nieokreślonym kierunku.
– To ja jeszcze i po śmierci buty będę robił?
– Gdzie ludzie, tam i buty będą potrzebne. – Jakub wyciągał przed siebie nogi, żeby w końcu miara była wzięta. Ale szewc pytał kpiąco:
– A skąd wiesz, że tam te same miary nóg zachowasz?
Jakub poddawał się, szewc wyjmował mu z rąk butelkę i kazał wracać do wsi.
Jednej nocy postanowiłam udać się za Jakubem. Był to już czas, kiedy Jakub przestał do mnie przychodzić, a z szewcem jakby się zaprzyjaźnił. Ponoć tamten już go nie wyganiał. Ponoć nie kazał mu płacić, a pochylał się nad jego obolałymi stopami i brał za każdym razem na nowo miarę, i ponoć obiecał mu te oficerki w zaświatach, zaraz jak tylko Jakub umrze. Miał czekać na niego przed bramami raju, z butami w rękach. „Dla ciebie, synu” – miałby powiedzieć. W każdym razie tak ludzie gadali we wsi.
Nie dostrzegł mnie, pospiesznie opuścił wieś i udał się nad brzeg Sanu, ażeby stamtąd wyruszyć łódką do miasta. Nie musiałam się nawet specjalnie starać. Z dawnych czasów przywykłam być jak cień Jakuba i było mało prawdopodobne, że mnie dostrzeże.
Chwycił za wiosło, odbił od brzegu, chwilę szarpał się z rzeką. Może coś go gryzło od środka, a może niecierpliwił się, bo rzeka wydawała się być o wiele szersza niż wczoraj, choć w nocy nie padało.
Jakub był, jak zwykle, bez butów, ale nagle jego nagie stopy wydały mi się bezbronne. Jak gdyby zawsze przy mnie chodził obuty.
Byłam zła na niego i chciałam mu powiedzieć, żeby zaprzestał tych głupot.
– Po co ci te buty?
Ale nic nie powiedziałam. Zlękłam się, że mógłby pomyśleć, że skoro nie pochwalam skrzypek, to oznacza, że nie pochwalam jego.
Dopłynęliśmy, Jakub zacumował łódkę, przeszliśmy przez piaszczysty brzeg i wspięliśmy się na chodniki. Idąc za Jakubem, próbowałam usłyszeć, jak by skrzypiały jego buty. Stukot obcasów na ulicy. Wybrałby te niskie, czy raczej zdecydowałby się na wyższe? A kolor skóry? Brązowa czy czarna?
Dom szewca stał w centrum miasta. Aż dziw brał człowieka, że taką ruderę umieścili pomiędzy blokami. Odgrodzony siatką, ktoś coś hodował w niewielkim ogródku, nawet wyznaczono alejki, do jednych drzwi, do drugich, do okna.
Jakub zapukał do drzwi i otworzono mu natychmiast. Wkradłam się za nim jako cień do ponurej izby.
Szewc wyciągnął butelkę wódki. Krzesło stało na środku izby, a Jakub zasiadł na nim niczym jaki pan. Szewc rozlał po równo do szklanek, nie odszedł od warsztatu, szył buty.
– Oficerki mają całe cholewy. Jak chłop wsadzi nogę, to drugi go musi z tych butów wyciągać. Był taki, co chodził do karczmy i prosił: „Chłopy, zdjelibyśta ze mnie oficerki”. Jedni trzymali go pod pachy, a drudzy targali za nogi. A chodził w nich co dzień, przede wszystkim do pola. Gadali mu, że to buty odświętne, ale nie słuchał. Jak głupi łaził, gdzie tylko się dało, po ugorach, do stajni, w lecie i w kurzu, po drodze z kamienia i na ściernisku. Wrócił w pół roku do mnie, że mu nie skrzypią. Zdenerwowałem się, bo choćby nie wiem co, nie przestaną skrzypieć. A przyszedł do mnie w zdjętych, niósł je przewieszone przez ramię. Ty przebiegły kłamco, do sianokos idziesz w oficerkach, a do mnie boso? Kazałem mu założyć. Wymigiwał się, że nogi ma brudne. Ale założył, kazałem mu iść, skrzypiały. Ty parszywy kłamco, ja miałbym zapałkę źle ułożyć? Wyrzuciłem go, Bóg mi świadkiem, chwyciłem za gnaty i wyrzuciłem.
Jakub roześmiał się i upił ze szklanki.
– Do oficerek trzeba mądrości. Niejednemu poprzestawiały w głowie. – Przyznałam szewcowi w myślach świętą rację i zerknęłam na Jakuba, czy także zrozumiał, ale on nie wziął tego do siebie. Rozparł się wygodnie na krześle i czekał.
– Niektórzy gadają, że przeklęte buty. Że można dojść w nich, gdzie się chłopu uwidzi. Głupstwa. Sam dla siebie nigdy nie zrobiłem. Trzewiki, owszem. Drewniaki. Kozaki. Czego tu się niby bać? Że będą gnały człowieka tam, gdzie nie ma już siły zajść? O tych sprawach się nie gada, jak przychodzi chłop i składa zamówienie. A każdy chce skrzypiące! Jak mają skrzypieć, pytam, to nie wiedzą, psie juchy!
Wściekł się i rzucił pustą szklankę na podłogę.
– A jak im poskrzypią, takim krokiem pójdą. Od wiek wieków przecie buty prowadzą człowieka. Ktoś powie, że bóg, los, a same buty wystarczą.
Sięgnął odruchowo po szklankę, a kiedy jej nie znalazł, rozejrzał się zdziwiony po izbie, może nawet mnie zauważył, ale nie przejął się, odszedł od warsztatu, otworzył niewielką szafeczkę zawieszoną w kącie przy drzwiach i wyciągnął nową szklankę. Nie przetarł już jej ścierką. Nalał sobie do połowy, Jakuba pominął. Upił. Wrócił do warsztatu.
– Nic nie mówisz, synu?
Jakub poruszył się na krześle, ale rzeczywiście, nie zamierzał nic powiedzieć.
– Takie czasy, paskudne. Zabroniłbym im chodzenia w skrzypkach, ale wtedy pójdą do tego drugiego. On by im zagrał! Nie mam serca. Nikogo nie odsyłam. Jak trzeba, reperuję. Patrzę i nie wierzę, że tak schodzone, jakby nie spod mojej ręki wyszły. W butach nie powinno się chodzić!
– Są tacy, którzy wiedzą – zastrzegł. – Rozsądni. Trzewiki zamawiają. Chodaki. Sandały. Ale są i diabły. Gadają, że i dla baby można wykroić oficerki. A jak oficerki, to i skrzypki. Nie wiedzą z czym igrają!
Oparł ręce o warsztat, schował w nich głowę, i zapłakał jak dziecko. Jakub nie wytrzymał, wstał, poklepał go po plecach i wyszedł.
Poszłam za Jakubem. Już nie siliłam się na to, żeby mnie nie zauważył. Ale tym razem on udawał, że mnie nie widzi i choć pchałam razem z nim łódkę do Sanu, odwrócił się plecami, kiedy zaczął wiosłować. Wyciągnęłam rękę, nie dotknęłam jednak jego ramienia, jak zamierzałam. Chciałam go pocieszyć, ale pomyślałam, że odbierze to jako przestrogę. Płynęliśmy do drugiego brzegu, którego żadne z nas nie widziało w ciemnościach.
Sukienki
Wiosną miałyśmy z babką i matką w zwyczaju czekać na sukienki. Przysyłała je w ogromnej paczce, skleconej z kartonowych pudełek, daleka rodzina ojca. Raz na rok ktoś za oceanem przygotowywał dla nas kolorowe stroje, jemu już niepotrzebne, schodzone i znudzone. Kto wie, czy te paczki nie wpłynęły na decyzję babki, że zgodziła się matkę oddać ojcu za żonę. Musiały fascynować ją materiały, z którymi na co dzień nie miała do czynienia. Za nic nie przyznawała się, że tak mogłoby być. Nie śmiałam nawet pytać.
– Uważaj – ostrzegała mnie matka. – Bo i ciebie będzie chciała tak samo przehandlować.
Mówiła tak, choć oczywiście nie czuła się przehandlowana. Sama wybrała sobie ojca, prawdopodobnie jedyny wybór w jej życiu, a sukienki stanowiły rodzaj przebłagalnego daru ojca, że babce zabiera jedyne jej dziecko.
Sukienki różnorodnie wpływały na koleje naszego losu. Te jeszcze niewysłane, zimowymi wieczorami, podsycały wyobraźnię. Potrafiłyśmy z matką godzinami rozprawiać, w jakich będą kolorach. Matka życzyła sobie granaty i zielenie. Rozkładała się na moim łóżku, przymykała powieki i mówiła, co widzi.
– Otwieramy paczkę, a tam już pierwsza z brzegu, wyciągam ją delikatnie, żeby niczego nie porwać, jest miękka, zwiewna, mówię ci, że zielona. Ciemny, zielony, głęboki kolor – tych słów matka nie używała na co dzień.
Tak samo przy pracy, kiedy babki nie było w pobliżu, pojawiały się nagle sukienki z rozkloszowanymi spódnicami, przewiązane cienkim paseczkiem ze srebrną klamrą, przepołowione grubymi pasami, roztańczone, roześmiane, upstrzone drobnymi kwiatami, plamkami, w gwiazdy i księżyce, przepełnione dniem albo nocą. Dlatego też matka pilnie obserwowała, którą sukienkę wkładałam, wychodząc z chaty, i nie musiała już pytać, gdzie i z kim idę. Ale bywało i tak, że przestrzegała mnie.
– A wiesz, jaką sukienkę włożyłaś?
– Jaką? – pytałam, udając zdumienie.
– Nieładną i nie będziesz się dobrze bawić. Postoisz w kącie – podkreślała, chcąc zmusić mnie do zmiany decyzji. Nie słuchałam matki, nigdy do końca jej nie wierzyłam, choć po powrocie, owszem, przyznawałam, że rzeczywiście nie bawiłam się dobrze.
Często zastanawiałyśmy się, jaki jest związek sukienki z życiem, w jaki sposób ona życie kształtuje. Być może, próbowałyśmy dowieść, wszystko znajduje się w rękach dalekiej rodziny ojca. Już oni dobrze wiedzą, jakie sukienki nam wysyłają. Celowo dobierają takie, a nie inne i dlatego specjalnie nie interesują się naszymi listami, już od długich lat nie proszą, żeby im napisać, co u nas. Po co mielibyśmy pisać, skoro wiedzą – wysłali raz żółtą sukienkę i wiedzieli, że w niej właśnie pójdę na pierwsze tańce z Jakubem.
– Jakub – szeptali między sobą za oceanem. – Niech będzie dla niej Jakub. A zatem sukienka z niewielkim, okrągłym wycięciem na plecach. – I już Jakub musiał poprosić mnie do tańca, nawet niechcący dotknął tego wycięcia i nie cofnął ręki.
Ale to tylko jedna wersja wydarzeń. Być może wybierałyśmy sukienki już wiedząc, ale jeszcze do tej wiedzy nie przyznając się przed sobą. I tutaj matka zawsze przytaczała ten sam przykład.
– A pamiętasz, jak wychodziłaś i nie chciałaś mi pokazać sukienki? Obwinęłaś się swetrem i starą spódnicą babki. Ramię cię zdradziło. Wysunęło się nagie spod swetra i już wiedziałam w jakiej idziesz. A chowałam ją przed tobą, jeszcze nie czas, dobrze wiedziałam, znalazłaś i zabrałaś, no, to oni się pomylili i za wcześnie ją do nas wysłali. A ciebie skusiła. Pamiętasz? Nie pozwoliłam ci wtedy wyjść z chaty. I co, nie wiedziałaś, po co idziesz?
Upierałam się, że nie wiedziałam, nic a nic, sukienka była piękna, dlatego ją wzięłam, ale matka kręciła głową.
– Wiedziałaś, wiedziałaś, tylko wydawało ci się, że nie wiesz. Po co inaczej chowałabyś się przede mną?
Czasem zdawało nam się, że nic nie znaczą i gardziłyśmy nimi jak szmatami. Kiedyś matka przeprała jakąś w bali i zaklinała los, że jak jutro założy ją do miasta, to ojciec kupi jej nowe trzewiki. Świeżo wyprana i pachnąca sukienka muskała ojca po ramieniu, matka przymilała mu się i dwuznacznie napomykała o trzewikach, wskazując palcem co ładniejsze modele. Ojciec był niewzruszony na powaby sukienki. Matka wróciła do chaty, natychmiast ściągnęła ją z siebie, i rzuciła na ziemię, i nogą wsunęła pod łóżko.
Ale później już, kiedy jednak wydobyła ją z kurzów, tłumaczyła mi:
– Jednak one nami rządza, nie my nimi – wzdychała wyrozumiale, gotowa oddać się ich władzy.
Mimo że wyczekiwałyśmy, paczki przychodziły niespodziewanie. A to matka gotowała obiad i od rana nie przeszła jej przez głowę najmniejszą myśl o sukienkach, a to babka wygnała krowy na łąkę i po powrocie do chaty zobaczyła paczkę na środku izby. Ojciec dźwigał ją z miasta. Co roku denerwował się, że mogą jednak nie wysłać, a wtedy babka odbierze mu matkę. Szedł do chaty, obejmując kartonowe pudło, na jego twarzy widziałam ulgę.
Nie spieszyłyśmy się. Trudno powiedzieć, co sprawiało nam większą przyjemność – snucie fantazji na temat sukienek czy przecinanie warstw kartonowych pudeł, aby wydobywać z nich skarby. Dlaczego przysyłali tylko sukienki? Nie rozumiałyśmy. W paczce nigdy nie znajdowały się rzeczy mogące przydać się ojcu. Za każdym razem, nawet jak ojciec był jeszcze sam, tylko sukienki. Chodził z nimi na targ. Rozwieszał je na niewysokim drzewie. Nie mogłyśmy mu tego odżałować. Czasem matka prosiła.
– Opowiedz o tych sukienkach, które rozprzedałeś.
Opowiadał niechętnie, próbując przedstawić je na taki sposób, żeby matce obrzydły. Ale nie potrafił dobrze się wyznać, co jej mogło się spodobać, a co nie. Zaczynał zazwyczaj od koronek, bo zdawało mu się, że matka gardzi koronkami.
– Była jedna, cała upstrzona koronkami. Na rękach, na dekolcie, a na spódnicy to już od zatrzęsienia. Nie wyobrażam sobie, jak to to można było prać. A już uprasować! Kiedy przyszła w paczce, to cała pognieciona. Nikt nie chciał jej kupić. Przychodziły baby i marudziły, że taka pomięta, nie do życia sukienka.
W każdej jego opowieści był poruszany wątek, że nikt nie chciał kupić sukienki i że była nie do życia. A jednak, nie dowierzałyśmy mu. Dawno temu babka podstępnie, przy śniadaniu, zapytała ojca:
– Ile ci czasu schodziło, żeby wyprzedać sukienki z jednej paczki?
Ojciec nie spodziewał się, pewno spieszyło mu się do roboty, a może skupił całą uwagę na jedzeniu, bo odpowiedział bez zastanowienia, że nie więcej niż trzy dni. W jego głosie pobrzmiewała duma. Dopiero wieczorem zrozumiał swój błąd. Matka przyparła go:
– Opowiedz o jakiej sukience.
– Była niebieska, z wełny. Kłuła niemiłosiernie. Niechętnie jej dotykałem. Wisiała na drzewie jako pierwsza, a nikt nie chciał jej kupić. Przechodziły baby, dotykały koniuszkami palców i każda wzdrygała się. Nie, to nie była sukienka do życia – podkreślił z mocą.
– Tak? To czemuś ją sprzedał w trzy dni?
Ojciec zaczerwienił się gwałtownie.
Próbował podkreślać brzydotę i nieprzydatność sukienek z tamtych lat sprzed matki, z lat jego samotności, ale tym bardziej rósł nasz żal, a zwykłe, zdaniem ojca, sukienki przemieniały się w suknie balowe.
– A pamiętasz tę suknię z gorsetem, którą ojciec sprzedał na targu? – mówiła matka, kiedy było jej szczególnie źle.
Pamiętałam, nieodżałowane suknie towarzyszyły mi od czasów dzieciństwa. Matka opowiadała przed snem:
– Mogłam w niej pójść do ślubu. Kremowa, przystrojona na spódnicy różyczkami. Pewno z atłasu, miała długie koronkowe rękawy. Była też broszka z bursztynu. Bursztyn to złoty kamień. I po co ją sprzedał? Nie wiedział, że mnie spotka?
Matka nie mogła sobie poradzić z myślą, jak ojciec mógł nie przeczuwać jej obecności. Jak istniał niegdyś ojciec bez niej, ojciec samotny, dorastający pośród innych dziewcząt, nie martwiący się jej bólami, ojciec-dziecko. Sprzedaż tamtych sukienek pozostawała niezbitym dowodem, że jakoś żył bez niej. Może dlatego tak bardzo ją bolały te suknie? Nie ze względu na ich wspaniałość i piękno, ale dlatego, że sprzedając je, ojcu nie przyszło do głowy, że ona będzie chciała je mieć. Nie znał wtedy matki, a matka uważała, że powinien.
– Przeczuwałam ciebie, że będziesz wysoki, silny, że mnie pokochasz – czyniła ojcu wyznania. – A ty nie potrafiłeś przeczuć nawet tych głupich sukienek!
Nie potrafił. I to była jego największa wobec matki wina.
Czasem bywała okrutna.
– Gdybyśmy się nie spotkali, wiesz, co by się ze mną stało? – Co stałoby się z ojcem, nie było sensu mówić, wiadomo, wziąłby każdą inną kobietę. Ale matka pozostałaby nawet wtedy wierna. – Moja matka uszyłaby mi suknię ślubną. Ale do trumny! – pokrzykiwała histerycznie. Ojciec nie wiedział, jak mógłby złagodzić jej ból, z czasem oswoił się i przyjmował każdy cios matki tak, że padała wyczerpana w jego ramiona.
Babka z kolei miała od dawna ustalone, w której sukience pójdzie do ziemi. Nie pozwalała nawet na nią spojrzeć. Obwinięta białym prześcieradłem wisiała śmiertelna sukienka babki na strychu, pośród innych jej sukienek. Dopiero sądnego dnia miała matka odwinąć ją z prześcieradła. Obok stały buty, kurzyły się. Przyglądając się im, próbowałyśmy z matką ustalić wygląd sukienki. Ale nie robiłyśmy sobie nadziei, babka nie przywiązywała większej wagi do butów. Dlatego też buty mogły być czarne, a sukienka już niekoniecznie. Buty proste, a sukienka przepełniona czerwonymi haftami. Babka radziła nam, żebyśmy lepiej, zamiast nad jej sukienką się zastanawiać, pomyślały o swoich.
– Żeby później nie było problemów.
Później! I kto miałby mieć problemy. Chyba już nie ona.
Któregoś zimowego wieczoru matka weszła na strych. Lampa zadrżała w jej rękach, kiedy wspinała się po drabinie. Może nie miała wystarczająco sił, a jednak odważyła się. Przeglądnęła wszystkie sukienki, które miała. Także te wyobrażone. U nas w rodzinie nigdy nie niszczyło się sukienek. Jeśli spódnica była znoszona i wytarta, szła na szmaty, rozcinało się ją na kilka kawałków, bawełna dobrze nadawała się do mycia okien, ale także do szorowania garów. Bluzki tak samo. Później szmaty szły do pieca. Ale nie sukienki. Sukienki wędrowały na strych. Wieszałyśmy je pod dachem, każda w swoim rzędzie. Matka miała swój rząd, babka swój, i ja swój – kiedy się urodziłam, wydzieliły mi oddzielny. Nigdyśmy sobie tych sukienek nie pożyczały.
Z niektórych wyrastało się, nie tyle ciałem, co duchem. Sukienka, gdyby ją założyć, pasowała w klatce piersiowej, w brzuchu, w nogach, kiedy nie mogłam już jej nosić. Ani sprana, ani zniszczona, ktoś mógłby powiedzieć, że piękna sukienka – i owszem, piękna, ale jej czas przeminął. Czułyśmy dobrze te sprawy, nie było potrzeby mówić, co i dlaczego, na darmo tłumaczyć się, że nie włożę, skoro pasowałaby na to święto, na tamto spotkanie, dla tego człowieka. Tak samo więc musiało być z sukienką śmiertelną, nie mogła pochodzić z przeszłości, ale raczej wyprzedzać czas. Dlatego matka zdziwiła się, że babce udało się taką sukienkę odnaleźć – ulżyło jej, że ona sama jeszcze swojej nie posiada. Odtąd, wyczekując na paczki, bała się, że w którejś z nich objawi się suknia śmiertelna, bo wtedy jej umieranie stałoby się koniecznością. Być może lękała się także o mnie, że i ja swoją tam odnajdę.
Kiedy już nowa paczka stała na środku izby, emocjonowałyśmy się niepotrzebnie. Matka rzucała obieranie ziemniaków, mieszanie zupy, mycie talerzy. Babka biegła z łąki, podwijając spódnicę, żeby się nie potknąć. Biegłam razem z babką, wpadałyśmy do chaty zasapane, a ojciec, widząc, że jesteśmy, pokornie wychodził na podwórze. Ani on, ani dziadek nie mieli prawa znajdować się w izbie. Później następowały kłótnie, kto będzie tym razem rozcinał kartony. Wyliczanki i szachrajstwa, przekupstwa matki, fałszywe przymilanie się z mojej strony, krzyk babki. Strach, że jednak trzeba otworzyć kartony pozamykane w nas przez całą zimę. Nadmierną mnogość materiałów i kolorów, być może nieprzystającą do marzeń. Ciągle ten sam strach, że się nie spełnią.
Babka sapała z przejęcia, bo oczywiście za każdym razem ona rozcinała kartony. Pochylone nad pudłem łapałyśmy się za ręce, za ramiona, byle nie osunąć się w przepaść. Babka szeptała modlitwy. Do jakiego boga? Który z nich ośmieliłby się nas strzec? Łakomstwo. Pazerność. Może bóg z rozdętym brzuchem.
– Tylko nie mówcie mu, co tam ma być – przestrzegała nas. – Zdenerwuje się.
Wbiła nóż w ostatnią warstwę kartonu. Biały, sztywny materiał, matka nie wytrzymała, puściła moją rękę i sięgnęła po suknię.
– Ślubna – skrzywiła się.
Co było najgorsze, nic innego prócz tej sukni nie znajdowało się w pudle. Falbanki, bufiaste rękawy, tysiące zakładek, perłowa broszka, spódnica ze stelażem.
– Ale nie przysłały welonu. Znaczy, że jeszcze nie czas.
Babka zaprotestowała:
– Jaka ślubna? Wstyd i hańba!
Czy miała na myśli ilość zużytego materiału na zakładki? Babka nie pochwalała zakładek. Były marnotrawstwem i rozpustą. Zanim usiadła do Singera, opłakiwała swoją robotę. Bała się, że nie zdoła stworzyć niczego doskonalszego od prostych, rozłożonych po izbie warstw sztywnego materiału.
– Tak mówisz? – matka ucieszyła się wyraźnie.
– I co my teraz z taką suknią zrobimy? Nie dość już szmat na strychu? – Kiedy wyjęły suknię z pudła, zajęła ona całe wolne miejsce w izbie. Nie odważyłam się jej dotknąć. Stanęłam na ławie i z wysoka obserwowałam, jak babka z matką radziły nad moim losem. – Musieli zwariować. Starcze obłąkanie. Co wiesz o tamtej rodzinie?
Matka wzruszyła ramionami, co mogła wiedzieć.
– Masz ich stare listy?
Gdzieś miała, ale musiałaby szukać. Tymczasem sukienka rozrastała się coraz bardziej i muskała mnie bufiastym rękawem po policzku.
– Wyniesiemy ją na strych – zdecydowała babka i obiecała, że uszyje na nią pokrowiec.
Ale sukienka nie chciała przejść przez otwór na strych. Matka zdołała ją wnieść do połowy drabiny i to już był koniec. Stelaż ze spódnicą zakrył jej głowę, na darmo babka próbowała pchnąć gęste zwoje materiału ku górze, na darmo. Wciąż mnożyły się zakładki i kokardki, broszka wypięła tęgi brzuch, a koronki rozrastały się jak kłujące po nogach osty.
Poddały się, wyprowadziły suknię na podwórze, tam kazały mi się rozebrać. Matka odpinała haftkę po haftce, później okrągłe jak korale guziki przy szyi. Zaczęła śpiewać. Babka poszła do stodoły, wróciła z drabiną, ustawiła ją na podwórzu, wspięła się na szczyt i stamtąd, trzymając za bufiaste rękawy, nałożyła na mnie suknię. Posłały mnie do sadu, żebym krążyła wśród drzew. Matce łamał się głos, ale babka patrzyła na nią groźnie i kazała jej śpiewać, chyba po raz pierwszy w życiu. Coś tam, w swoim śpiewie, matka szykowała dla mnie, może życie między drzewami, krąg za kręgiem, kiedy obchodziłam naokoło śliwę, jabłoń, śliwę, mirabelkę. Chciała dla mnie jak najlepiej, tyle że nie wiedziała, co by to miało być to najlepsze. Gorset ranił mi brzuch i biodra, obchodziłam każde drzewo, dotykając się pni i gałęzi, żeby myślały, że im się spełnię.
– Życzymy ci wszystkiego dobrego – śpiewała matka. – Choć kto może wiedzieć, co jest dobre?
Wtedy babka znowu poszła do stodoły. Wróciła z łopatą, wybrała miejsce pod jabłonką i zaczęła kopać. Kopała aż nadszedł zmierzch wiosenny, ziemia była pachnąca i rozmokła. Przywołała mnie do siebie. Matka rozpięła haftki i guziki, stanęła na drabinie i zdjęła ze mnie suknię. Wspólnymi siłami ułożyły ją w ziemi. Była uparta, dalej mnożyła zgrabne kokardki i zakładki, co chwilę wystawiała bufiasty rękaw, ale ziemia należała do babki, więc w końcu i suknia musiała stać się jej posłuszna. Wróciłyśmy do chaty, spalić kartonowe pudła.
O autorze
Katarzyna Nowak
(ur. 1989). Wyróżniona w konkursie Pociąg do przygody Wydawnictwa Czarne, a także w 7. Międzynarodowym festiwalu opowiadań we Wrocławiu. Mieszka w Stalowej Woli. Pracuje jako psycholog.