
Skąd jesteś, frazo?
debaty / ankiety i podsumowania Przemysław OwczarekGłos Przemysława Owczarka w debacie „Kroniki osobiste”.
WięcejFragmenty książki Przemysława Owczarka Misteria, wydanej w Biurze Literackim 26 maja 2025 roku.
Markowi Bieńczykowi
Usiadł tyłem do baru, żeby mieć na oku główną arterię i blokowisko swojsko nazywane Manhattanem. Co za szyderstwo? Multikino, hotel, galeria handlowa i budynek pofabryczny z wielkim logo „Gazeta Wyborcza”. Przechodnie, rowery, nieustający strumień samochodów. Mrowienie jak co dzień, od rana do nocy. Centrum. Marna kopia jankeskich metropolii oraz fasad ze szkła i betonu wybujała ponad eklektyzm kamienic rodem z Wiednia, Berlina, Paryża i Petersburga. Miasto kameleon, miasto emigrantów, ciągle na nowo pruta tkanina Penelopy, która wyruszyła na wody o nazwie industrial. Drzewa posadzone wedle linii prostopadłych i równoległych, bo mieszczuchy przedkładają ponad wszystko brak wyobraźni, porządek, symetrię i przejrzystość. Tyle się o niej naczytał, że wreszcie chciałby jej doznać, a to przecież knajpka z obietnicą w nazwie:
Szyby i Lustra. Taka hipsteria z lansem po łódzku.
Szyba oddziela, lustro dubluje. Jedno z drugim przedrzeźnia się nawzajem i jest między nimi jakiś rozstęp. Spróbuj dojrzeć w nim siebie. Po drugiej stronie lustra. Po drugiej stronie szyby zapadał zmrok. Jesień snuła się ulicą jak Ukrainka na rauszu pomstująca na Lacha. A on siedział sam przy stole i ani widu konsumentów. Barmanka w fartuszku, o włosach tak czarnych, że aż kruczych, ziewała w piąstkę. Skończył się zestaw uśmiechów. Zamówił lampkę langwedockiego, wino niedrogie, ale ładnie zbudowane. Wyciągnął z plecaka album Taschena poświęcony Hopperowi. Na okładce fragment reprodukcji „Nocne marki”. Tak. Brakowało tu obrazu Hoppera, żeby cytował wnętrze, a ono cytowało obraz, oczywiście w cudzysłowie. Odnalazł stronę z reprodukcją. Wstał i podszedł do ściany. Przymierzył. Znów zobaczył tamten bar emitujący światło jak Titanic uwięziony w lodzie. Trzech facetów i rudą piękność w czerwonej sukience. Dwóch gości w kapeluszach, jeden odwrócony tyłem. Barmana z profilu w białej furażerce mówiącego coś do klientów, gdy jednocześnie jego dłonie nikną wśród naczyń.
Tyle razy zaglądał w ten sławny obraz, a teraz znów na moment go opuszczał, by pojąć, że stoi w barze w Łodzi i w pewnym sensie naśladuje gościa, który na płótnie usiadł tyłem i stał się wiecznym sekretem. Samotnym, przygasłym człowiekiem, z którego jestestwa próbuje się ulotnić opowieść. Dostrzegł kątem oka, że barmanka Szyb i Luster patrzy na niego z rosnącym zaciekawieniem. Znów zajrzał w głąb 1946 roku. Kiedy Hopper malował ten obraz, stygły piece Europy. Przestały w nich płonąć ludzkie szczapy. Ameryka stała się wielką taśmą produkcyjną.
Usiadł przy swoim stoliku i nadal wpatrywał się w reprodukcję. Wyciągnął z plecaka laptopa, uruchomił program, odnalazł plik. Czym byłaby przejrzystość rzeczy, jeśli nie doskonałą formą bez znaczenia albo czystym znaczeniem bez formy? Czym byłaby przejrzystość zdania, obrazu, ekfrazy? Oddawał się gdybaniu, gdy nagle usłyszał kobiecy głos:
– Co z nim zrobimy?
Lekko zachrypnięty, wyrachowany, letni. Wywołał jej ciało. Wyglądała na zmęczoną. Minął kolejny dzień, który nie przyniósł żadnego rozwiązania. Nie wyzwolił jej ani z roli zwierzyny, ani myśliwego. Zresztą kto był tu ofiarą, a kto łowcą? Sytuacja wydawała się groteskowa i śmieszna.
– Nie wiem. Zadajesz to pytanie setny raz. Mnie to wszystko przestaje obchodzić – odparł Jeremy.
– Nalać kawy? – zapytał barman.
– Dobra, Steve, nalej – odpowiedział Jeremy i sięgnął po papierośnicę. – A jej może daj placek z jabłkami. Chcesz, Pathy? No. Jak widzisz, wróciliśmy. Ale już nie sami. Ten gość, który tam siedzi, to Edward. Pathy, może opowiemy Stevenowi historię, której scenariusz umieszcza mnie, ciebie i Edwarda zawsze w tych samych barach, na tych samych autostradach, ale, dzięki Bogu, nie w tym samym łóżku? Chociaż coś jest na rzeczy, nie, Edward?
Edward nie reagował. Siedział przy kontuarze po lewej stronie baru. Pod rondem kapelusza błyszczały intensywnie szare oczy. Było w nich coś więcej niż nienawiść i pogarda. Steven od razu miał wrażenie, że to typ, którego łatwiej spotkać na pustyni niż w barze w centrum Nowego Jorku. Mam na dziesiątej nie lada gagatka – pomyślał. Zapisywał zamówienia od klientów według miejsc, które mniej więcej pokrywały się z cyferblatem zegara. Tykająca tarcza wisiała za jego plecami. Kontuar baru tworzył trójkąt. Steven wyobrażał sobie, że niczym wskazówka zegara porusza się po wpisanym w trójkąt okręgu. Edward siedział na dziesiątej. Jeremy i Pathy byli na dwunastej.
Pathy, Pathy. Czy ta kobieta zawsze ubiera się na czerwono? Przyszli kwadrans temu. Zaglądali tu od kilku dni. Zazwyczaj zostawali do drugiej. Potem szli objęci do pobliskiego motelu. To była siódma noc, kiedy Steven nie siedział w barze sam i nie pogrążał się w anonsach szmatławca, którego każdą stronę znał już na pamięć. O piątej zamykał bar, który zwykle nawiedzali kierowcy ciężarówek, i szedł kilka przecznic dalej do swojego pokoiku na poddaszu, który wynajmował od starej Marianne. Pathy, Pathy. Już dwa razy śnił, że się z nią kocha. Kiedy nalewał kawę, zaglądał jej w dekolt. Gdy wychodziła z Jeremym, obserwował jej biodra i pośladki. Podziwiał ruch, który sprawiał, że czerwień sukienki pulsowała miarowo jak nabrzmiała tętnica. A myśl o jej ciele, które Jeremy obejmował co noc i brał w posiadanie, wprawiała go w letarg, doprowadzała do nieznośnego, długotrwałego napięcia lędźwi. Dwa razy kochałem się z nią we śnie – pomyślał – i to w sposób, w który nie kochałem się z żadną inną kobietą. I te jej włosy. Rude jak marchew, jak wysychająca na słońcu kałuża krwi. Zawsze spływały na plecy, jak gęsty potok farby w kanale chińskiej dzielnicy, gdzie w manufakturach barwiono pledy i koce. Steven uwielbiał, gdy kobietom opadał na twarz kosmyk włosów. Pathy była zbyt zimna i doskonała, by pozwolić sobie na podobną frywolność. Nawet jej zielone oczy, których kolor przypominał oliwkę pływającą w martini, były pełne chłodu. Tak. Doskonała. To słowo było jedyne i właściwe. Raz zauważył, że wnikliwie mu się przygląda, lecz gdy ją przyłapał, ukryła wzrok w stojącym przed nią kubku kawy. Był wtedy pewien, że ruda piękność ma na niego ochotę. Czy Jeremy do niej pasuje? W jego rysach krył się podobny chłód. Przypominał emigranta z Niemiec, z górskich okolic u podnóża Alp. A Edward? Jego twarz do połowy ukryła się w ramionach pod rondem kapelusza. Wyglądał, jakby czekał na cios, który za chwilę na niego spadnie. Tylko te oczy… Cała trójka pasuje do siebie jak boki kontuaru w moim barze – pomyślał Steven.
– A cóż to za historia? – zapytał, wycierając ręce w ręcznik. Od początku, gdy tylko zobaczył tę parę, męczyła go ciekawość.
– Edward, pozwolisz? – Jeremy zwrócił się do samotnej postaci i zaciągnął papierosem. Steven zauważył, że prawa dłoń Pathy chwyciła rękę Jeremy’ego. Czyżby ten gest miał go powstrzymać przed zwierzeniami? Edward kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć: „wszystko mi jedno”.
– Steven – zaczął Jeremy – zaglądamy do twojego baru od kilku dni. Tej nocy, czego ja i Pathy mogliśmy się domyślić, Edward znów do nas dołączył. Siedem dni temu udało nam się uciec przed nim gdzieś w Appalachach. Zawsze wyprzedzamy go o siedem dni. Potem Edward nas dogania. Spędzamy wspólnie noc w jakimś barze i ruszamy w drogę. Siedem dni. Tydzień to czas, który wydzieramy dla siebie, uciekając przed nim, klucząc po bezdrożach. Edward gubi ślad, a potem znajduje nas w jakiejś dziurze. Wyobraź sobie, że uciekamy przed nim z samego Los Angeles. Wpierw myśleliśmy, że zgubimy go w Górach Skalistych lub w pasie prerii. Ale nie, to się nie udało. Gdzieś pod Chicago zaszła pewna okoliczność, która wszystko mogła zmienić. A jednak…
Głos uwiązł Jeremy’emu w gardle. Pathy wbiła w jego nadgarstek długie pomarańczowe paznokcie.
– A jednak – wycedził Jeremy i cofnął dłoń. Zaciągnął się papierosem i wypuścił kłąb dymu pod sufit – wszystko potoczyło się jak przedtem. Pathy, muszę to opowiedzieć. Przecież to się nadaje na scenariusz. Ta historia musi znaleźć wreszcie swój finał i najlepiej, jeśli odnajdzie go poza nami. Wyobraź sobie, że Pathy jest żoną Edwarda. Żeby nie przeczyć faktom, należałoby powiedzieć: „była”. Rok temu spotkałem ją na przyjęciu u pewnego cwanego kolekcjonera sztuki i przypadliśmy sobie do gustu. Musisz wiedzieć, że Pathy i Edward to znane w Los Angeles małżeństwo artystów. Obydwoje malują świetne obrazy. Przez ostatnie kilka lat robili to na wyścigi, a ci pieprzeni marszandzi urządzili z tego widowisko. Od kiedy Pathy budzi się obok mnie, Edward znacznie gorzej maluje. Brakuje ci muzy, Edward?
– Jeremy, proszę, zostaw go – wyszeptała Pathy. Steven spojrzał na Edwarda. Nienawiść w jego oczach stała się tak intensywna, że w barze stężało powietrze.
– Węszysz za nami jak pies. Co tym razem zamierzasz? Będziesz znów robił nam zdjęcia? Podnieca cię, jak się pieprzymy? Kurwa, o co chodzi?! – krzyczał Jeremy – Strzel sobie w łeb i się uwolnij!
Zapadła krepująca cisza. Pathy opuściła głowę, Jeremy nerwowo bił palcami o blat, Edward trwał nieruchomo na swoim miejscu. Steven zauważył, że Jeremy jest nieco wcięty.
– Widzisz, Steven – odezwał się w miarę spokojnie – tam pod Chicago, w motelu przy autostradzie, sprawa naprawdę się skomplikowała. Pathy od rana robiła szkic krajobrazu. Ja siedziałem na werandzie i czytałem gazetę. Od siedmiu dni nie widzieliśmy Edwarda i łudziliśmy się, że wreszcie sobie odpuścił. Wieczorem poszliśmy do miasteczka. Było jakieś miejscowe święto, piliśmy i tańczyliśmy. Wracaliśmy do motelu we wspaniałych nastrojach. Radio grało na cały regulator, więc kiedy się kochaliśmy, nie było nic słychać. Ten skurwiel wszedł do naszego pokoju i patrzył. Nie rozumiem, jak można być takim świrem? Kiedy się przebudziliśmy, spał w najlepsze na podłodze, z kapeluszem na twarzy i aparatem fotograficznym w ręku. Myślałem, że go zatłukę, ale Pathy błagała: „Żadnych bójek, żadnych bójek. Nie jesteście gówniarzami”. Co, Pathy, milczysz?
– Jeremy, wiesz, co do ciebie czuję. Jeśli musisz koniecznie opowiedzieć tę historyjkę, proszę bardzo… To nic nie zmieni. Jesteśmy razem. Daj spokój. Mówiłam, żebyś nie otwierał kolejnej butelki.
– Gówno. Opowiem to dzisiaj, tutaj i teraz. Steven, chyba nie masz nic przeciwko? To słuchaj. Myślałem, że go zatłukę, bo sam się prosił. Wyciągnął rewolwer i podał mi go. „No, Jeremy, strzelaj”. Pathy zaczęła krzyczeć, ja oniemiałem, a potem padła propozycja nie do odrzucenia. Edward, może sam powiesz, o co chodzi?
Edward nie zareagował. Trwał na swoim miejscu jak posąg. Jeremy westchnął i zgasił papierosa. Pathy oparła głowę na jego ramieniu. Zamknęła oczy.
– Edward wręczył nam list, w którym prosił, żebyśmy go zabili. Napisał, że sam nie potrafi. Że już próbował i w ogóle nie jest w stanie tego zrobić. No, i to ma być prawdziwy mężczyzna? Chciałbym go tak wkurwić, żeby się na mnie rzucił, ale w tym trupie nie ma odrobiny życia. On tylko milczy. Możesz sobie wyobrazić, Steve, minęło kilka miesięcy. Parę razy Edwardowi udało się nas dogonić i łaził za nami bez słowa. Po prostu się pojawia, siedzi w tych samych barach, wynajmuje pokój obok naszego. Jest jak ksiądz, który co tydzień musi nas wyspowiadać. Nawet raz, kiedy Pathy nie było obok, spuściłem mu manto. Dwa ciosy w tę żałosną gębę. Kiedy się pozbierał, wyciągnął rewolwer i znowu chciał mi wcisnąć. Mam swój. Gdybym zamierzał wybawić go od cierpienia, wsadziłbym mu kulkę prosto w mózg. Ale muszę wam powiedzieć, że to mi się coraz bardziej podoba. Pathy, może zaprosimy go dzisiaj do naszego pokoju, żeby popatrzył, jak się pieprzymy, co?! Skurwielu, odezwij się! Przyjmujesz zaproszenie?!
– Jeremy, nie krzycz. Tak mi dobrze na twoim ramieniu. Proszę, daj mu spokój – błagała. Nawet nie otworzyła oczu.
Nerwowy ten Jeremy. Tylko żeby czegoś nie odwalił. Policja zbyt szybko tu nie dotrze – pomyślał Steven. Lewą ręką wysunął ukrytą pod barem szufladkę. Na wszelki wypadek trzymał tam drewnianą pałkę i kolta. Spojrzał na Pathy. Oczy wciąż miała zamknięte. Na jej twarzy błądził drwiący uśmieszek. Steven oniemiał. Gdyby mógł usłyszeć jej myśli, byłby jeszcze bardziej zdziwiony.
– Czasami przychodzi mi do głowy, że tam, pod Chicago… – Jeremy uspokoił się, wypowiadał teraz powoli i dobitnie każde słowo – powinienem cię jednak zabić. A może powinniśmy zrobić to razem, kochanie?
Pathy uniosła powieki wolno i ponętnie, jak pantera gotowa do ataku.
– Nigdy byś tego nie zrobił – odezwał się nagle Edward. – Jesteś mięczakiem jeszcze większym niż ja. Myślisz, że ona z tobą zostanie? To nie pierwszy taki numerek w jej wykonaniu. Co prawda teraz posunęła się znacznie dalej. Ale, jak widzisz, jestem cierpliwy. Poczekam. Bo jeśli nie mogła mnie zabić, jeżeli ma siłę, żeby przede mną uciekać, to znajdzie też siłę, by zrozumieć, jak bardzo jesteśmy sobie potrzebni. I pewnego dnia wróci. Ty przecież nie masz pojęcia o jej sztuce. Sztuka i Pathy to jedno. Biedny Jeremy, będziesz jak jej nieudany obraz, który z początku jej się podobał, a potem wyrzuciła go na śmietnik.
„Co za upiorny głos” – pomyślał Steven. Pathy uniosła głowę. W jej oczach barman dostrzegł coś, co od biedy można było nazwać smutkiem lub żalem. Drwiący uśmieszek nie zniknął z jej twarzy. Steven miał niedobre przeczucia.
– Co ty na to, Pathy? – zapytał Jeremy. – Jeszcze miesiąc temu Edwardzik chciał, żebyśmy wysłali go do diabła, a teraz, jak widzę, nabrał chęci do życia. Steven, czy mogę mu nalać kielicha z piersiówy? Przecież nie masz tu whisky. Whisky, Edward?
– Wystarczy, Jeremy – Pathy położyła rękę na jego ramieniu. – Skoro nabrał sił, może się od nas odczepi?
Edward wyprostował się na krześle i przesunął kapelusz na tył głowy.
– Nie znudził ci się, Pathy? Po kilku miesiącach słuchania jego gadek musiałaś już dawno dojść do oczywistego wniosku. Rozmawiasz z kretynem. Co prawda przystojnym, ale kretynem.
Jeremy zsunął się z barowego stołka, sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnął mały srebrny rewolwer.
– Odpieprz się od nas, bo ci przestrzelę kolana. Na wózku nigdy nas nie dogonisz. Nie chciałbyś się podleczyć w ramionach jakiejś dziwki? Widziałeś kiedyś kalekę, na którego lecą panienki?
– Jeremy, schowaj to! – krzyknęła Pathy. – Proszę cię. I chodźmy stąd.
– Odłóż pistolet, chyba nie chcesz, żebym ściągnął tu gliny – rzucił przez bar Steven i lewą rękę oparł na krawędzi ukrytej pod barem szuflady. Ruch był na tyle nieznaczny, że Jeremy niczego nie dostrzegł.
– S i e d ź z a b a r e m, k o l e g o – wycedził pogardliwie Jeremy. – Grzecznie proszę, bo cię niechcący podziurawię.
– To spluwa na karaluchy? – zapytał drwiąco Edward.
– Jeszcze jedno słowo… – wycharczał Jeremy – Pathy… odsuń się, nie musisz mnie uspokajać. Albo ten dureń teraz wyjdzie i nigdy go nie spotkamy, albo pierwszy raz w swoim życiu zrobię komuś dziurę w kolanie i mózgu.
– Strzelaj – Edward wstał od baru. W tym samym momencie Steven wyciągnął kolta i wycelował w Jeremy’ego.
– Panie Jeremy, wystarczy. Proszę położyć pistolet na ziemi i opuścić mój bar. Z tą panią czy bez niej. Wynocha…
– Dobrze, Steven – powiedziała Pathy. Jej głos wydawał się nad wyraz spokojny. – Wiecie co, panowie, znudziliście mnie. Wyjdę sama. Jeśli go skrzywdzisz, Jeremy, nie chcę cię więcej widzieć.
– Pathy, co ty mówisz? Nadal go kochasz? – wyszeptał zdumiony. – Ty suko! – krzyknął i skierował rewolwer w jej stronę.
„Będą jatki” – przemknęło przez myśl Stevenowi. Nie spuszczał z muszki Jeremy’ego, chciał wskoczyć na bar, ale zawadził stopą o blat i poleciał do przodu. Ręka z wyciągniętym pistoletem uderzyła Jeremy’ego w lewy bok, na wysokości klatki piersiowej. Dźwięk wystrzału był suchy i stłumiony. Siła odrzutu pchnęła ciało na ciężką szybę. Jeremy osunął się na podłogę i wił jak gad potrącony przez samochód. Po kilku sekundach zastygł w rosnącej kałuży krwi. Pathy zamarła. Edward zdjął kapelusz i drżącą ręką położył go na barze.
– Nie żyje? – wyszeptał Steven.
Umówili się, że Pathy nie było w barze. Pijany Jeremy zaczepił Edwarda, zaczął wymachiwać spluwą, zrobiło się gorąco i Steven strzelił w obronie gościa, który natychmiast się ulotnił. Wszystko stało się tak szybko, że barman nie zdążył zajrzeć w skrytą pod kapeluszem twarz Edwarda. Policja spisała protokół. Prokurator się nie czepiał, zwłaszcza że gliny z Los Angeles wysłały za Jeremym list gończy. Jeden detektyw starał się być bardziej dociekliwy, ale nie znalazł innych świadków i dał za wygraną. Za to dwóch drągali w płaszczach, którzy zjawili się dzień po ostatniej wizycie glin, pytało nie tylko o Jeremy’ego. Bardzo interesowała ich rudowłosa piękność. Steven zainkasował banknot i wyznał, że Jeremy uwielbiał trzeźwieć w jego barze, opowiadać pikantne historie o jakiejś ognistej laluni, ale nigdy nie przyprowadził jej ze sobą. Pytali jeszcze o czarną aktówkę, zrobił minę, jakby walnął najgorszą siwuchę. Przecież żaden z nocnych marków odwiedzających jego bar nigdy nie przylazł z aktówką.
– Kropnąłeś drania, który nam podpadł – powiedział wyższy z drągali i pokazał w potwornym uśmiechu trzy złote zęby.
Więcej się nie pojawili. Za to Pathy regularnie odwiedzała wynajęty pokój Stevena, jakby wygrał ją na strzelnicy albo jakby leciała tylko na facetów, którzy rozdają śmierć. Nasycił się jej ciałem i odkrywanie go już nie wzbudzało w nim głodu. Zaczynała go drażnić, zwłaszcza gdy snuła plany, w których obsadzała go w roli szlachetnego pomagiera.
– Marzyłem o tym, żeby znów się z tobą przespać – wyznał i sięgnął po papierosa. W jego głosie Pathy wyczuła fałsz. Od wczoraj miała wrażenie, że coś jest nie tak.
– Wiem, Steve. Musisz wybrać: albo jedziesz ze mną do Europy, albo bierz dolę za przechowanie aktówki i nie chcę cię więcej widzieć. Pół Los Angeles depcze mi po piętach. Już się dobrali do skrytki na dworcu i są na moim tropie. Widziałeś, na jaką forsę Jeremy ich naciągnął. Skądś się dowiedzieli, że z nim byłam. Na szczęście Edward jest zbyt naiwny, żeby wplątać się w taki przekręt.
– Co z nim? – spytał Steven.
– Radzi sobie. Nie słyszałeś o ostatniej wystawie? Namalował serię obrazów, bo chciał udokumentować swój chory pościg. Na jednym płótnie jesteśmy we czwórkę w twoim barze. Jakby jego duch wyszedł z ciała i obserwował nas z drugiej strony ulicy. Niezwykle mocne postacie zatrzymane pośrodku płynącego życia. I ta surowa, piękna twarz Jeremy’ego… Najlepszy obraz Eda. Nigdy mu nie dorównam. Jedziesz ze mną, Steve?
– Myślałem, że w łóżku jesteś lepsza.
– Mało się starasz. Trzeba się rozliczyć, kochanie.
– Przykro mi, Pathy, ale aktówki tu nie ma.
A gdyby obraz przełożyć na motyw kozacki? Patia z Jaremem wieją z Krymu przed mafią sołncewską. Front w Donbasie to dziurawy kondom. Zwidział im się Paryż, kawior i szampan, i lewe wizy do Stanów, bo taka ich naszła fantazja. Po drodze zatrzymują się w Łodzi na dłuższy postój, po ciągłej ucieczce tanimi liniami autobusowymi. Udają w Szybach i Lustrach, że zachlany malarz z Krymu to obcy człowiek, chociaż tak blisko siedzi. A to przecież jej mąż, z którym dzielą dolę. Układ całkiem transparentny, chociaż ktoś się przeliczy.
Wklepał ostatnie zdanie, zamknął program. A gdyby to Francis Bacon zamiast Hoppera był po drugiej stronie szyby, jak by wyglądał Jeremy? Schylił się, by włożyć laptopa do plecaka, ale stała tam aktówka z otwartym zamkiem. Zajrzał do środka. Był tam identyczny album Taschena z Hopperem. Sięgnął po niego i otworzył na chybił trafił. Na reprodukcji ujrzał wnętrze Szyb i Luster, siebie i barmankę w fartuszku. Zaglądała do leżącego na blacie Taschena z Hopperem, trzymając tacę, a on spał z czołem opartym na klawiaturze. Jej twarz przesłoniły włosy. Nawet nie zdziwił go ich kolor.
Urodzony w 1975 roku. Poeta, prozaik, z zawodu antropolog kultury, doktor nauk humanistycznych, redaktor, animator, muzealnik, wykładowca twórczego pisania. Autor ośmiu książek poetyckich. Laureat Nagrody im. Jacka Bierezina za debiut książkowy. Za poemat Cyklist (2009) nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia i uhonorowany nagrodą Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Jego wiersze tłumaczono na język angielski, niemiecki, bośniacki i bułgarski. Misteria to jego prozatorski debiut.