debaty / ankiety i podsumowania

Kolażeństwo

Maja Staśko

Głos Mai Staśko w debacie "Biurowe książki roku 2013".

strona debaty

Biurowe książki roku 2013

Pisa­nie o Kola­żach Her­ty Mül­ler nie jest w sta­nie osią­gnąć dystan­su, któ­ry pozwa­lał­by na wyj­ście z kola­żu. Obiek­tyw­ne zało­że­nia już od posta­wie­nia pierw­szej lite­ry roz­pry­sku­ją się we wszyst­kie stro­ny (jed­no­cze­śnie) – jak pono­wo­cze­sny, Róże­wi­czow­ski czło­wiek. Powta­rza­nie, przy­kła­da­nie wła­snej twa­rzy do okład­ki, zaczy­na się od otwar­cia książ­ki, czy­li opo­wie­dze­nia się po kon­kret­nej (pierw­szej, dwu­na­stej, sześć­dzie­sią­tej szó­stej) stro­nie. Kolaż zni­ka, kola­żem sta­je się „ja”, któ­re też zni­ka, bo sta­je się kola­żem. Wina języ­ka, jak zawsze. To (o) nim pisa­nie o Kola­żach Her­ty Mül­ler two­rzy kolaż, RE:kolaż, ale sko­ro każ­dy kolaż jest RE:, to po pro­stu kolaż. Kto zoba­czył w tym momen­cie skry­bę prze­pi­su­ją­ce­go poszcze­gól­ne skraw­ki i łączą­ce­go z nich nowy utwór, niech się wypo­wie, niech się wyrzek­nie sie­bie. Kto zoba­czył w tym momen­cie quasi-„ja” prze-pisu­ją­ce poszcze­gól­ne skraw­ki w odręb­nym tek­ście w kon­tek­ście, niech się wypo­wie, niech się wyrzek­nie sie­bie. Pierw­sza wizja to kolaż tra­dy­cyj­ny, post­mo­der­ni­stycz­ny, zło­żo­ny z sie­ci cyta­tów i inter­tek­stów; skru­pu­lat­ny (na)śladowca wyci­na frag­men­ty z tek­stów i skle­ja je na nowo. Tak w pierw­szym oglą­dzie przed­sta­wia­ją się Kola­że, tak funk­cjo­nu­je mot­to do tek­stu – jego oswa­jal­na obcość nie ule­ga wąt­pli­wo­ści; zawsze moż­na się jej wyrzec i oskar­żyć o nie­do­rzecz­ność, a oskar­że­nie nawet nie muśnie oskar­ża­ją­ce­go (wręcz prze­ciw­nie, pozwo­li posta­wić się po stro­nie zaja­dłe­go dekon­struk­cjo­ni­sty). Dru­ga wizja to kolaż „sła­by”, zgod­ny z Vat­ti­mow­ską e(ste)tyką pisa­nia o pisa­niu. W tym rozu­mie­niu każ­de pisa­nie było­by prze-pisa­niem pisa­nia wyj­ścio­we­go w dosłow­nym zna­cze­niu – recen­zja to kolaż recen­zo­wa­nej książ­ki, felie­ton to kolaż wyj­ścio­we­go zda­rze­nia, esej to kolaż nad kola­ża­mi. Tu cytat to przy­wo­ła­nie, odnie­sie­nie (bar­dziej bądź mniej) bez­po­śred­nie, ale bez prze­pi­sa­nia – raczej spi­sa­nie na nowo, prze-pisa­nie. Instan­cja wyj­ścio­wa tkwi mię­dzy wer­sa­mi, jako odrzu­ca­ny i rekon­stru­owa­ny poprzed­nik (w wer­sji Blo­omow­skiej) lub sieć poprzed­ni­ków (w wer­sji Cul­le­row­skiej). Rzecz pro­sta – inter­tek­stu­al­ność. W tym sen­sie kola­żo­wa jest cała Przy­stań! i Tawer­na – ich pisa­nie nie potra­fi wyzwo­lić się od inne­go pisa­nia, ale inne pisa­nie pozo­sta­je inne – to wobec nie­go sytu­uje się „pomię­dzy”. Wyrze­cze­nie się tek­stu już nie jest tak pro­ste, ale zawsze z nie­do­rzecz­no­ści zro­bić moż­na rzecz, cia­ło i wyjść z sie­bie, z kry­ty­ka, blo­ge­ra, dys­ku­tan­ta w tekst.

Wyrze­cze­nie się dwóch tych typów, nie zawsze przy­jem­nych i kul­tu­ral­nych, dwóch tych typów kola­ży, sil­nie usta­na­wia­ją­cych (nawet przez grę czy iro­nię, któ­re zawsze skry­wa­ją za sobą naj­więk­szą moż­li­wą powa­gę i praw­dzi­wość) gra­NI­Cę mię­dzy „ja” a innym, wej­ściem a wyj­ściem pozwo­li wkro­czyć w roz­pry­ski ze wszyst­kich stron naraz. Otóż pisa­nie o Kola­żach Her­ty Mül­ler, pisa­nie o pisa­niu, każ­de pisa­nie to zawsze prze­pi­sa­nie tego wszyst­kie­go, co na nie się skła­da – dwu­dzie­stu kil­ku kon­wen­cjo­nal­nie narzu­co­nych ele­men­tów, liter. W tym sen­sie, jak­kol­wiek by się nie sta­rać, nie moż­na uciec od prze­pi­sa­nia książ­ki, o któ­rej się pisze; zawsze wyko­rzy­stu­je się więk­szość ele­men­tów, któ­re się na nią skła­da­ją, a część (jeśli w ogó­le) doda­je się od sie­bie i ukła­da w – koniecz­nie jed­no­ra­zo­wej – kolej­no­ści. Stąd pisa­nie o Kola­żach to prze-pisa­nie wszyst­kie­go, co w sobie zawie­ra – gdy­by wyod­ręb­nić każ­dy nie­po­wta­rza­ją­cy się w niej ele­ment, powstał­by alfa­bet. Tyl­ko z tego alfa­be­tu napi­sać moż­na tekst o tek­ście, każ­dy tekst. Nie ma wyj­ścia, jest wej­ście – każ­dy czy­tel­nik, każ­dy piszą­cy obse­syj­nie powta­rza dwa­dzie­ścia kil­ka ruchów, w zmie­nia­ją­cej się kolej­no­ści, ale zawsze tych samych – stu­ka wciąż w te same kla­wi­sze, nie prze­sta­je, odgłos stu­ka­nia przy­po­mi­na rytm per­se­we­ra­cji mono­sy­la­by wyrzu­ca­nej przez schi­zo­fre­ni­ka; oczy prze­my­ka­ją w tę i z powro­tem, z powro­tem i w tę. Nad­to w sym­bo­li­za­cyj­nej ner­wi­cy natręctw piszą­cy czy­tel­nik przy-pisu­je powta­rza­ją­cym się ele­men­tom (i ich nastę­po­wa­niu po sobie) zna­cze­nie. Kom­pul­syw­nie zapę­tla się w pierw­szej fazie schi­zo­fre­nii – wszyst­ko zna­czy, mimo iż wszyst­ko to tyl­ko tyle. I aż tyle. Mak­sy­mal­ne moż­li­we powtó­rze­nie i mak­sy­mal­na moż­li­wa jed­nost­ko­wość – „wszyst­ko było” (alfa­bet, język, sło­wo, kla­wia­tu­ra) oraz „nic dwa razy się nie zda­rza i nie zda­rzy” (kolej­ność alfa­be­tu w tek­ście, języ­ko­wa hiper­rze­czy­wi­stość schi­zo­fre­ni­ka, kom­po­zy­cja, obraz). W koń­cu To nie tyl­ko sło­wa, jak infor­mu­je tytuł po-sło­wia Lesz­ka Sza­ru­gi. Lite­ra to też obraz (na przy­kład aku­stycz­ny, zgod­nie ze struk­tu­ra­li­stycz­ny­mi zało­że­nia­mi).

Stąd pisa­nie o Kola­żach Her­ty Mül­ler zawsze ją powta­rza. Skle­ja – jak nie­raz w obra­zach po pra­wej stro­nie tek­stu, w obrę­bie nie­pa­rzy­sto­ści – nie tyl­ko całe sło­wa, ale i, przede wszyst­kim, lite­ry w obrę­bie sło­wa. Z Ble­ib, qua, dr i at powsta­je Ble­ibqu­adrat; z B, l, e, i, b powsta­je Ble­ib, ale i Bibel, Lebib czy Bible – z pod­ło­gi wzlot ku nie­bu, a od nie­ba do nie ma (nie­ma – cisza też zna­czy); wiecz­na rezu­rek­cja. Stąd pisa­nie o Kola­żach Her­ty Mül­ler może być pisa­niem i o Biblii, i o samym pisa­niu. To „o” jest z Kola­ży, ale już to „o” z Biblii – i na odwrót, bo to to samo „o”. Isto­ta w Piśmie, któ­re sta­je się świę­te. Kolaż Kola­ży to tak­że kolaż Języ­ków obcych Jac­ka Deh­ne­la, W podzię­ko­wa­niu za sie­dli­sko Wysta­na Hugh Aude­na czy Do szpi­ku kości Krzysz­to­fa Jawor­skie­go. Każ­de pisa­nie jest prze-pisa­niem Każ­de­go. Ten tekst ma pre­ten­sje do pisa­nia o całej dzia­łal­no­ści Biu­ra Lite­rac­kie­go w 2013 roku i to wła­śnie robi. Kolaż wszyst­kich ksią­żek, z autor­ską sygna­tu­rą, z wła­snym kro­jem pisma jaśnie­ją­cym wśród czcio­nek wyci­na­nych z gazet – sygna­tu­rą, któ­ra zawsze jest już kontr­asy­gna­tą. Blo­om miał rację, pra­oj­ciec jest jeden – alfa­bet (a jego lite­ry to tyl­ko obiek­tyw, zasło­na zna­ków pod­ziem­nych, pod­ziem­nych p‑taków, tików).

A zatem każ­da recen­zja jest auto­no­micz­nym dzie­łem sztu­ki. Nic nowe­go, patrz: Bar­thes. Ale wię­cej – każ­da recen­zja jest dzie­łem sztu­ki, o któ­rym pisze. Nie ma mię­dzy nimi gra­ni­cy. Gdy czy­tasz cytat, nigdy nie możesz powie­dzieć: „to nie ja, to on”. Gdy piszesz cytat, nigdy nie możesz powie­dzieć: „to nie on, to ja”. Sza­ru­ga nie może wyrzec się Kola­ży, ale i nie może zamie­nić dum­nie wynio­słe­go nazwi­ska na okład­ce nad tytu­łem na swo­je wła­sne (a nawet na – w obrę­bie obra­zów aku­stycz­nych – nazwi­sko innej poet­ki, Joan­ny Muel­ler). Gra­ni­ca to gra na nico­ści, prze­ni­co­wy­wa­nie jed­no­znacz­no­ści gier – „to tyl­ko gra, to aż gra (ja)”. Pochy­lasz się nad sadzaw­ką i wie­rzysz, że widzisz sie­bie. Jesteś Nar­cy­zem, potra­fisz się okre­ślić i nazwać. Nagle ktoś cię popy­cha, popy­cha ku złu i wpa­dasz jak śliw­ka w wodę. Wpa­dasz we wła­sne odbi­cie, zanu­rzasz się w nim cał­ko­wi­cie. A ono zni­ka. Patrzysz natręt­nie od spodu na gra­ni­cę mię­dzy wodą a powierzch­nią, ale już nie widzisz sie­bie, nie widzisz gra­ni­cy, tyl­ko koły­szą­ce się w takt two­ich ruchów nie­bo. Nie możesz się nazwać, bo każ­de otwar­cie ust koń­czy się nabra­niem (wody w usta). Nie jesteś zatem ani wodą (ta wle­wa się w cie­bie jako coś obce­go), ani nie-wodą (nie ma w tobie prze­strze­ni jej pozba­wio­nej, prze­strze­ni samo­dziel­nej); ani odbi­ciem, ani „ja”. Gdy ktoś posta­no­wi się w tobie przej­rzeć, widzisz go. Ale wła­ści­wie może to ty, bo on spo­glą­da w cie­bie jak wcze­śniej woda i wypo­wia­da – w spo­sób znie­kształ­co­ny, ale zawsze – two­je imię. Nie ma już cie­bie, jego, odbi­cia, wody – wraz z prze­kro­cze­niem gdzieś się roz­my­wa­cie, pły­ną w was gra­ni­ce i nowo­cze­sność. Możesz go popchnąć i wpad­nie do wody, do cie­bie, w cie­bie.

Chy­ba że nie umiesz pły­wać – wów­czas toniesz.

Wszyst­ko to, wszyst­ko-nic, cały tekst spro­wa­dzić moż­na do jed­ne­go wer­su z Kola­ży, cały jest jego (nie­obec­ne­go) inter­pre­ta­cją – jako kolaż audio­wi­zu­al­nych kola­ży Andrze­ja Sosnow­skie­go (mistrza sam­plin­gu) w PortTV; kolaż cyklu Jed­na linij­ka. Któ­ry to wers? Ten: „na gra­ni­cy spy­tał mnie ten”; i ten: „pro­blem że nic o kimś nie wiem”; i ten: „Wier­sze Her­ty Mül­ler czytałem/oglądałem już daw­niej – to kola­że,”; i ten: „Her­ty Mül­ler.”. Ten (szu­kaj, szu­kaj dalej, wer­tuj, opo­wia­daj się, wyrze­kaj, roz­kła­daj, skła­daj, płyń, toń).