książki / PROZA

Misteria

Przemysław Owczarek

Fragmenty książki Przemysława Owczarka Misteria, wydanej w Biurze Literackim 26 maja 2025 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Szyby i Lustra

Mar­ko­wi Bień­czy­ko­wi

Usiadł tyłem do baru, żeby mieć na oku głów­ną arte­rię i blo­ko­wi­sko swoj­sko nazy­wa­ne Man­hat­ta­nem. Co za szy­der­stwo? Mul­ti­ki­no, hotel, gale­ria han­dlo­wa i budy­nek pofa­brycz­ny z wiel­kim logo „Gaze­ta Wybor­cza”. Prze­chod­nie, rowe­ry, nie­usta­ją­cy stru­mień samo­cho­dów. Mro­wie­nie jak co dzień, od rana do nocy. Cen­trum. Mar­na kopia jan­ke­skich metro­po­lii oraz fasad ze szkła i beto­nu wybu­ja­ła ponad eklek­tyzm kamie­nic rodem z Wied­nia, Ber­li­na, Pary­ża i Peters­bur­ga. Mia­sto kame­le­on, mia­sto emi­gran­tów, cią­gle na nowo pru­ta tka­ni­na Pene­lo­py, któ­ra wyru­szy­ła na wody o nazwie indu­strial. Drze­wa posa­dzo­ne wedle linii pro­sto­pa­dłych i rów­no­le­głych, bo miesz­czu­chy przed­kła­da­ją ponad wszyst­ko brak wyobraź­ni, porzą­dek, syme­trię i przej­rzy­stość. Tyle się o niej naczy­tał, że wresz­cie chciał­by jej doznać, a to prze­cież knajp­ka z obiet­ni­cą w nazwie:

Szy­by i Lustra. Taka hip­ste­ria z lan­sem po łódz­ku.

Szy­ba oddzie­la, lustro dublu­je. Jed­no z dru­gim prze­drzeź­nia się nawza­jem i jest mię­dzy nimi jakiś roz­stęp. Spró­buj doj­rzeć w nim sie­bie. Po dru­giej stro­nie lustra. Po dru­giej stro­nie szy­by zapa­dał zmrok. Jesień snu­ła się uli­cą jak Ukra­in­ka na rau­szu pomstu­ją­ca na Lacha. A on sie­dział sam przy sto­le i ani widu kon­su­men­tów. Bar­man­ka w far­tusz­ku, o wło­sach tak czar­nych, że aż kru­czych, zie­wa­ła w piąst­kę. Skoń­czył się zestaw uśmie­chów. Zamó­wił lamp­kę lan­gwe­doc­kie­go, wino nie­dro­gie, ale ład­nie zbu­do­wa­ne. Wycią­gnął z ple­ca­ka album Tasche­na poświę­co­ny Hop­pe­ro­wi. Na okład­ce frag­ment repro­duk­cji „Noc­ne mar­ki”. Tak. Bra­ko­wa­ło tu obra­zu Hop­pe­ra, żeby cyto­wał wnę­trze, a ono cyto­wa­ło obraz, oczy­wi­ście w cudzy­sło­wie. Odna­lazł stro­nę z repro­duk­cją. Wstał i pod­szedł do ścia­ny. Przy­mie­rzył. Znów zoba­czył tam­ten bar emi­tu­ją­cy świa­tło jak Tita­nic uwię­zio­ny w lodzie. Trzech face­tów i rudą pięk­ność w czer­wo­nej sukien­ce. Dwóch gości w kape­lu­szach, jeden odwró­co­ny tyłem. Bar­ma­na z pro­fi­lu w bia­łej fura­żer­ce mówią­ce­go coś do klien­tów, gdy jed­no­cze­śnie jego dło­nie nik­ną wśród naczyń.

Tyle razy zaglą­dał w ten sław­ny obraz, a teraz znów na moment go opusz­czał, by pojąć, że stoi w barze w Łodzi i w pew­nym sen­sie naśla­du­je gościa, któ­ry na płót­nie usiadł tyłem i stał się wiecz­nym sekre­tem. Samot­nym, przy­ga­słym czło­wie­kiem, z któ­re­go jeste­stwa pró­bu­je się ulot­nić opo­wieść. Dostrzegł kątem oka, że bar­man­ka Szyb i Luster patrzy na nie­go z rosną­cym zacie­ka­wie­niem. Znów zaj­rzał w głąb 1946 roku. Kie­dy Hop­per malo­wał ten obraz, sty­gły pie­ce Euro­py. Prze­sta­ły w nich pło­nąć ludz­kie szcza­py. Ame­ry­ka sta­ła się wiel­ką taśmą pro­duk­cyj­ną.

Usiadł przy swo­im sto­li­ku i nadal wpa­try­wał się w repro­duk­cję. Wycią­gnął z ple­ca­ka lap­to­pa, uru­cho­mił pro­gram, odna­lazł plik. Czym była­by przej­rzy­stość rze­czy, jeśli nie dosko­na­łą for­mą bez zna­cze­nia albo czy­stym zna­cze­niem bez for­my? Czym była­by przej­rzy­stość zda­nia, obra­zu, ekfra­zy? Odda­wał się gdy­ba­niu, gdy nagle usły­szał kobie­cy głos:

– Co z nim zro­bi­my?

Lek­ko zachryp­nię­ty, wyra­cho­wa­ny, let­ni. Wywo­łał jej cia­ło. Wyglą­da­ła na zmę­czo­ną. Minął kolej­ny dzień, któ­ry nie przy­niósł żad­ne­go roz­wią­za­nia. Nie wyzwo­lił jej ani z roli zwie­rzy­ny, ani myśli­we­go. Zresz­tą kto był tu ofia­rą, a kto łow­cą? Sytu­acja wyda­wa­ła się gro­te­sko­wa i śmiesz­na.

– Nie wiem. Zada­jesz to pyta­nie set­ny raz. Mnie to wszyst­ko prze­sta­je obcho­dzić – odparł Jere­my.

– Nalać kawy? – zapy­tał bar­man.

– Dobra, Ste­ve, nalej – odpo­wie­dział Jere­my i się­gnął po papie­ro­śni­cę. – A jej może daj pla­cek z jabł­ka­mi. Chcesz, Pathy? No. Jak widzisz, wró­ci­li­śmy. Ale już nie sami. Ten gość, któ­ry tam sie­dzi, to Edward. Pathy, może opo­wie­my Ste­ve­no­wi histo­rię, któ­rej sce­na­riusz umiesz­cza mnie, cie­bie i Edwar­da zawsze w tych samych barach, na tych samych auto­stra­dach, ale, dzię­ki Bogu, nie w tym samym łóż­ku? Cho­ciaż coś jest na rze­czy, nie, Edward?

Edward nie reago­wał. Sie­dział przy kon­tu­arze po lewej stro­nie baru. Pod ron­dem kape­lu­sza błysz­cza­ły inten­syw­nie sza­re oczy. Było w nich coś wię­cej niż nie­na­wiść i pogar­da. Ste­ven od razu miał wra­że­nie, że to typ, któ­re­go łatwiej spo­tkać na pusty­ni niż w barze w cen­trum Nowe­go Jor­ku. Mam na dzie­sią­tej nie lada gagat­ka – pomy­ślał. Zapi­sy­wał zamó­wie­nia od klien­tów według miejsc, któ­re mniej wię­cej pokry­wa­ły się z cyfer­bla­tem zega­ra. Tyka­ją­ca tar­cza wisia­ła za jego ple­ca­mi. Kon­tu­ar baru two­rzył trój­kąt. Ste­ven wyobra­żał sobie, że niczym wska­zów­ka zega­ra poru­sza się po wpi­sa­nym w trój­kąt okrę­gu. Edward sie­dział na dzie­sią­tej. Jere­my i Pathy byli na dwu­na­stej.

Pathy, Pathy. Czy ta kobie­ta zawsze ubie­ra się na czer­wo­no? Przy­szli kwa­drans temu. Zaglą­da­li tu od kil­ku dni. Zazwy­czaj zosta­wa­li do dru­giej. Potem szli obję­ci do pobli­skie­go mote­lu. To była siód­ma noc, kie­dy Ste­ven nie sie­dział w barze sam i nie pogrą­żał się w anon­sach szma­tław­ca, któ­re­go każ­dą stro­nę znał już na pamięć. O pią­tej zamy­kał bar, któ­ry zwy­kle nawie­dza­li kie­row­cy cię­ża­ró­wek, i szedł kil­ka prze­cznic dalej do swo­je­go poko­iku na pod­da­szu, któ­ry wynaj­mo­wał od sta­rej Marian­ne. Pathy, Pathy. Już dwa razy śnił, że się z nią kocha. Kie­dy nale­wał kawę, zaglą­dał jej w dekolt. Gdy wycho­dzi­ła z Jere­mym, obser­wo­wał jej bio­dra i poślad­ki. Podzi­wiał ruch, któ­ry spra­wiał, że czer­wień sukien­ki pul­so­wa­ła mia­ro­wo jak nabrzmia­ła tęt­ni­ca. A myśl o jej cie­le, któ­re Jere­my obej­mo­wał co noc i brał w posia­da­nie, wpra­wia­ła go w letarg, dopro­wa­dza­ła do nie­zno­śne­go, dłu­go­trwa­łe­go napię­cia lędź­wi. Dwa razy kocha­łem się z nią we śnie – pomy­ślał – i to w spo­sób, w któ­ry nie kocha­łem się z żad­ną inną kobie­tą. I te jej wło­sy. Rude jak mar­chew, jak wysy­cha­ją­ca na słoń­cu kału­ża krwi. Zawsze spły­wa­ły na ple­cy, jak gęsty potok far­by w kana­le chiń­skiej dziel­ni­cy, gdzie w manu­fak­tu­rach bar­wio­no ple­dy i koce. Ste­ven uwiel­biał, gdy kobie­tom opa­dał na twarz kosmyk wło­sów. Pathy była zbyt zim­na i dosko­na­ła, by pozwo­lić sobie na podob­ną fry­wol­ność. Nawet jej zie­lo­ne oczy, któ­rych kolor przy­po­mi­nał oliw­kę pły­wa­ją­cą w mar­ti­ni, były peł­ne chło­du. Tak. Dosko­na­ła. To sło­wo było jedy­ne i wła­ści­we. Raz zauwa­żył, że wni­kli­wie mu się przy­glą­da, lecz gdy ją przy­ła­pał, ukry­ła wzrok w sto­ją­cym przed nią kub­ku kawy. Był wte­dy pewien, że ruda pięk­ność ma na nie­go ocho­tę. Czy Jere­my do niej pasu­je? W jego rysach krył się podob­ny chłód. Przy­po­mi­nał emi­gran­ta z Nie­miec, z gór­skich oko­lic u pod­nó­ża Alp. A Edward? Jego twarz do poło­wy ukry­ła się w ramio­nach pod ron­dem kape­lu­sza. Wyglą­dał, jak­by cze­kał na cios, któ­ry za chwi­lę na nie­go spad­nie. Tyl­ko te oczy… Cała trój­ka pasu­je do sie­bie jak boki kon­tu­aru w moim barze – pomy­ślał Ste­ven.

– A cóż to za histo­ria? – zapy­tał, wycie­ra­jąc ręce w ręcz­nik. Od począt­ku, gdy tyl­ko zoba­czył tę parę, męczy­ła go cie­ka­wość.

– Edward, pozwo­lisz? – Jere­my zwró­cił się do samot­nej posta­ci i zacią­gnął papie­ro­sem. Ste­ven zauwa­żył, że pra­wa dłoń Pathy chwy­ci­ła rękę Jeremy’ego. Czyż­by ten gest miał go powstrzy­mać przed zwie­rze­nia­mi? Edward kiw­nął gło­wą, jak­by chciał powie­dzieć: „wszyst­ko mi jed­no”.

– Ste­ven – zaczął Jere­my – zaglą­da­my do two­je­go baru od kil­ku dni. Tej nocy, cze­go ja i Pathy mogli­śmy się domy­ślić, Edward znów do nas dołą­czył. Sie­dem dni temu uda­ło nam się uciec przed nim gdzieś w Appa­la­chach. Zawsze wyprze­dza­my go o sie­dem dni. Potem Edward nas doga­nia. Spę­dza­my wspól­nie noc w jakimś barze i rusza­my w dro­gę. Sie­dem dni. Tydzień to czas, któ­ry wydzie­ra­my dla sie­bie, ucie­ka­jąc przed nim, klu­cząc po bez­dro­żach. Edward gubi ślad, a potem znaj­du­je nas w jakiejś dziu­rze. Wyobraź sobie, że ucie­ka­my przed nim z same­go Los Ange­les. Wpierw myśle­li­śmy, że zgu­bi­my go w Górach Ska­li­stych lub w pasie pre­rii. Ale nie, to się nie uda­ło. Gdzieś pod Chi­ca­go zaszła pew­na oko­licz­ność, któ­ra wszyst­ko mogła zmie­nić. A jed­nak…

Głos uwiązł Jeremy’emu w gar­dle. Pathy wbi­ła w jego nad­gar­stek dłu­gie poma­rań­czo­we paznok­cie.

– A jed­nak – wyce­dził Jere­my i cof­nął dłoń. Zacią­gnął się papie­ro­sem i wypu­ścił kłąb dymu pod sufit – wszyst­ko poto­czy­ło się jak przed­tem. Pathy, muszę to opo­wie­dzieć. Prze­cież to się nada­je na sce­na­riusz. Ta histo­ria musi zna­leźć wresz­cie swój finał i naj­le­piej, jeśli odnaj­dzie go poza nami. Wyobraź sobie, że Pathy jest żoną Edwar­da. Żeby nie prze­czyć fak­tom, nale­ża­ło­by powie­dzieć: „była”. Rok temu spo­tka­łem ją na przy­ję­ciu u pew­ne­go cwa­ne­go kolek­cjo­ne­ra sztu­ki i przy­pa­dli­śmy sobie do gustu. Musisz wie­dzieć, że Pathy i Edward to zna­ne w Los Ange­les mał­żeń­stwo arty­stów. Oby­dwo­je malu­ją świet­ne obra­zy. Przez ostat­nie kil­ka lat robi­li to na wyści­gi, a ci pie­prze­ni mar­szan­dzi urzą­dzi­li z tego wido­wi­sko. Od kie­dy Pathy budzi się obok mnie, Edward znacz­nie gorzej malu­je. Bra­ku­je ci muzy, Edward?

– Jere­my, pro­szę, zostaw go – wyszep­ta­ła Pathy. Ste­ven spoj­rzał na Edwar­da. Nie­na­wiść w jego oczach sta­ła się tak inten­syw­na, że w barze stę­ża­ło powie­trze.

– Węszysz za nami jak pies. Co tym razem zamie­rzasz? Będziesz znów robił nam zdję­cia? Pod­nie­ca cię, jak się pie­przy­my? Kur­wa, o co cho­dzi?! – krzy­czał Jere­my – Strzel sobie w łeb i się uwol­nij!

Zapa­dła kre­pu­ją­ca cisza. Pathy opu­ści­ła gło­wę, Jere­my ner­wo­wo bił pal­ca­mi o blat, Edward trwał nie­ru­cho­mo na swo­im miej­scu. Ste­ven zauwa­żył, że Jere­my jest nie­co wcię­ty.

– Widzisz, Ste­ven – ode­zwał się w mia­rę spo­koj­nie – tam pod Chi­ca­go, w mote­lu przy auto­stra­dzie, spra­wa napraw­dę się skom­pli­ko­wa­ła. Pathy od rana robi­ła szkic kra­jo­bra­zu. Ja sie­dzia­łem na weran­dzie i czy­ta­łem gaze­tę. Od sied­miu dni nie widzie­li­śmy Edwar­da i łudzi­li­śmy się, że wresz­cie sobie odpu­ścił. Wie­czo­rem poszli­śmy do mia­stecz­ka. Było jakieś miej­sco­we świę­to, pili­śmy i tań­czy­li­śmy. Wra­ca­li­śmy do mote­lu we wspa­nia­łych nastro­jach. Radio gra­ło na cały regu­la­tor, więc kie­dy się kocha­li­śmy, nie było nic sły­chać. Ten skur­wiel wszedł do nasze­go poko­ju i patrzył. Nie rozu­miem, jak moż­na być takim świ­rem? Kie­dy się prze­bu­dzi­li­śmy, spał w naj­lep­sze na pod­ło­dze, z kape­lu­szem na twa­rzy i apa­ra­tem foto­gra­ficz­nym w ręku. Myśla­łem, że go zatłu­kę, ale Pathy bła­ga­ła: „Żad­nych bójek, żad­nych bójek. Nie jeste­ście gów­nia­rza­mi”. Co, Pathy, mil­czysz?

– Jere­my, wiesz, co do cie­bie czu­ję. Jeśli musisz koniecz­nie opo­wie­dzieć tę histo­ryj­kę, pro­szę bar­dzo… To nic nie zmie­ni. Jeste­śmy razem. Daj spo­kój. Mówi­łam, żebyś nie otwie­rał kolej­nej butel­ki.

– Gów­no. Opo­wiem to dzi­siaj, tutaj i teraz. Ste­ven, chy­ba nie masz nic prze­ciw­ko? To słu­chaj. Myśla­łem, że go zatłu­kę, bo sam się pro­sił. Wycią­gnął rewol­wer i podał mi go. „No, Jere­my, strze­laj”. Pathy zaczę­ła krzy­czeć, ja onie­mia­łem, a potem padła pro­po­zy­cja nie do odrzu­ce­nia. Edward, może sam powiesz, o co cho­dzi?

Edward nie zare­ago­wał. Trwał na swo­im miej­scu jak posąg. Jere­my wes­tchnął i zga­sił papie­ro­sa. Pathy opar­ła gło­wę na jego ramie­niu. Zamknę­ła oczy.

– Edward wrę­czył nam list, w któ­rym pro­sił, żeby­śmy go zabi­li. Napi­sał, że sam nie potra­fi. Że już pró­bo­wał i w ogó­le nie jest w sta­nie tego zro­bić. No, i to ma być praw­dzi­wy męż­czy­zna? Chciał­bym go tak wkur­wić, żeby się na mnie rzu­cił, ale w tym tru­pie nie ma odro­bi­ny życia. On tyl­ko mil­czy. Możesz sobie wyobra­zić, Ste­ve, minę­ło kil­ka mie­się­cy. Parę razy Edwar­do­wi uda­ło się nas dogo­nić i łaził za nami bez sło­wa. Po pro­stu się poja­wia, sie­dzi w tych samych barach, wynaj­mu­je pokój obok nasze­go. Jest jak ksiądz, któ­ry co tydzień musi nas wyspo­wia­dać. Nawet raz, kie­dy Pathy nie było obok, spu­ści­łem mu man­to. Dwa cio­sy w tę żało­sną gębę. Kie­dy się pozbie­rał, wycią­gnął rewol­wer i zno­wu chciał mi wci­snąć. Mam swój. Gdy­bym zamie­rzał wyba­wić go od cier­pie­nia, wsa­dził­bym mu kul­kę pro­sto w mózg. Ale muszę wam powie­dzieć, że to mi się coraz bar­dziej podo­ba. Pathy, może zapro­si­my go dzi­siaj do nasze­go poko­ju, żeby popa­trzył, jak się pie­przy­my, co?! Skur­wie­lu, ode­zwij się! Przyj­mu­jesz zapro­sze­nie?!

– Jere­my, nie krzycz. Tak mi dobrze na two­im ramie­niu. Pro­szę, daj mu spo­kój – bła­ga­ła. Nawet nie otwo­rzy­ła oczu.

Ner­wo­wy ten Jere­my. Tyl­ko żeby cze­goś nie odwa­lił. Poli­cja zbyt szyb­ko tu nie dotrze – pomy­ślał Ste­ven. Lewą ręką wysu­nął ukry­tą pod barem szu­flad­kę. Na wszel­ki wypa­dek trzy­mał tam drew­nia­ną pał­kę i kol­ta. Spoj­rzał na Pathy. Oczy wciąż mia­ła zamknię­te. Na jej twa­rzy błą­dził drwią­cy uśmie­szek. Ste­ven onie­miał. Gdy­by mógł usły­szeć jej myśli, był­by jesz­cze bar­dziej zdzi­wio­ny.

– Cza­sa­mi przy­cho­dzi mi do gło­wy, że tam, pod Chi­ca­go… – Jere­my uspo­ko­ił się, wypo­wia­dał teraz powo­li i dobit­nie każ­de sło­wo – powi­nie­nem cię jed­nak zabić. A może powin­ni­śmy zro­bić to razem, kocha­nie?

Pathy unio­sła powie­ki wol­no i ponęt­nie, jak pan­te­ra goto­wa do ata­ku.

– Nigdy byś tego nie zro­bił – ode­zwał się nagle Edward. – Jesteś mię­cza­kiem jesz­cze więk­szym niż ja. Myślisz, że ona z tobą zosta­nie? To nie pierw­szy taki nume­rek w jej wyko­na­niu. Co praw­da teraz posu­nę­ła się znacz­nie dalej. Ale, jak widzisz, jestem cier­pli­wy. Pocze­kam. Bo jeśli nie mogła mnie zabić, jeże­li ma siłę, żeby przede mną ucie­kać, to znaj­dzie też siłę, by zro­zu­mieć, jak bar­dzo jeste­śmy sobie potrzeb­ni. I pew­ne­go dnia wró­ci. Ty prze­cież nie masz poję­cia o jej sztu­ce. Sztu­ka i Pathy to jed­no. Bied­ny Jere­my, będziesz jak jej nie­uda­ny obraz, któ­ry z począt­ku jej się podo­bał, a potem wyrzu­ci­ła go na śmiet­nik.

„Co za upior­ny głos” – pomy­ślał Ste­ven. Pathy unio­sła gło­wę. W jej oczach bar­man dostrzegł coś, co od bie­dy moż­na było nazwać smut­kiem lub żalem. Drwią­cy uśmie­szek nie znik­nął z jej twa­rzy. Ste­ven miał nie­do­bre prze­czu­cia.

– Co ty na to, Pathy? – zapy­tał Jere­my. – Jesz­cze mie­siąc temu Edwar­dzik chciał, żeby­śmy wysła­li go do dia­bła, a teraz, jak widzę, nabrał chę­ci do życia. Ste­ven, czy mogę mu nalać kie­li­cha z pier­sió­wy? Prze­cież nie masz tu whi­sky. Whi­sky, Edward?

– Wystar­czy, Jere­my – Pathy poło­ży­ła rękę na jego ramie­niu. – Sko­ro nabrał sił, może się od nas odcze­pi?

Edward wypro­sto­wał się na krze­śle i prze­su­nął kape­lusz na tył gło­wy.

– Nie znu­dził ci się, Pathy? Po kil­ku mie­sią­cach słu­cha­nia jego gadek musia­łaś już daw­no dojść do oczy­wi­ste­go wnio­sku. Roz­ma­wiasz z kre­ty­nem. Co praw­da przy­stoj­nym, ale kre­ty­nem.

Jere­my zsu­nął się z baro­we­go stoł­ka, się­gnął do wewnętrz­nej kie­sze­ni płasz­cza i wycią­gnął mały srebr­ny rewol­wer.

– Odpieprz się od nas, bo ci prze­strze­lę kola­na. Na wóz­ku nigdy nas nie dogo­nisz. Nie chciał­byś się pod­le­czyć w ramio­nach jakiejś dziw­ki? Widzia­łeś kie­dyś kale­kę, na któ­re­go lecą panien­ki?

– Jere­my, scho­waj to! – krzyk­nę­ła Pathy. – Pro­szę cię. I chodź­my stąd.

– Odłóż pisto­let, chy­ba nie chcesz, żebym ścią­gnął tu gli­ny – rzu­cił przez bar Ste­ven i lewą rękę oparł na kra­wę­dzi ukry­tej pod barem szu­fla­dy. Ruch był na tyle nie­znacz­ny, że Jere­my nicze­go nie dostrzegł.

– S i e d ź z a b a r e m, k o l e g o – wyce­dził pogar­dli­wie Jere­my. – Grzecz­nie pro­szę, bo cię nie­chcą­cy podziu­ra­wię.

– To splu­wa na kara­lu­chy? – zapy­tał drwią­co Edward.

– Jesz­cze jed­no sło­wo… – wychar­czał Jere­my – Pathy… odsuń się, nie musisz mnie uspo­ka­jać. Albo ten dureń teraz wyj­dzie i nigdy go nie spo­tka­my, albo pierw­szy raz w swo­im życiu zro­bię komuś dziu­rę w kola­nie i mózgu.

– Strze­laj – Edward wstał od baru. W tym samym momen­cie Ste­ven wycią­gnął kol­ta i wyce­lo­wał w Jeremy’ego.

– Panie Jere­my, wystar­czy. Pro­szę poło­żyć pisto­let na zie­mi i opu­ścić mój bar. Z tą panią czy bez niej. Wyno­cha…

– Dobrze, Ste­ven – powie­dzia­ła Pathy. Jej głos wyda­wał się nad wyraz spo­koj­ny. – Wie­cie co, pano­wie, znu­dzi­li­ście mnie. Wyj­dę sama. Jeśli go skrzyw­dzisz, Jere­my, nie chcę cię wię­cej widzieć.

– Pathy, co ty mówisz? Nadal go kochasz? – wyszep­tał zdu­mio­ny. – Ty suko! – krzyk­nął i skie­ro­wał rewol­wer w jej stro­nę.

„Będą jat­ki” – prze­mknę­ło przez myśl Ste­ve­no­wi. Nie spusz­czał z musz­ki Jeremy’ego, chciał wsko­czyć na bar, ale zawa­dził sto­pą o blat i pole­ciał do przo­du. Ręka z wycią­gnię­tym pisto­le­tem ude­rzy­ła Jeremy’ego w lewy bok, na wyso­ko­ści klat­ki pier­sio­wej. Dźwięk wystrza­łu był suchy i stłu­mio­ny. Siła odrzu­tu pchnę­ła cia­ło na cięż­ką szy­bę. Jere­my osu­nął się na pod­ło­gę i wił jak gad potrą­co­ny przez samo­chód. Po kil­ku sekun­dach zastygł w rosną­cej kału­ży krwi. Pathy zamar­ła. Edward zdjął kape­lusz i drżą­cą ręką poło­żył go na barze.

– Nie żyje? – wyszep­tał Ste­ven.

Umó­wi­li się, że Pathy nie było w barze. Pija­ny Jere­my zacze­pił Edwar­da, zaczął wyma­chi­wać splu­wą, zro­bi­ło się gorą­co i Ste­ven strze­lił w obro­nie gościa, któ­ry natych­miast się ulot­nił. Wszyst­ko sta­ło się tak szyb­ko, że bar­man nie zdą­żył zaj­rzeć w skry­tą pod kape­lu­szem twarz Edwar­da. Poli­cja spi­sa­ła pro­to­kół. Pro­ku­ra­tor się nie cze­piał, zwłasz­cza że gli­ny z Los Ange­les wysła­ły za Jere­mym list goń­czy. Jeden detek­tyw sta­rał się być bar­dziej docie­kli­wy, ale nie zna­lazł innych świad­ków i dał za wygra­ną. Za to dwóch drą­ga­li w płasz­czach, któ­rzy zja­wi­li się dzień po ostat­niej wizy­cie glin, pyta­ło nie tyl­ko o Jeremy’ego. Bar­dzo inte­re­so­wa­ła ich rudo­wło­sa pięk­ność. Ste­ven zain­ka­so­wał bank­not i wyznał, że Jere­my uwiel­biał trzeź­wieć w jego barze, opo­wia­dać pikant­ne histo­rie o jakiejś ogni­stej lalu­ni, ale nigdy nie przy­pro­wa­dził jej ze sobą. Pyta­li jesz­cze o czar­ną aktów­kę, zro­bił minę, jak­by wal­nął naj­gor­szą siwu­chę. Prze­cież żaden z noc­nych mar­ków odwie­dza­ją­cych jego bar nigdy nie przy­lazł z aktów­ką.

– Krop­ną­łeś dra­nia, któ­ry nam pod­padł – powie­dział wyż­szy z drą­ga­li i poka­zał w potwor­nym uśmie­chu trzy zło­te zęby.

Wię­cej się nie poja­wi­li. Za to Pathy regu­lar­nie odwie­dza­ła wyna­ję­ty pokój Ste­ve­na, jak­by wygrał ją na strzel­ni­cy albo jak­by lecia­ła tyl­ko na face­tów, któ­rzy roz­da­ją śmierć. Nasy­cił się jej cia­łem i odkry­wa­nie go już nie wzbu­dza­ło w nim gło­du. Zaczy­na­ła go draż­nić, zwłasz­cza gdy snu­ła pla­ny, w któ­rych obsa­dza­ła go w roli szla­chet­ne­go poma­gie­ra.

– Marzy­łem o tym, żeby znów się z tobą prze­spać – wyznał i się­gnął po papie­ro­sa. W jego gło­sie Pathy wyczu­ła fałsz. Od wczo­raj mia­ła wra­że­nie, że coś jest nie tak.

– Wiem, Ste­ve. Musisz wybrać: albo jedziesz ze mną do Euro­py, albo bierz dolę za prze­cho­wa­nie aktów­ki i nie chcę cię wię­cej widzieć. Pół Los Ange­les dep­cze mi po pię­tach. Już się dobra­li do skryt­ki na dwor­cu i są na moim tro­pie. Widzia­łeś, na jaką for­sę Jere­my ich nacią­gnął. Skądś się dowie­dzie­li, że z nim byłam. Na szczę­ście Edward jest zbyt naiw­ny, żeby wplą­tać się w taki prze­kręt.

– Co z nim? – spy­tał Ste­ven.

– Radzi sobie. Nie sły­sza­łeś o ostat­niej wysta­wie? Nama­lo­wał serię obra­zów, bo chciał udo­ku­men­to­wać swój cho­ry pościg. Na jed­nym płót­nie jeste­śmy we czwór­kę w two­im barze. Jak­by jego duch wyszedł z cia­ła i obser­wo­wał nas z dru­giej stro­ny uli­cy. Nie­zwy­kle moc­ne posta­cie zatrzy­ma­ne pośrod­ku pły­ną­ce­go życia. I ta suro­wa, pięk­na twarz Jeremy’ego… Naj­lep­szy obraz Eda. Nigdy mu nie dorów­nam. Jedziesz ze mną, Ste­ve?

– Myśla­łem, że w łóż­ku jesteś lep­sza.

– Mało się sta­rasz. Trze­ba się roz­li­czyć, kocha­nie.

– Przy­kro mi, Pathy, ale aktów­ki tu nie ma.

A gdy­by obraz prze­ło­żyć na motyw kozac­ki? Patia z Jare­mem wie­ją z Kry­mu przed mafią sołn­cew­ską. Front w Don­ba­sie to dziu­ra­wy kon­dom. Zwi­dział im się Paryż, kawior i szam­pan, i lewe wizy do Sta­nów, bo taka ich naszła fan­ta­zja. Po dro­dze zatrzy­mu­ją się w Łodzi na dłuż­szy postój, po cią­głej uciecz­ce tani­mi linia­mi auto­bu­so­wy­mi. Uda­ją w Szy­bach i Lustrach, że zachla­ny malarz z Kry­mu to obcy czło­wiek, cho­ciaż tak bli­sko sie­dzi. A to prze­cież jej mąż, z któ­rym dzie­lą dolę. Układ cał­kiem trans­pa­rent­ny, cho­ciaż ktoś się prze­li­czy.

Wkle­pał ostat­nie zda­nie, zamknął pro­gram. A gdy­by to Fran­cis Bacon zamiast Hop­pe­ra był po dru­giej stro­nie szy­by, jak by wyglą­dał Jere­my? Schy­lił się, by wło­żyć lap­to­pa do ple­ca­ka, ale sta­ła tam aktów­ka z otwar­tym zam­kiem. Zaj­rzał do środ­ka. Był tam iden­tycz­ny album Tasche­na z Hop­pe­rem. Się­gnął po nie­go i otwo­rzył na chy­bił tra­fił. Na repro­duk­cji ujrzał wnę­trze Szyb i Luster, sie­bie i bar­man­kę w far­tusz­ku. Zaglą­da­ła do leżą­ce­go na bla­cie Tasche­na z Hop­pe­rem, trzy­ma­jąc tacę, a on spał z czo­łem opar­tym na kla­wia­tu­rze. Jej twarz prze­sło­ni­ły wło­sy. Nawet nie zdzi­wił go ich kolor.

O autorze

Przemysław Owczarek

Urodzony w 1975 roku. Poeta, prozaik, z zawodu antropolog kultury, doktor nauk humanistycznych, redaktor, animator, muzealnik, wykładowca twórczego pisania. Autor ośmiu książek poetyckich. Laureat Nagrody im. Jacka Bierezina za debiut książkowy. Za poemat Cyklist (2009) nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia i uhonorowany nagrodą Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Jego wiersze tłumaczono na język angielski, niemiecki, bośniacki i bułgarski. Misteria to jego prozatorski debiut.

Powiązania