debaty / ankiety i podsumowania

Stagnacja, tylko na jakim poziomie?

Rafał Gawin

Głos Rafała Gawina w debacie "Biurowe książki 2015 roku".

strona debaty

Biurowe książki 2015 roku

Kry­ty­ka lite­rac­ka ma to do sie­bie, że lubi albo pola­ry­zo­wać, albo roz­my­wać zna­cze­nia, ukry­wa­jąc sądy, oce­ny i dia­gno­zy w mniej lub bar­dziej spryt­nie sto­so­wa­nym apa­ra­cie poję­cio­wym. W przy­pad­ku tego­rocz­nej ofer­ty Biu­ra Lite­rac­kie­go dru­gie podej­ście było­by dla niej korzyst­niej­sze. Poję­cia „naj­lep­sze”, „naj­waż­niej­sze” i „naj­cie­kaw­sze” naj­sen­sow­niej spraw­dza­ją się prze­waż­nie tyl­ko w kon­tek­ście tej ofer­ty. Jak na wydaw­nic­two o takich tra­dy­cjach, poten­cja­le mar­ke­tin­go­wym i opi­nio­twór­czym, nie wyglą­da to obie­cu­ją­co, ale mnie­mam, że to tyl­ko chwi­lo­wa zadysz­ka i, w syner­gii z miej­scem funk­cjo­no­wa­nia, Wro­cła­wiem jako Euro­pej­ską Sto­li­cą Kul­tu­ry 2016, ofi­cy­na ruszy peł­ną parą, ze świe­żym wia­trem w żaglach.

Sku­pię się więc na książ­kach poetyc­kich, któ­re z bar­dzo subiek­tyw­nych powo­dów są dla mnie waż­ne.

Twór­czość Dar­ka Fok­sa śle­dzę uważ­nie, z pew­nym, ostat­nio nad­szarp­nię­tym, kre­dy­tem zaufa­nia. Mia­łem pro­blem z Kebab Meiste­rem, nie dawa­ły mi spo­ko­ju Roz­mo­wy z głu­chym psem, nie chcia­łem noto­wać na pra­wie pustych stro­nach Suszy. Zbyt wie­le mi bra­ko­wa­ło, za dużo musia­łem czy­tać pomię­dzy wier­sza­mi, przed i po tek­stach. Nie czu­łem post-pamię­ci, gdy zawsze nie dawa­ła mi spo­ko­ju pamięć sen­su stric­to, ten ciąg, któ­ry – wyda­wa­ło mi się świa­do­mie – wyma­ga więk­sze­go upo­rząd­ko­wa­nia w lite­ra­tu­rze. Tablet taty w jakiś spo­sób mnie uspo­ko­ił. Zro­zu­mia­łem ideę, jaka towa­rzy­szy takie­mu oswa­ja­niu seryj­nej prze­szło­ści, takie­mu for­mal­ne­mu zbie­rac­twu. I nawet jeśli to tyl­ko kla­ser, w któ­rym lepią się kolej­ne tro­fea; jeśli to śro­do­wi­sko­wy szyfr, pozwa­la­ją­cy wta­jem­ni­czo­nym pozna­wać mean­dry życia lite­rac­kie­go, nie moż­na temu pro­jek­to­wi (tak, Foks pisze już tyl­ko pro­jek­ta­mi) uro­ku. Nie moż­na nie pochy­lić się nad ulot­no­ścią tych zre­du­ko­wa­nych do pozor­nie nie­istot­nych infor­ma­cji komu­ni­ka­tów.

Ludzie nie wyj­dą na uli­cę po prze­czy­ta­niu mini­ma­li­stycz­nej pro­po­zy­cji poetyc­kiej Krzysz­to­fa Jawor­skie­go .byłem. Czy zro­bią to w wyni­ku bliż­sze­go kon­tak­tu z Kosmo­nau­ta­mi Grze­go­rza Wró­blew­skie­go? W jakie prze­strze­nie dotrą, gdy zro­zu­mie­ją, że tej twór­czo­ści nigdy nie patro­no­wał Frank O’Hara, a pew­ne prą­dy i świa­to­po­glą­dy lite­rac­kie nigdy nie dotar­ły nad Wisłę, Odrę i Pili­cę? Odwa­ga, oszczęd­ność, obiek­ty­wizm. Trzy razy „o” na cześć kon­te­sta­cji zasta­ne­go porząd­ku, poza głów­nym nur­tem, przy­naj­mniej w Pol­sce. Prze­cież w USA wyglą­da to ina­czej, Mar­jo­rie Per­loff, czo­ło­wa kry­tycz­ka lite­rac­ka, myli się bar­dzo rzad­ko i nie bez powo­du zali­czy­ła tę twór­czość do istot­nych w ska­li świa­to­wej.

Szy­mon Słom­czyń­ski w Dwu­pła­cie poszedł za cio­sem. Roz­wi­nął swo­je neo­kla­sy­cy­stycz­ne roz­wa­ża­nia w stro­nę więk­szej przej­rzy­sto­ści, rezy­gnu­jąc z nad­mier­nych nawia­sów i dygre­sji, cha­rak­te­ry­zu­ją­cych jego i tak uda­ny debiut. Szko­da, że mimo wie­lu moc­nych, wręcz bolą­cych akcen­tów, sza­lę prze­wa­ży­ło myśle­nie pro­jek­to­we i ostat­nich kil­ka wier­szy wyraź­nie zosta­ło wypro­du­ko­wa­nych na potrze­by książ­ki. Dla­te­go z więk­szą uwa­gą ana­li­zu­je sys­tem war­to­ści par tek­stów zwłasz­cza z pierw­szej jej czę­ści, zwłasz­cza tych poświę­co­nych woj­nie płci. Ich trzeź­wy szo­wi­nizm to swo­ista war­tość doda­na w zgen­de­ry­zo­wa­nym świe­cie prze­cięt­ne­go, bez­pł­cio­we­go wier­sza pol­skie­go.

Andrzej Sosnow­ski powo­li dołą­cza do pele­to­nu auto­rów piszą­cych bez­u­stan­nie ten sam wiersz. Ba, w jego przy­pad­ku jest to spraw­nie i spryt­nie skon­stru­owa­ny poemat. Dom ran, cho­ciaż bar­dziej pobu­dza kry­tycz­ne myśle­nie zabie­ga­mi czy­sto for­mal­ny­mi, nie boli rów­nież na tym pozio­mie. A jed­nak czy­ta się na tyle dobrze, że moż­na go pole­cić jako kolej­ny spo­sób na zaśnię­cie. Oni­ryzm i obse­sja, kolej­ne „o”, u Sosnow­skie­go dopro­wa­dzo­ne do tech­nicz­nej per­fek­cji. I tyl­ko pozo­sta­je pyta­nie, czy ten wiersz kie­dy­kol­wiek wró­ci do domu i dla­cze­go tytu­ło­wy dom jest tak draż­nią­cym i nie­bez­piecz­nym schro­nie­niem? Sosnow­ski wie, co robi, nawet w tych momen­tach, kie­dy daje się pro­wa­dzić na rzeź meta­fo­rom. I znaj­du­je­my się w ranie, któ­ra – mimo że nie krwa­wi – pozwa­la nam spoj­rzeć od środ­ka na ten (twór­czy) pro­ces.

Na koniec naj­now­sze odkry­cie, Woda na Mar­sie. Jerzy Jar­nie­wicz bar­dzo dłu­go kon­stru­ował wiersz, któ­ry mógł go zado­wo­lić. Jesz­cze nie, choć prze­szło­ścio­wo prze­ko­ny­wa­ją­ca i ser­wo­wa­na w wia­ry­god­nych deko­ra­cjach, Oran­ża­da; dopie­ro sła­bo zmy­wal­ny Maki­jaż i wie­le waż­nych antro­po­lo­gicz­nie pytań o twarz, toż­sa­mość wier­sza i jego nie­przy­sta­wal­ność do istot i rze­czy. A potem już tyl­ko sze­ro­ko rozu­mia­ny post-: Na dzień dzi­siej­szy i chwi­lę obec­ną, czy­li zbiór nie­zo­bo­wią­zu­ją­cych ero­ty­ków o przy­go­dach języ­ka i zdra­dach zna­cze­nia. Jak więc pod­cho­dzić do kolej­nej pró­by kon­ser­wa­cji poety­ki, zacho­wa­nia jej cech istot­nych, zde­rza­nia kon­kre­tów real­nych (bo z kon­kret­nej, czę­sto łódz­kiej, rze­czy­wi­sto­ści) z kon­kre­ta­mi języ­ko­wy­mi (bo kolo­kwia­lizm, bo typo­wy błąd języ­ko­wy i jego kon­se­kwen­cje dla inter­pre­ta­cji)? Jar­nie­wicz już nie szu­ka, pozo­sta­wia nam wol­ny wybór (wier­sza). I choć tego typu pro­jek­ty kon­se­kwent­niej bro­nią się przede wszyst­kim jako swo­iste „the best of”, choć poka­zu­ją pew­ne twór­cze wyczer­pa­nie, nie­za­leż­nie od tego, jak twór­czo i krań­co­wo eks­plo­ato­wa­ne, mają sens, gdy autor jest świa­do­my ścia­ny, po jakiej będzie musiał się wspiąć, by prze­kro­czyć swo­je ogra­ni­cze­nia. Ufam, że w tym przy­pad­ku nastą­pi to nie­chyb­nie.

I resz­ta. Resz­ta niech pozo­sta­nie mil­cze­niem.