Zielona kurtka
Paweł Najgebauer
Premierowa proza Pawła Najgebauera Zielona kurtka. Wyróżnienie w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2023”.
– Złodziej! Złodziej! Okradli mnie! Ten w zielonej kurtce!
Że też stara kurwa musiała to wyczuć, pomyślał Cezary, wyskakując z tramwaju numer siedemnaście na przystanku Nowolipki. Dużo ludzi kłębiło się przy drzwiach, jakaś dziwna para stała z psem ganiającym w poprzek peronu. Cezary był chudy i żylasty, więc sprawnie przepchał się między ludźmi, prawie zadeptując psa. Na szczęście nikt za bardzo nie reagował na pokrzykiwania starego babsztyla, więc Cezaremu udało mu się wyjść na wolną przestrzeń. Jak dobrze, że ludzie mają to wszystko w dupie. Przebiegł szybko przez tory, poszczęściło mu się i właśnie zapaliło się zielone. Poszedł w lewo wzdłuż pasażu handlowego, utrzymując szybkie tempo, ale starał się nie biec, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Z oddali słyszał żałosne okrzyki, krew buzowała i w głowie kręciło się od adrenaliny. Oblizał spękane od zimna wargi, wetknął język pomiędzy rzadkie, poczerniałe zęby – to go uspokajało. Teraz mógł zajrzeć do portfela. Mocno wyświechtana sztuczna skóra skrywała sto dwadzieścia złotych w dwóch papierkach, jakieś monety. Mało, pomyślał. W jednej chwili zdał sobie sprawę z dwóch faktów – po pierwsze, był w jaskrawozielonej kurtce, widocznej z daleka, po drugie, jakiś zapłaszczony elegant zaczął biec w poprzek alei Jana Pawła – najwyraźniej za nim. Ja pierdolę, czemu ta kurtka właśnie dzisiaj, po chuj mi to było i tylko sto dwadzieścia złotych. Obejrzał się, miał jakieś dwieście, może trzysta metrów przewagi, ale do eleganta dołączył chłopak od psa – bez psa. To gorzej. Skręcił w przejście na osiedle i przyspieszył. Na schodach zaczął biec, ale od razu zakręciło mu się w głowie. Oparł się o ścianę, w żołądku alpaga robiła kołowrotki z bułką, którą zabrał gołębiom. Nie ma czasu. Ruszył pędem przed siebie.
Podwórze pomiędzy blokami było bez sensu, przynajmniej z punktu widzenia potrzeb Cezarego. Mało załomów, dużo samochodów i obsranych trawniko-błotnisk. Skręcił w prawo, do kolejnego przejścia między blokami. Nogi odmawiały posłuszeństwa i nie było to zaskoczenie. Miał 57 lat, stanowczo za późno na taką brawurę. Co mnie, kurwa, podkusiło. Sto dwadzieścia złotych! Portfel wyglądał w otwartej torebce starego babska jak tłusta ropucha, Cezary spodziewał się tam co najmniej całej emerytury. Normalnie nie kradł, ale szkoda było przepuścić taką okazję. Tramwaj jechał w kierunku centrum, więc baba musiała jechać do Hali Mirowskiej na zakupy, nie ma innej możliwości. Sto dwadzieścia złotych? Co ona chciała sobie kupić? Taka wyprawa tylko po seler i pończochy?
Cezary był lokalsem. Chłopakiem z Muranowa, z Miłej, potem mieszkał na Esperanto z żoną, ale odkąd Jadwiga z pomocą gacha wywaliła go z domu, pałętał się po dawnych kumplach. Pomieszkiwał i w Radzyminie, i nawet w Mińsku Mazowieckim, bo towarzystwo z samochodówki trochę się rozlazło po województwie, ale ostatnio szczęście się do niego uśmiechnęło i udało mu się przygruchać Halinę, która miała M2 kwaterunkowe na Tarchominie. Znowu wrócił do żywych po nieskończonych pijatykach w mazowieckich dziurach i obiecał sobie – i Halinie – że znajdzie pracę. Ubrał się schludnie w wypłowiały garnitur po mężu Haliny, nieboszczyku, ogolił się, doszorował kilka ostatnich zębów i poszedł do pośredniaka. Zarejestrował się jako bezrobotny, dostał ubezpieczenie. Marzyło mu się pójście do lekarza i zrobienie czegoś z wrzodami czy innym paskudztwem, które paliło go w żołądku nawet jak nie pił. Halina była dobra dla niego, ale stawiała twarde warunki – albo praca, albo zasiłek – ważne, żeby donosić pieniądze co miesiąc. Śmierć męża dała jej drugą szansę w życiu i nie zamierzała przesmarkać jej z kolejnym pijakiem. Zapału starczyło mu na kilka tygodni, bo okazje do picia pojawiały się ciągle, a i sama Halina, jak tylko zwąchała buteleczkę, nie marnowała czasu. Rzygali potem wspólnie do rozpadającego się kibla.
Teraz, w czasie biegu, w kieszeni zielonej kurtki ciążyła Cezaremu butelka słodkiej Warki Strong, wspaniałego znaleziska, jeszcze z Tarchomina, zostawiona pewnie przez bogatego gnoja, który nie potrafi docenić dobrego piwa. Sobotni poranek to okres żniw. Butelka obijała się o biodro, robiąc coraz większego sińca. Wyjebać ją czy jeszcze poczekać? – bił się z myślami.
Obejrzał się znowu. Elegant stał pochylony, oparty o kolana i ciężko dyszał, ale wyprzedził go chłopak w dresie. Cezary znowu przyspieszył i czuł, jak pieniący się trunek, spożyty pół godziny wcześniej, podchodził mu do gardła.
Smak na wpół przetrawionego alkoholu przywołał obraz jego rodziców – ojca, surowego chłopa, odciągniętego od pługa ze wsi pod Grójcem, i oschłej matki, z tej samej wsi zresztą. Ściągnięto ich w latach pięćdziesiątych do odbudowy Warszawy. W zamian za pracę na budowie dostali dwupokojowe mieszkanie na Miłej. Cezary przyszedł na świat w szpitalu na Żelaznej i chociaż Polska odradzała się w ogromnym tempie, a kształtujący się socjalizm miał dać wszystkim równe szanse, to położna najwyraźniej nie podzielała tego entuzjazmu i generalnie ignorowała potrzeby zarówno świeżo upieczonej matki, jak i ciągle wyjącego chłopca.
Matka pracowała w mięsnym na Anielewicza, a ojciec robił jako budowlaniec aż do śmierci, która dopadła go w 1972 roku, jak pijany wlazł na niezabezpieczone rusztowanie, runął i nabił się na sterczące pręty. Cezary miał niecałe dwanaście lat i pamiętał, jak dotykał spreparowanego, plastelinowego ciała tuż przed zamknięciem trumny. Ojciec nigdy nie był zbyt ciepły dla syna i jedyny kontakt fizyczny mieli, kiedy dawał mu baty otwartą dłonią w gołą dupę za palenie niedopałków papierosów, sikanie dla żartu na klatce schodowej albo po prostu spóźnianie się do domu po grze w piłkę na podwórku wieczorem. Dłoń na tyłku była zawsze bardzo ciepła, ale wtedy wydawała się zimniejsza niż sama trumna.
– Łapać złodzieja! – usłyszał Cezary za sobą. Przed nim stała stara kobieta, która przypominała jego matkę, i to chyba do niej krzyczał goniący go chłopak. A może to była jego matka? Od Miłej do Nowolipek nie było znowu tak daleko. Cezary nie miał z nią kontaktu, odkąd go wydziedziczyła, co prawda tylko słownie, ale jednak. Gdy matce obniżono emeryturę, kazała przynosić sobie pieniądze, których Cezary przecież nie miał, a jak miał, to rozchodziły się łatwo, więc po prostu odwiedzał ją coraz rzadziej, aż w końcu, z poczuciem ogromnej ulgi, kompletnie zerwał z nią kontakt.
Miał już dość tej ucieczki, szkoda zachodu dla tych stu dwudziestu złotych. Mimo że kobiecina nie zamierzała chyba rucić się na niego ani nawet zastępować mu drogi, to zatrzymał się i odwrócił. Gdyby okazało się, że to była jego matka: musiałby się grubo tłumaczyć.
– Masz, kurwa. Sto dwadzieścia złotych tylko tu jest – powiedział Cezary do chłopaka, który do niego dobiegł. Chłopak trochę się spłoszył tym nagłym zwrotem akcji, jakby Cezary miał nóż czy coś, więc ostrożnie odebrał portfel i już był gotów zawrócić, zostawić Cezarego w spokoju, gdy podbiegł elegant i powiedział, że policję trzeba wezwać. Cezary nie miał siły, chciało mu się rzygać, więc poddał się kompletnie. Wrócili we trzech na przystanek, gdzie stara baba nie przestawała biadolić, nawet jak dostała od chłopaka w dresie swój portfel. Zamiast w spokoju czekać na policję, elegant zaczął pierdolić:
– Panie, po co panu to? Starszej pani zabierać? Nie wiadomo, kiedy na nas przyjdzie czas, warto sobie tak nabrudzić przed odejściem?
Cezary trochę wbrew sobie zaczął mamrotać, że nie ma pieniędzy ani pracy i wtedy nagle wszyscy dookoła, włącznie z gapiami zaczęli mu mówić o darmowych posiłkach u zakonnic nieopodal, o okolicznej organizacji, która pomaga w znalezieniu pracy. Mówili coraz szybciej, jakby chcieli powiedzieć mu wszystko, co wiedzą o pomocy społecznej, zanim policja odwiezie go na posterunek. Cezary kręcił głową w obie strony, szukając możliwości ucieczki, ale za sobą miał barierkę przystankową, a przed nim stał kordon kilku osób. Nie wiedział już, czy bardziej chce uciekać przed policją, czy przed tymi poradami. Dlaczego ludzie nagle chcieli mu pomóc, skoro dopiero co mu przeszkodzili? Miał dziwne uczucie w gardle, trochę jakby coś mu tam utkwiło. Ostatni raz czuł coś takiego, jak Halina mu powiedziała, że jest dobrym człowiekiem, tylko pijaństwo zrobiło z niego poczwarę, a wcześniej, gdy ojciec poklepał go po plecach za czwórkę z polskiego, jak przeczytał Naszą szkapę i zapamiętał coś z tego. Poczuł wilgoć w kąciku oka, więc zaczął trzeć, co pogorszyło sytuację. Czuł, że wszyscy na niego patrzą, zaczął znowu mamrotać o chorobach i że nie da się dostać pracy. Słyszał jednocześnie syrenę policyjną i nadjeżdżający tramwaj. Nie chciał iść znowu na dołek. Nie miał pieniędzy na mandat ani na opłacenie wytrzeźwiałki. Uznał, że to ostatni moment, żeby coś zrobić. Stary Cezary przecież nie da się tak łatwo złapać w sidła.
Gwałtownie rzucił się pomiędzy mężczyzn, aby przed samym tramwajem przeskoczyć na drugą stronę torów. Chłopak i elegant próbowali go złapać, ale tylko się zakotłowali i Cezarego wciągnęło pod koła. Tramwaj numer siedemnaście, hamując z piskiem, zmielił jego ciało. Cezary widział wszystkich, stali cicho obok: elegant, stara baba, chłopak w dresie już z powrotem ze swoją dziewczyną i psem, dwaj młodzi policjanci, jakieś kobiety. Zrobiło się strasznie zimno, pewnie kurtka się poszarpała. Zielona kurtka od Haliny.
O autorze
Paweł Najgebauer
Szczęśliwy ojciec i mąż. Improwizator w Teatrze Klancyk, instruktor Szkoły Impro, pisarz. Występy i prowadzenie zajęć zaprowadziły go m. in. do USA, Australii i na Filipiny. W wolnych chwilach kroi drewno i jeździ na rowerze (nie jednocześnie).