Kiedy leżąc na kamiennej grobli Heiligendamm, wreszcie odzyskałem świadomość i pojąłem, gdzie jestem oraz w jakim znajduję się stanie, choć nie waham się przyznać, że nie odczuwałem nic więcej poza tym, że żyję, nie było w mojej świadomości wewnętrznych przebłysków instynktu czy nawyków, które, oparte o doświadczenie i skrywane pragnienia, przywołują obrazy i głosy, pozwalając jednak nieprzerwanie płynąć strumieniowi świadomości i pamięci, co nadając naszemu istnieniu sens, a nawet wyznaczając cel, pozwala nam określić miejsce, w którym się znajdujemy, wejść w związek z otaczającą rzeczywistością czy też uwolnić się od tego związku, co także jest jedną z jego postaci; w tym krótkim momencie powrotu świadomości nie odczuwałem żadnego braku, już choćby dlatego, że pozbawiony sensu i celu fakt samego istnienia wypełniał pustkę, którą w przeciwnym wypadku bym odczuwał; śliskie, ostre kamienie pozwalały mi czuć własne ciało, woda na twarzy gładziła skórę, wiedziałem, że są tu kamienie i jest tu woda, wiedziałem, że mam ciało i skórę, ale wiedza ta w swej prawdziwej istocie nie kojarzyła się w moim umyśle z rzeczywistą sytuacją, którą w normalnym stanie rzeczy uznałbym za niemiłą, niebezpieczną, a nawet niemożliwą do zniesienia; tak silnym zmysłowym przeżyciem było bowiem odczuwać to wszystko, czego jeszcze przed chwilą wcale nie czułem, co jednocześnie dobitnie świadczyło o tym, że moja świadomość w normalny dla siebie sposób zwraca się do pamięci i porównuje różne rzeczy, że wcale nie chciałem na powrót posiąść tego wszystkiego, co potrafi dać przytomna świadomość, wręcz przeciwnie, to niewiele, woda, kamienie, skóra i ciało, które odzyskana świadomość dała mi w posiadanie, choć oderwane od wszelkich związków i relacji, mówiły o wiele więcej o niepojętej całości, o głębokiej i odwiecznej pełni, o której daremnie wszyscy marzymy na jawie i we śnie; i w tym sensie to, co już minęło, omdlenie, które pozbawiło mnie możliwości odczuwania, okazało się silniejszą zmysłową rozkoszą niż odczuwanie czegokolwiek, jeśli więc czegoś pragnąłem, to nie otrzeźwieć, ale powrócić w tamten stan omdlenia, jeszcze raz stracić przytomność, zamiast odzyskać pełną świadomość!, to była właśnie ta pierwsza myśl, która wraz z powrotem przytomności zrodziła się w moim mózgu, myślenie porównywało stan „odczuwania czegoś” nie ze stanem poprzedzającym utratę świadomości, ale ze stanem omdlenia, tęsknota za nieprzytomnością okazała się tak wielka, że korzenie pamięci chciały wkraść się w niepamięć, by pamiętać to, czego nie można zapamiętać, by zapamiętać nicość, kiedy odczuwanie nie pozwala dostrzec szczegółów, a świadomość może stracić czujność, nie ma nic do zarejestrowania, bo nie ma czego się uchwycić, i dlatego wydawało mi się, że wraz z przytomnością, pamięcią i umiejętnością myślenia utraciłem raj i szczęście, które, choć ukryte przede mną, były poniekąd moim szczęściem, pozostawiającym po sobie wspomnienia i strzępy myśli, że nigdy nie byłem i już nigdy nie będę bardziej szczęśliwy niż teraz.
Wiedziałem, że pierwszym znanym mi, ziemskim, zrozumiałym zjawiskiem był głos, nie woda, nie kamienie, nie skóra i nie ciało.
Ale ten szczególny głos.
Kiedy jednak leżałem pomiędzy kamieniami, ponownie w niemiły mi sposób zdolny myśleć i pamiętać, wcale nie rozmyślałem nad tym, jak też mógłbym odmienić swoje niebezpieczne przecież położenie, nie rozważałem w duchu możliwości ucieczki, choć przecież to byłoby najbardziej właściwe, lecz wczuwałem się w przewalające się nade mną fale, co chwilę zalewała mnie lodowata woda, tymczasem nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogę utonąć, chciałem tylko jeszcze raz usłyszeć ten dziwny, gromki, daleki głos, powrócić w mrok i odczuć drżącą lekkość bytu, kiedy na dalekim, niepewnym horyzoncie, z hukiem i stukiem, głos ten ostrzegł mnie i uświadomił, że jednak żyję.

Do dziś nie potrafię sobie wytłumaczyć, jak to wszystko mogło się wydarzyć; kiedy później w pokoju hotelowym ujrzałem w lustrze własną twarz, zmasakrowaną i zakrwawioną, byłem nad wyraz zaskoczony, nie wiem nawet, jak długo tam leżałem, mimo największych wysiłków nie zdołałem przypomnieć sobie chwil bezpośrednio poprzedzających utratę świadomości, faktem pozostaje natomiast, że było wpół do trzeciej, wpół do trzeciej nad ranem, co samo przez się wprawdzie niewiele mówi, ot, pewna pora o świcie, nic więcej, zaspany portier otwiera przeszklone drzwi, nawet nie zauważa, w jakim jestem stanie, w hallu pali się jedna jedyna mała lampka, na wiszącym na ścianie zegarze widzę, która jest godzina, jest wpół do trzeciej, nie mam żadnych wątpliwości, brak mi natomiast jakiegokolwiek punktu odniesienia, nadal nic nie wiem, prawdopodobnie porwała mnie ciężka, wysoka na kilka metrów fala, aż strach pomyśleć, jak niosła mnie na swoim grzbiecie, musiałem w tamtym momencie stracić przytomność, aż wreszcie rzuciła mnie na kamienie jak niepotrzebny przedmiot, ale wtedy tamto popołudnie, mój przyjazd, który mimo iż pełen napięcia, okazał się ostatnim pewnym czasem w moim dotychczasowym życiu, były już bardzo daleko.
Ale tamtego głosu już nigdy więcej nie usłyszałem.
Nie przypominam sobie też, jak trafiłem z powrotem do hotelu, w jaki sposób znalazłem się pomiędzy kamieniami, jedno i drugie bowiem działo się niezależnie ode mnie, aczkolwiek nie ulega najmniejszej wątpliwości, że to ja byłem bohaterem i ofiarą obydwu wydarzeń, z tą różnicą, że w pierwszym przypadku byłem skazany na siłę wody i jedynie szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, iż padając, nie roztrzaskałem sobie głowy, nie połamałem rąk i nóg, lecz udało mi się ujść cało z kilkoma niewielkimi zadrapaniami i guzami, podczas gdy w drugim przypadku kierowała mną jakaś surowa, brutalna siła, którą zwykliśmy nazywać instynktem życia, i jeśli uciekając się do matematycznych rachub, zbadalibyśmy, co też kryje się pomiędzy tymi dwiema, niezależnymi od nas, potężnymi siłami, co my sami nie bez dumy nazywamy jaźnią bądź naszym ego, wynik okazałby się żałosny, a może nawet śmieszny, wydałoby się bowiem, jak dalece bezzasadny jest ten podział, a my, choć tego nieświadomi, jesteśmy tacy sami jak drzewa i kamienie, zaś liście drzew poruszają się, kiedy zawieje na nie wiatr; jesteśmy może szczególni, ale nie jesteśmy inni!, kiedy bowiem moje nogi i ręce szukały punktu oparcia wśród rozchybotanych i śliskich kamieni, nie ja!, moje nogi i ręce!, mózg niczym bezduszny automat obliczał przerwy pomiędzy uderzeniami fal, a ciało, podporządkowujące każdy swój ruch ucieczce, wiedziało, że dla własnego bezpieczeństwa musi przede wszystkim zsunąć się niżej po zboczu grobli i dopiero potem się wyprostować, cóż więc pozostało we mnie z tej wyszukanie wyniosłej pychy, która mnie przepełniała, kiedy wyruszałem na swój popołudniowy spacer, co w ogóle pozostało z rozkoszy i cierpienia, których przysparzała mi jaźń, igrając z pamięcią i wyobraźnią?
Nie zostało nic, powiadam, tym bardziej, że kiedy wyruszałem w drogę, mój los wydawał mi się tak marny i beznadziejny, zamknięty i skończony, co więcej, skończony niezależnie od mojej woli, że byłem przekonany, iż to ja sam winienem położyć mu kres, a kilka godzin wcześniej, tego właśnie wieczora, którego zamierzałem zażyć środki nasenne, nie liczyłem już na nic więcej jak tylko na przyjemny spacer, historia zaś, którą wymyśliłem po drodze, z tej tylko przyczyny była pełna w swojej formie, że czułem, iż coś w moim życiu dobiegło końca, że właśnie nadszedł kres, teraz jednak nogi i ręce, mózg i całe ciało niezwykle sprawnie, precyzyjnie i dojrzale wypełniały swoje zadania, by tylko mnie uratować, i czyniły to nawet z nadmierną gorliwością, tymczasem tak zwana jaźń nie była zdolna do niczego innego jak tylko do infantylnego krzyku: „Chcę do domu! Chcę do domu!”, jak gdyby krzyczała we mnie jakaś inna osoba, o której wiem, że jest mną, i być może rzeczywiście krzyczałem, a nawet płakałem, w każdym razie to był mój głos; i tamto rozpaczliwe, wzbudzające strach przerażenie tak bardzo mnie poniżyło, że przyćmiwszy wszystkie pozostałe wspomnienia, najmocniej wryło się w moją pamięć; i tak jak śmiesznie obeszła się ze mną wichura, którą jeszcze przed chwilą skłonny byłem uznać za ładnie wymyśloną dekorację, sugestywny akompaniament moich uczuć, tak samo zabawnie i bezpardonowo moja własna natura pozbawiła mnie prawa do panowania nad sobą; nic wielkiego przecież się nie wydarzyło, trochę zmokłem, powiedzmy, że nawet bardzo zmokłem, i najwyżej dostanę kataru, rozciąłem skórę na czole, może nawet dość głęboko, ale to przecież kiedyś się zagoi, z nosa poszła mi krew, ale już nie idzie, straciłem na pewien czas przytomność, ale już ją odzyskałem, tymczasem moje ciało z taką siłą uruchomiło wszelkie niezbędne do ucieczki zwierzęce instynkty i przeczucia, jak gdyby nie przydarzył mi się drobny wypadek, lecz groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, zachowywało się jak jaszczurka, dla której nawet poruszający się cień sygnalizuje wielkie zagrożenie, przede wszystkim zaś zachowanie mojego ciała przeczyło temu, by karmiona przeczuciami jaźń miała pragnąć śmierci; albowiem świadomość, że jestem nikim, nie tylko w odniesieniu do przeszłości czyniła śmiesznie małostkowymi wszystkie moje dotychczasowe przeżycia, które jeszcze niedawno wydawały mi się wielkie i ostateczne, ale też podpowiadała, że nic ważnego już się w moim życiu nie wydarzy, zostałem zdemaskowany, jestem wielkim workiem nicości, i choć wiem, co się ze mną dzieje czy co może się stać, świadomość ta na nic mi się nie zda.
Powoli świtało, na dworze hulał wiatr.
Ubrania schły na kaloryferze, a ja stałem nagi przed lustrem; i kiedy przyglądałem się sobie, usłyszałem pukanie do drzwi.
Wiedziałem, że to milicja, cały zadrżałem, wprawdzie nie ze strachu, tylko z powodu mojej nagości, choć w gruncie rzeczy niewiele mnie to obchodziło, widok mojego nagiego ciała bez reszty przykuł moją uwagę, a drżenie wydało mi się spowodowane nie pukaniem ani wrodzoną wstydliwością, lecz tym, że zostałem całkowicie zdemaskowany, i właśnie to zajmowało mnie wtedy ponad wszystko.
W ogóle nie wiem, jak zrodziło się we mnie, może nie zupełnie niespodziewanie, aczkolwiek w zaskakującej i wiele mówiącej formie, pragnienie, żeby wracać do domu, i dlaczego ciało poszukujące bezpieczeństwa właśnie to słowo utrwaliło w podświadomości, dlaczego to słowo wydało mi się jednocześnie dziwaczne i dziecinne, skoro wyrażał się w nim najpoważniejszy i najgłębszy sens, czułem bowiem, że to jest ostatnia rzecz, którą mogę powiedzieć, nawet jeśli przy pełni zmysłów nie byłem w stanie określić, co ono znaczy, bo właściwie co miałoby znaczyć?
Nim usłyszałem pukanie do drzwi, musiałem dotknąć rany na czole, by poczuć to, co zobaczyłem w lustrze, lekki ból, jaki powodować może takie niezbyt groźne skaleczenie, by jednocześnie widzieć i czuć, przesunąłem palcem wzdłuż nosa, potem wzdłuż ust i brody, nawet na krótką chwilę nie tracąc z oczu widoku mojego ciała odbijającego się w lustrze przymocowanym do drzwi szafy, tak samo jak we wspomnieniu dotyku ciało jest jednocześnie miejscem akcji i jej bohaterem, na ustach jednak zatrzymałem palec na dłużej, choć starałem się go przesuwać w równym tempie, może dotyk ust mocniej na mnie działał, potem dotknąłem szyi, na nocnej szafce za moimi plecami paliła się lampka z papierowym abażurem, w żółtawym świetle lustro ukazywało raczej tylko kontury ciała niż jego cały obraz, przez skośną kość obojczyka dotarłem z ramion do miękkiego wgłębienia, jakie tworzą u zbiegu kości mięśnie podtrzymujące szyję, i teraz moje palce już szybko posuwałyby się po owłosionej piersi ku zagłębieniu pępka, by pod wypukłością brzucha zsunąć się dalej i uchwycić w dłoń przyrodzenie, które, wiemy to ponad wszelką wątpliwość, jest najwiarygodniejszym miejscem odczuwania naszego ciała, ale w tym momencie cały zadrżałem, usłyszawszy pukanie do drzwi.
Właściwie wcale nie chciałem jechać do domu, nie i nie, w tym względzie moje zachowanie zdradzało wiele już poprzedniego wieczoru, a kiedy w mrocznym przedpokoju Kühnertowa, odbierając tym swojej twarzy pociągającą nagość, nagle wsunęła na nos okulary, a palący się za jej plecami bladym światłem, okryty papierowym abażurem kinkiet, oświetlając jak gdyby od środka jej szkła, ukrył w swoim blasku jej oczy, tak że ledwie mogłem widzieć jej twarz, poczułem, że nagle oddaliła się ode mnie, może poznałem po jej zmienionej pozycji, że moje chłodne, wymagające wyjaśnień słowa, mówiące stanowczo „nie” wzajemnemu pożądaniu naszych ciał, zrobiły swoje, nie była skłonna znieść takiego poniżenia, nawet pomimo swojej służalczej natury nie była w stanie dłużej tego znosić; wyprostowała sztywno szyję, popatrzyła na mnie z góry, odnosiłem wrażenie, że patrząc w ten sposób, wróciła do bezpieczniejszych, tradycyjnych form, które narzucała wypróbowana relacja ostrożnej gospodyni, utrzymującej wobec swojego lokatora właściwy pod każdym względem dystans; wyprostowała plecy, wypięła piersi ukryte dotychczas w obronnym geście, znów odnalazła w sobie subtelną przytomność umysłu, która do tej pory charakteryzowała nasz związek, w chwili jednak, kiedy zrozumiałem, że to się dzieje, że już się stało albo niebawem się stanie, jako że wreszcie udało mi się przerwać tę coraz gwałtowniej żądającą zaspokojenia nić zmysłowości, która tak samo mogła wzniecić pomiędzy nami nienawiść, jak i miłość, przed chwilą bowiem wydawało się, że wystarczy odrobina lekkomyślności, a możliwe stanie się zarówno jedno, jak i drugie, w zależności od tego, na co się zdecydujemy, nie do przewidzenia okazała się tylko ta niemile chłodna trzeźwość umysłu, niczym człowiek, który nagle stracił panowanie nad sobą i siłą własnej woli zniszczył coś, co od tej woli jest ważniejsze, na przekór własnym przemyśleniom poczułem chęć powrotu do tamtych niebezpiecznych i coraz ważniejszych dla mnie form, które Kühnertowa chciała właśnie porzucić, a które poprzez napięcie i ucisk w dole brzucha dawały wyraz swojej wadze, znalazły tam swój wyraz, może jeszcze nie w pełnej erekcji, i dlatego, nie bez ukrytego zamiaru szantażowania jej lub czynienia pogróżek, powiedziałem, że zniknę stąd raz na zawsze, co nie tyle miało być aluzją do powrotu do domu, ile raczej sugerowało chęć samounicestwienia; i nie spotkało mnie rozczarowanie, moje słowa, kryjące niejasne i wieloznaczne treści, wywarły na niej dokładnie takie wrażenie, jakie zamierzałem osiągnąć, zaskoczyły ją, aczkolwiek nie sądzę, by dokładnie zrozumiała moją aluzję, jednak dręcząca mnie od miesięcy, a teraz obrócona w ostateczną decyzję myśl tak bardzo zmieniła mój głos, że stał się szczery i poważny, i tego właśnie potrzebowałem, by z powrotem zaprowadzić ją tam, skąd próbowała mi uciec; jaki miałem w tym naprawdę cel, poza zaspokojeniem własnej próżności, doprawdy nie jestem w stanie powiedzieć, zapewne pragnąłem, by moja zbliżająca się śmierć wywołała w niej uczucie żalu, a może nie chciałem zostać sam na sam z telegramem, który, to już wiedziałem, niezależnie od treści, jaką zawierał, nie zmieni mojej decyzji, i kiedy wreszcie na jej pytanie, za pomocą którego spróbowała wybadać ewentualne zagrożenie, odpowiedziałem nie tak, jak powinienem, nie powiedziałem, by zostawiła mnie w spokoju, już i tak wszystko jedno, jest za późno, ale jeśli chce, może zdjąć bluzkę, bym wreszcie musiał zamknąć oczy, nie chcę niczego widzieć ani niczego słyszeć, miejmy obydwoje spokój choćby przez tę jedną jedyną chwilę, ale nie to powiedziałem, nie to, lecz przypomniawszy sobie uprzednie próby zapanowania nad pełną napięcia sytuacją, pragnąc uspokoić ją co do treści słów mówiących o moim zniknięciu, wspomniałem o powrocie do domu, co naturalnie nie było niczym innym jak ponowną ucieczką przed nią i przede mną samym, słowa te bowiem nie znaczyły wówczas niczego więcej jak bardzo daleką i niczym nieuzasadnioną nadzieję, „do domu” było po prostu pełnym wyrozumienia łgarstwem, i znów zobaczyłem moje ciało odbijające się w hotelowym lustrze, ciało, którego ani widok, ani świadomość, że je czuję, nie okazały się wystarczające, by mnie przekonać o wadze czy potrzebie jego istnienia, nie potrafiłem jednak wymyśleć nic innego, co lepiej by świadczyło o mojej obecności, jak właśnie ono.
Jakkolwiek bowiem niespodziewanie zaskoczyło mnie pukanie do drzwi, nie mogłem oprzeć się uczuciu, że od dawna na nie czekam, nic w tym zresztą dziwnego, było przecież bezpośrednią konsekwencją wydarzeń, musiało nastąpić, a kiedy już rozległ się jego głos, nie wyszedłem naprzeciw wydarzeniom, nie zacząłem nerwowo szukać ubrania, nawet nie przeszło mi to przez myśl, lecz jak gdybym niczego nie usłyszał, stałem jak wryty, zagłębiony w studiowaniu mojego ciała, niczym się nie przejmując, i wtedy, w zagadkowy sposób, przypomniała mi się nagle pewna wydająca się odległą historia, a mianowicie przypomniała mi się Thea, Thea Sandstuhl, jak gdybym miał czas na takie wspominki, przypomniał mi się jej gest, gdybyśmy więc spróbowali prześledzić bieg skojarzeń, odkrylibyśmy kolejną cudowną właściwość ludzkiej duszy, a to, co dalekie, wydałoby się nam bliskie, zadziałał tu bowiem bardzo prosty mechanizm, tamtego wieczoru poznałem Melchiora, a pukanie do drzwi wydało mi się konsekwencją jego ucieczki; przypomniała mi się chwila, kiedy podczas próby Langerhans, klaszcząc szybko w tłuściutkie dłonie, niemile wysokim głosem wrzasnął: „Dość! Mówiłem, że nie trzeba było tak wysoko przyczepiać garbu!”, po czym zerwawszy z pulchnej twarzy okulary w złotej oprawce, zaczął się wściekać, a Thea zniewolona własnymi gestami stała w bezruchu, jak ja teraz przed lustrem, i choć zazwyczaj czymś całkowicie przeciwnym wprowadzała obserwatorów próby w osłupienie, szybko i łatwo zmieniając nastrój na każde polecenie reżysera, płakała, krzyczała albo miłośnie wzdychała, by za moment z największą ciekawością słuchać kolejnych wskazówek, jak gdyby pomiędzy nastrojami psychicznymi nie istniały dla niej żadne granice, jeden wynikał z drugiego, a przejście pomiędzy nimi nie sprawiało jej żadnych trudności, co w niewtajemniczonym obserwatorze nieuchronnie musiało wzbudzać podejrzenie, że nie przeżywa tak naprawdę żadnej z tych emocji, choć za każdym razem wydaje się wiarygodna w każdym szczególe, teraz jednak czarująca była powolność, z jaką przechodziła z jednego nastroju w drugi, tą właśnie powolnością bezwiednie i wyraźnie demonstrowała łagodnie zmieniające się poziomy, jakie muszą przebyć nasze uczucia, by z jednego przedmiotu mogły skierować się na drugi; głos musnął jej ciało niczym spóźniony cios, krzyk rozległ się bowiem, kiedy w szaleńczym gniewie zamierzała się ciężkim mieczem w nagą pierś klęczącego przed nią Hübchena, czyniąc to tak, jak gdyby nie usłyszała tego, co już musiała usłyszeć, i w ten sposób widoczna stała się ostra granica dzieląca wewnętrzne przekonanie od zewnętrznego przymusu, ciało Thei zadrżało, kiedy było już za późno, i dopiero w ślad za tym ona sama zastygła zakłopotana w niewinnej i pięknej pozie.
Wyglądała cudownie w obcisłej, ciemnofioletowej, bogato zdobionej koronkami sukni, jednocześnie podkreślającej i ukrywającej łuk ciała tłumiącego w sobie dramatyczne napięcie, pierś i szyję obróciła w bok, jak gdyby naprawdę odepchnął ją ten głos, nie pozwoliwszy zbliżyć się do wzbudzającego pożądanie nagiego ciała, nie mogła zatem dać ujścia wewnętrznej potrzebie zadania miłosnego ciosu, tak samo jak nie mogła wykonać tego, czego z niezrozumiałych przyczyn od niej oczekiwano, i kiedy wreszcie powoli opuściła trzymany w obydwu dłoniach miecz, ostrze stuknęło o podłogę, nie rozstrzygało to jednak, czy postępuje tak z własnej wewnętrznej potrzeby, czy jedynie wypełnia polecenie, jej zachowanie tylko nieudolnie pozorowało posłuszeństwo i wpojoną wychowaniem uległość; i chociaż uważała się za mądrą aktorkę i zawsze czuła głęboką pogardę do tych, którzy wykazywali dyletanckie skłonności do przeżywania granej roli: „Ojej, ale biedaczek przeżywa, tak się przejmuje, tak płyną mu łzy, że aż chętka mnie bierze, by po cichutku podrapać go za uchem, żeby nieszczęśnik już przestał płakać, albo zapytać szeptem: »Czy ci się, syneczku, przypadkiem nie chce srać?«, a publiczność jest takiemu bezgranicznie wdzięczna, och, nie wolno mu przeszkadzać, przecież to jest artysta, prawdziwy artysta, widzimy na własne oczy, ile musi się, biedaczek, natrudzić i wycierpieć dla szlachetnej sztuki, to dla nas tak cierpi, dla nas tak przeżywa, przejmuje się, dureń, bo dla siebie samego nie potrafi!” – powtarzała, teraz jednak poza jej ciała i zmieszane spojrzenie zdradzały, jak bardzo zniewoliła ją ta sytuacja, która, choć nie miała nic wspólnego z manierą przeżywania roli, wymagała od niej tak wielkiego psychicznego zaangażowania, że na przekór swoim najgłębszym zamiarom musiała się otworzyć, zatracić w granej roli, zapomnieć o wszystkich doświadczeniach zawodowych i porzucić stosowaną dotychczas technikę gry, dopiero napięcie mogło zamienić ją w użyteczne narzędzie sytuacji, którą stworzyła nie ona, lecz sprytny i agresywny Langerhans.
Powstał tedy zaklęty krąg, kiedy bowiem Hübchen zerwał z siebie grubą płócienną koszulę, przed jej oczyma stanął tak zniewalający widok jego ciała, że nie potrafiła ukryć zaskoczenia, później próbowali tę samą scenę chyba już dziesiąty raz, i nic, wszystko na próżno, i będą tak próbować w nieskończoność, skoro ich gra ciągle będzie pełna zmysłowości, celowo zamierzonej wprawdzie przez Langerhansa, ale w podstępny sposób pełnej jej własnych myśli i pragnień.
Teraz już ktoś dobijał się i walił pięściami w drzwi.
„Jak tak wysoko przyklejasz, będzie widać!”, wrzeszczał Langerhans i nie było wiadomo, czy rzeczywiście jest wściekły, czy znalazł wreszcie pretekst, by i tak uciążliwą dla wszystkich dyscyplinę uczynić jeszcze bardziej nieznośną; łysy charakteryzator, który lubił przesiadywać na skraju podestu, w wyniku czego z biegiem czasu wszedłem w bliski kontakt z jego czerwoną, pokrytą piegami i puszkiem włosów głową, zerwał się z miejsca i puścił pędem ku oświetlonej reflektorami scenie, unosząc jak skrzydła swój biały fartuch, a Langerhans z każdym zdaniem powoli się uspokajał, mówił coraz ciszej, aż wreszcie wrócił do swojego sztucznego, bliskiego szeptowi tonu, który zazwyczaj cechował jego głos, „Właśnie tak trzeba, żeby zaprezentował swoją urodę, nic więcej!”, wrzeszczał, „Potrzebujemy jego urody!”, powiedział już ciszej, „Żeby każda kobieta, natychmiast, chociażby tutaj, na oczach wszystkich, gotowa była rozłożyć przed nim nogi. Rozumiesz?”, wyszeptał, wyrafinowanym miękkim ruchem poprawiając okulary na swoim płaskim nosie, „Słowem, dużo niżej, tak jak ci pokazałem!”.
Thea dopiero wtedy jednak odwróciła wzrok od nagiego torsu i, jeśli można się tak wyrazić, pełnego czułości i harmonii ciała Hübchena, dopiero wtedy przymknęła niewiarygodnie szeroko otwarte oczy, kiedy reżyser i charakteryzator stali już obok nas, by przyjrzeć się z bliska źle przymocowanemu garbowi, ale i tak nie była w stanie poruszyć się z miejsca czy odwrócić, było widać, że nie potrafi rozładować burzy emocji, nie wie, co ma z nimi począć, skoro nikomu nie są potrzebne, czy ma je w sobie stłumić, czy czekać, aż skądś niespodziewanie nadejdzie pomoc, podobnie jak ja, kiedy stałem bezradnie, słuchając, jak ktoś dobija się do drzwi, nagle bowiem zdałem sobie sprawę, że cały czas wpatruję się w siebie oczyma Melchiora; dokładnie to samo musiał wtedy czuć Hübchen, on też się nie ruszał, klęcząc na jednym kolanie, patrzył Thei w oczy, i niedorzecznie, bez żadnego powodu się roześmiał, zarżał jak nastolatek, co zapewne w innych okolicznościach zabrzmiałoby niemiło, tam jednak nikt nie przejmował się prawdziwymi uczuciami i emocjami, które niczym drwa rąbanego drewna latały we wszystkie strony; przecież nie o to szło, że ciało Hübchena, jego zabawnie dziewicza skóra, obudziło w Thei miłosną żądzę, i wcale nie było w tym nic dziwnego, aczkolwiek kobiety lubią uparcie twierdzić, że uroda męskiego ciała nie robi na nich niemal żadnego wrażenia, czego najdobitniejszym dowodem może być fakt, że budowa kości, proporcje mięśni, ich siła czy też niedorozwój i zwiotczałość albo nadmiar tłuszczu nie pozostają w żadnej zauważalnej zależności z tak zwaną miłosną namiętnością, wystarczy przypomnieć, że już w chwili penetracji zewnętrzne formy ciała tracą swoje znaczenie, odgrywają jedynie rolę pośrednika, a mimo to trzeba przyznać, że symboliczna waga widoku nie jest jednak nieistotna, piękno tego, co widzimy, wyzwala w nas pożądanie, jest znakiem obiecującym rozkosz, i obydwie płcie, tak samo jedna, jak i druga, chętniej zbliżają się do tego, co foremne, twarde, prężne i silne, niż do tego, co bezkształtne, wiotkie, rozlazłe i słabe, w tym sensie zewnętrzny wygląd ciała nie stanowi jedynie kwestii z zakresu estetyki, lecz jest sprawą dotyczącą instynktu życia; ciało Hübchena zaś nie tylko było doskonałe, ale Langerhans kazał, z typową dla niego perwersją, ubrać go w spodnie o wymyślnym kroju, których pas znajdował się dużo niżej niż zwykle, tak jak gdyby przez przypadek się obsunęły, odkrywając kościste biodra i lekko wypukły brzuch, co sprawiało wrażenie, że jest obnażony, jak gdyby nic nie miał pod tymi opadającymi spodniami, tak więc mimo iż miał na nogach miękkie, wysokie buty, a na sobie te u góry skąpo okrywające ciało spodnie, widz odnosił wrażenie, że jest zupełnie nagi; kiedy jednak kierował wzrok ku przyrodzeniu, napotykał na zasłonę kostiumu.
Thea wreszcie spojrzała w moją stronę.
Z trudem mogła mnie dostrzec, siedziałem zbyt daleko, stamtąd, gdzie stała, ludzki wzrok mógł najwyżej niepewnie dostrzec ostrą granicę oddzielającą od siebie światło i cień, ale mgliste uczucie, że ktoś tam wygodnie siedzi i z zaangażowaniem się jej przygląda, wystarczyło, aby z niemiłej otwartości cywila powróciła do bezpiecznego ukrycia, jakie daje maska noszona przez grającego swą rolę aktora, w każdym razie czułem, że pomocna jest jej już sama moja obecność, i w tym samym momencie, choć uczyniwszy to może zbyt późno, Langerhans też dostrzegł na jej twarzy tę tragiczną konsternację i delikatnie, z profesjonalną obojętnością człowieka, do którego zawodowych obowiązków należy zająć się także duszą aktora, położył dłoń na jej ramieniu i jakby chcąc dodać jej otuchy, przytulił, wiedział, że w ten sposób pomoże jej odzyskać równowagę, Thea zaś, poczuwszy bliskość obcego ciała, nie poruszając się z miejsca, przechyliła na bok głowę i wtuliła policzek w jego dłoń, zamknąwszy rękę mężczyzny pomiędzy swoim ramieniem a twarzą.
I w takiej pozie zastygli na wielkiej, zajmującej niemal całą salę prób, lekko wznoszącej się szklanej tafli.
Hübchen klęczał, charakteryzator pochylał się nad jego garbem, by go odkleić, Langerhans wpatrywał się w twarz aktorki, a Thea, trzymając w dłoni opuszczony miecz, położyła głowę na dłoni reżysera.
Zastygła w obrazie scena wydawała się pełna czułości, i tylko nieprzyjemnie odbijająca światło, mieniąca się zielonkawym blaskiem szklana tafla czyniła ją sztywną i zimną.
Było już późne popołudnie, zostaliśmy tam tylko w kilka osób, panowała taka cisza, że słychać było krople deszczu uderzające o dach hali i cichutki szum kaloryferów.
„Wcale nie byłoby źle, gdybym widziała, że ma garb!”, odezwała się Thea, na próżno jednak ściszyła głos, próbując dopasować go do czułego gestu, Langerhans nie dał się tak łatwo wywieść w pole, nie namyślając się wiele, szybko wysunął dłoń spomiędzy jej policzka i ramienia, i jak zawsze, kiedy ktoś mu się sprzeciwiał, zrobił się cały czerwony, „Wydaje mi się, że ciągle jeszcze nie rozumiesz swojej roli, Theo”, powiedział równie cicho, a jego głos zdawał się być pozbawiony wszelkich niedotyczących sedna sprawy emocji; ten głos sprawiał, że Langerhans wydawał się wszystkim nienawistny i nieprzystępny, „Nie musisz się niczego obawiać, przecież nic wielkiego się nie stanie. Bądź trochę odważniejsza i bardziej wulgarna. Spokojnie. To przecież tylko biznes. Zwyczajny biznes. Sprzedajesz swoje ciało, mówiąc ściślej: pewną szparę w swoim ciele, bo poza nią już nic więcej nie masz. Poza tą szparą. Życie ukazało ci teraz swoją prawdziwą naturę. Jest tylko ciało, tylko ta dziura, twoje ciało, nic więcej. Zabił twojego męża. Trudno. Zabił twojego teścia. Trudno. Twojego ojca także on zabił. Też nie szkodzi. A ty się boisz, bo zostałaś sama; ale ty żyjesz, a oni umarli, i kiedy zerwie z siebie koszulę, zobaczysz, że jest bardzo pociągający, i nawet nie będziesz chciała widzieć jego garbu, więc propozycja jest ze wszech miar korzystna. Bądź dziwką, proszę cię, i nie chciej być jego matką”.
– Ale dziwka też może być matką, o tym nie pomyślałeś, kochanie? – odparła Thea jeszcze cichszym głosem.
– Spokojnie, wykrzycz się do woli.
– Miły jesteś.
– Nie, próbuję cię tylko zrozumieć.
– Ale co mam zrobić, jak od tego złorzeczenia aż robi mi się niedobrze? Co mam robić? W tej scenie chyba bym powinna go opluć. Szkoda było to wykreślać. Omal się nie uduszę. Co mam robić?
– Przełknij ślinę.
– Ale nie mogę! Nie mogę!
– Niestety na szklaną podłogę nie możesz napluć. Jeśli to miałaś na myśli.
Thea wzruszyła ramionami.
– Mam jeszcze zostać?
– Zróbmy krótką przerwę – powiedział Langerhans, a ja, widząc, że Thea zbliża się do nas, wstałem z krzesła, na którym tak miło się huśtałem.
To była w sumie nudna próba, jak zawsze, kiedy przedłużała się aż do popołudnia, i nawet gdyby wysokich aż po sufit, wąskich okien nie przysłaniały czarne kotary, wzrok szukający poprzez gęste kraty kontaktu z zewnętrznym światem nie zobaczyłby nic poza kilkoma strzelistymi kominami wznoszącymi się ponad szybko ciemniejącą w nadchodzącym zmierzchu ślepą ścianą, czerniejącymi dachówkami domów naprzeciw i niebem, które najczęściej bywało posępne i monotonnie szare, od czasu do czasu stawałem za kotarą, zazwyczaj wtedy, kiedy moje krzesło uprzejmie oddawałem Thei, która kiedy nie grała, lubiła siedzieć obok Kühnertowej przy stoliczku u brzegu sceny; uprzejmość ta przynosiła mi zresztą korzyść, o tej porze bowiem, w popołudniowych czy raczej już wieczornych godzinach, niczym brak powietrza dokuczało mi uczucie niepewności lub, wyrażając się prościej, lęku, w istocie rzeczy bowiem nie miałem tam innego zadania, jak przyglądać się próbie, co po jakimś czasie okazywało się nie tyle męczące, ile wręcz niezdrowe, co jakiś czas więc musiałem wstać i poszukać sobie zajęcia, widok z okien zaś już choćby dlatego nie łagodził mojego lęku, że stojąc w oknie, też tylko przyglądałem się czemuś, wprawdzie nie były to gesty, twarze czy akcenty, które w sali oświetlonej sztucznym światłem pomagały mi poruszać się pomiędzy tajemnymi, intymnymi wątkami tej gry, lecz mury, dach i niebo za masywną, żelazną kratą, aczkolwiek gdy wyglądałem przez okno, też byłem zmuszony dostrzegać związki, z którymi miałem tyle wspólnego, że to ja je obserwowałem, a to przecież niemało, gdyż niebo, nawet monotonne i szare, i gra świateł wystarczą, by jedne fragmenty stały się wyraźniejsze od drugich, widok zaś bezustannie stawał się inny i nowy, tak samo jak jednostajne oświetlenie sali też potrafiło dostarczyć niespodzianek, które znane gesty i ich znaczenie umiały ukazać w zaskakująco nowym świetle; bezskutecznie jednak w tych lepszych chwilach próbowałem czuć się bogatszy, na próżno gromadziłem wiedzę o najrozmaitszych szczegółach i związkach pomiędzy nimi, skoro musiałem zrezygnować z naturalnej potrzeby czynnego uczestnictwa w próbie, mój mózg na próżno służył gotowymi i zręcznymi pomysłami, skoro nie miałem tu do odegrania żadnej określonej roli, nie miałem swojego miejsca, i ten brak przyszło mi odczuwać w środowisku, w którym miejsce w ściśle przestrzeganej hierarchii określała grana rola, gdzie uwagę, jaką ktoś był obdarzany, wyznaczał zakres jego kompetencji, podczas gdy mnie, siedzącego na tym krześle, co najwyżej tolerowano, było to dodatkowe krzesło, nie byłem nikim więcej jak „Węgrem, który interesuje się teatrem”, jak powiedziała kiedyś osoba stojąca za moimi plecami, niezbyt zważając na to, czy przypadkiem nie usłyszę tej szczególnej w każdym względzie oceny, która być może nie była obraźliwa, a poprzez swoją rzeczowość okazała się może nawet bardziej trafna, niż zamierzył to jej autor; sama sytuacja nie mogła być dla mnie nieznana czy niezwykła, a w tym, że nie mam żadnej możliwości, by włączyć się w bieg wydarzeń, próbowałem nawet szukać symbolicznego znaczenia; jestem tu niemym świadkiem, skazanym na bezczynność i milczenie, i nawet nie jest mi dane, by napięcie i strach zrodzone z tłumionych potrzeb rozładować w naturalnym w takich okolicznościach wybuchu histerii, rzeczywiście, byłem Węgrem, w tym sensie bardzo Węgrem, toteż nic dziwnego, że miła uważność, jaką otaczała mnie Kühnertowa, i wyróżniające mnie zainteresowanie Thei odczuwałem jako niezwykle przyjemne.
Thea stanęła przed nami, a ja z gotowością chwyciłem oparcie krzesła, by ustąpić jej miejsca, aczkolwiek w tej gotowości była jakaś specyficzna przesada, nie musiałem aż tak bardzo się obawiać, że utracę tę odrobinę życzliwości, ona jednak nie chciała siadać, nawet nie weszła tak jak zawsze na podest, lecz obydwoma łokciami oparła się o stół i, nie spojrzawszy nawet na nas, oparła brodę o skraj stołu, niczym małe dziecko wspinające się na palcach, dosięgnęła blatu i położywszy głowę na własnych rękach, powoli przymknęła oczy.
„Co to za obrzydliwa sprawa!”, powiedziała cicho, nie podnosząc nawet wzroku; z pewnością miała pełną świadomość, że choć zachowuje się jak marna aktorka, to wywiera na nas wystarczająco duże wrażenie, byśmy jej słuchali, wreszcie popisywała się przed nami naprawdę wielka aktorka, chciała się w ten sposób uspokoić, i to zdradziło, jak bardzo jest zdenerwowana; Kühnertowa nic nie odpowiedziała, pozwalała jej mówić, ja nie podszedłem do okna, by ukryć się za zasłoną, ciekawiła mnie, zrobiła długą, frapującą przerwę, i dając nam czas, byśmy zauważyli jej lekko wznoszące się i opadające ramiona, westchnęła, po czym, nie otworzywszy nawet oczu, głosem tak cichym, że słowa były ledwie zrozumiałe, jak śmiertelnie zmęczony człowiek, który jednak nie potrafi zapanować nad natłokiem własnych myśli, rozkosznym głosem dokończyła rozpoczęte zdanie: „On mnie zupełnie wykończy, już mnie wykończył tym swoim ohydnym czepialstwem!”.
Na sali panowała tak głęboka cisza, że słychać było stukające o dach krople deszczu i szum kaloryferów, a nawet odgłos scenariusza zamykanego przez Kühnertową na stoliku, rozległ się trzask, jej szybki ruch nie był jednak niczym innym jak nieudolnym wprowadzeniem do kolejnego, tym razem już bardziej sensownego ruchu; zamykać scenariusz bowiem tak samo nie miało sensu, jak trzymać otwarty, Kühnertowa znała tekst już na pierwszej próbie, aktorzy też umieli swoje role, nie miała więc innego zadania poza tym, że musiała wpisywać ołówkiem do tekstu zmieniane podczas pracy fragmenty, wreszcie wytrzeć je gumką i wpisać długopisem, a także zadbać, by zmiany trafiły do wszystkich egzemplarzy, no i dla pewności musiała tu siedzieć nad swoim grubym zeszytem, skoncentrowana i przygotowana do pomocy, gdyby ktoś się zaciął, i wtedy z gotowością, jak dobry uczeń, podpowiedzieć szeptem ostatnie słowa, co oczywiście nie zdarzało się zbyt często, teraz jednak, jak ktoś, kto zabiera się do prawdziwej pracy, kto wreszcie otrzymał do wykonania zadanie, które wypełni z własnej, wewnętrznej potrzeby, wsparła na zamkniętym scenariuszu męską, żylastą rękę, po czym czułym, zachłannym gestem położyła dłoń na głowie Thei.
– Chodź tu, serduszko, usiądź, odpocznij sobie! – szepnęła, i choć wszyscy mogli z łatwością usłyszeć jej słowa, byli zbyt zmęczeni, by odwrócić ku nam wzrok.
– Kompletnie mnie wykończył.
– Chodź, nasz młody przyjaciel ustąpi ci miejsca.
Były dobrze zgrane w tej swojej zabawie, ale Thea nawet nie drgnęła, jej twarz przypominała otwartą przestrzeń, którą każdy może podziwiać, kiedy zechce, odpoczywała zamyślona.
„Trzeba do chłopczyka zadzwonić. Sieglinde, zrób to dla mnie, zadzwoń”, odezwała się tym samym, cichszym od szeptu głosem, „Proszę cię. Czuję, że nawet nie mam siły pójść do domu. Jak tylko pomyślę, że mój stary siedział tam sam cały dzień, już na samą tę myśl robi mi się niedobrze. Chciałabym się trochę zabawić. Pomyślałam sobie, że może byśmy dokądś poszli. Nie wiem, dokąd, dokądś, a ty zadzwoń po chłopczyka. Dobrze? Zadzwonisz?”.
Jak gdyby grała, że mówi przez sen, dziś jednak z taką przesadą oddawała się ich wspólnej grze, bo chciała nakłonić Kühnertową do wypełnienia niemiłego zadania; aż wreszcie przeciągnęła strunę.
„Nie mam odwagi, ostatnim razem powiedział, żebym więcej nie dzwoniła. Bardzo mnie prosi, żebym więcej do niego nie dzwoniła. No cóż, chłopiec nie jest zbyt uprzejmy. Jak ty zadzwonisz, to jednak to nie będę ja, i może zmięknie. Zmiękczysz go dla mnie? Możesz go dla mnie urobić? Będziesz musiała tylko go trochę pomęczyć!”, i, jak gdyby czekając na odpowiedź, umilkła, ale zanim Kühnertowa zdążyła coś odpowiedzieć, znów poruszyła nieumalowanymi wargami, „A staremu kiedyś kupię duży ogród, kiedyś, jak będę miała pieniądze, bo dla niego to musi być straszne, siedzieć w tym mieszkaniu. Mnie ono wystarcza, tylko jakoś nie chce mi się iść teraz do domu. Od tej jego krzątaniny mieszkanie robi się przytłaczające, aż śmierdzi, siedzi, wyobraź sobie, siedzi, wstaje, kładzie się, znowu siada, i tak upływa biedakowi całe życie. Gdyby miał ogród, przynajmniej trochę by się poruszał. Chyba muszę kupić mu ogród. Zadzwonisz?”.