debaty / WYDARZENIA I INICJATYWY

Adaptacja

Bogusław Kierc

Głos Bogusława Kierca w debacie "Adaptacje literackie".

strona debaty

Adaptacje literackie

Sam jestem adaptacją. Adaptacją Tekstu utkanego na Obraz i Podobieństwo. Jest to Tekst powszechnie znany i jego wersja pisana (zapisana) została z kamiennego oryginału niezliczoną ilość razy przełożona i wciąż jest przekładana i ustawicznie adaptowana.

Kiedy więc wpatruję się w mój wizerunek wtopiony w Tablice Dekalogu, zdumiewa mnie (i przeraża) rozziew między tym, jak zostałem powołany (zapisany), a tym, jak przedstawiam to moje powołanie (czy: bycie powołanym, zapisanym) w codziennej praktyce (sztuce) życia.

Obniżając nieznacznie ten teologiczny diapazon, powiedziałbym, że adaptacja wydaje się nieunikniona od czasu owego kataklizmu, znanego pod nazwą grzechu pierworodnego i zakłamywanego apetycznymi opowiastkami o dwojgu nagusach, jabłku i przebiegłym wężu, a także – o małostkowym zakazie jedzenia tego owocu i o niewspółmiernej karze wygnania nieposłusznych smakoszów z rajskiej dziedziny wyegzekwowanej przez anioła z mieczem ognistym.

Tam, pod pamiętnym Drzewem Wiadomości Dobrego i Złego, miała miejsce pierwsza adaptacja Tekstu w bądź co bądź anielskim wykonaniu. Bo, choć – upadły, to jednak anioł.

Czy podobnie zagadując, chcę dać do zrozumienia, że w adaptacji – samo przez się – jest coś grzesznego?

Wolę nie odpowiadać na tak postawione pytanie, bo mam na sumieniu (a mógłbym powiedzieć: w dorobku) znaczną liczbę adaptacji, zwłaszcza – teatralnych.

Pominąwszy mój pierwszy wierszyk, zacząłem swoje pisarstwo (bezwiednie) od adaptacji, kiedy, jedenastoletni, po obejrzeniu filmowej wersji baletu Prokofiewa Romeo i Julia, uznałem, że z tego można by ułożyć sztukę teatralną, a nie przeczytałem (chyba spóźniwszy się na seans), że ktoś już to zrobił. Napisałem więc Romea i Julię tak, żebyśmy to mogli zagrać z młodszym braciszkiem. Nie byłem świadomy, że w pewnym sensie była to adaptacja baletu. A też zupełnie poza jakąkolwiek spekulacją był fakt, że chłopczyk dokonał swoistej adaptacji Szekspirowskiego dramatu. Nie mówiąc już o tym, że i jego braciszek był „adaptacją” Julii, ale to – w kontekście historii teatru – było akurat na miejscu, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, że chłopcy grywali role dziewczyn i kobiet – nawet u nas, w Polsce, w Jazdowie nad Warszawą (czyli w Ujazdowie) przed królem i królową, kiedy dano prapremierę „Odprawy posłów greckich”. Swoją drogą ciekawi mnie chłopaczek, który grał Kasandrę.

Pewnie, że tamte chłopięce pisactwa to raczej transkrypcje czy apokryfy, ale niech będzie, że to jednak adaptacje, bo w istocie nimi były. A istotą adaptacji jest dla mnie odpowiedniość przełożenia tego, co u początku pojawiło się we właściwych sobie okolicznościach, a co w okolicznościach nowych powinno znaleźć te sobie właściwe.

Adaptacja jest właściwością czytania, ale też każde czytanie jest (nieoczywistą) adaptacją.

Jasne, że opowiadam się za nieuniknionością adaptacji, pamiętając o jej grzesznej proweniencji. Ale też nie wiem, jak mogłaby wyglądać, brzmieć wymiana myśli, emocji, wrażeń – w stanie czystym. To rajska przeszłość i eschatologiczna przyszłość. Psałterz Dawidów nie jest przekładem, lecz genialną adaptacją; przystosowaniem (do ustanawianej polszczyzny) starotestamentalnej – wybaczcie mi ten hołd dla mojego Mistrza – „sytuacji lirycznej” i etycznej.

Dokonawszy wielu adaptacji dla potrzeb teatru, w tym i takich, kiedy jeszcze mogłem się był pytać o przystawalność wierności i uzyskiwać błogosławieństwo Tadeusza Konwickiego, kiedy adaptowałem „Zwierzoczłekoupiora” , czy Anny Kamieńskiej dla moich teatralizacji jej wierszy dla dzieci, zdarzało mi się również przysposabiać dla sceny poezje Przybosia, Mickiewicza… Julian Przyboś był tym poetą, który we mnie mieszkał i rozprzestrzeniał się tak, że i ja w tym jego rozprzestrzenianiu się we mnie czułem własną, większą rozległość. Zważywszy na naszą serdeczną zażyłość, było to naturalne przemieszczanie siebie w innego.

Ale moje obcowanie z liryką Mickiewicza przemieniało się po latach, w miarę lat, w osmozę myśleń, uczuć i dyspozycji. Kiedy więc uznałem, że to, co chcę przenieść z siebie do – stanowiącego moje mnie – ciebie, jest wyrażone w wierszach Mickiewicza, próbowałem z nich ułożyć moją spowiedź generalną, wiedząc jednak, że osłania mnie alibi w postaci jego autorstwa.

Ciekawiło mnie, jakimi swoimi wierszami mógłbym zastąpić te jego, przez które wypowiadałem się w przedstawieniu Mój trup. Do tamtego czasu – najbardziej osobistym, intymnym wyznaniu teatralnym. Chcę przez to powiedzieć, że tak adaptowałem układ wierszy Mickiewicza, żeby nie była odczuwalna nietożsamość osób, czasu i przestrzeni w tym agonalnym pożegnaniu.

Myślałem, że to ostatnie moje przedstawienie w teatrze jednego aktora.

Ale ta myśl o wyszukaniu własnych słów – bez alibi, że nie ja wcześniej je wypowiedziałem – przywiodła mnie do Manatków, najnowszego tomu wierszy, który właśnie to, co w Moim trupie usiłowałem wyznać, teraz – z ostentacyjną jawnością odsłaniał, nie korzystając z bezpieczeństwa ukrycia się w tak zwanej „liryce roli”. Żeby jednak „Manatki” stały się przedstawieniem teatralnym, musiałem dokonać adaptacji własnego tekstu, niezależnie od tego, że sam byłem autorem, reżyserem i wykonawcą.

Zdarzyło mi się, że po przedstawieniu, bardzo pilny i uważny czytelnik tego tomu, zastanawiał się, skąd wziąłem ostatnie zdania przedstawienia, a był to wiersz, który doskonale znał z książki.

Myślę, że w tym, co w naszej ludzkiej relacji do siebie i ze sobą jest bodaj najważniejsze, w małżeństwie, też mamy do czynienia z ustawiczną adaptacją, adaptacją roli i dramatu in statu nascendi. Przypełza do nas anioł w postaci węża i próbuje nas nabrać na własną adaptację miłosnej pieśni Stworzyciela. Gdyby się odważyć dotknąć skóry gada, zadziwi jej delikatna gładkość, bardzo podobna do subtelnych powierzchni genitaliów.