książki / PROZA

Utrata i powrót świadomości

Elżbieta Sobolewska

Péter Nádas

Fragmenty książki Pamięć Pétera Nádasa w tłumaczeniu Elżbiety Sobolewskiej, wydanej w Biurze Literackim 2 grudnia 2025 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Kie­dy leżąc na kamien­nej gro­bli Heili­gen­damm, wresz­cie odzy­ska­łem świa­do­mość i poją­łem, gdzie jestem oraz w jakim znaj­du­ję się sta­nie, choć nie waham się przy­znać, że nie odczu­wa­łem nic wię­cej poza tym, że żyję, nie było w mojej świa­do­mo­ści wewnętrz­nych prze­bły­sków instynk­tu czy nawy­ków, któ­re, opar­te o doświad­cze­nie i skry­wa­ne pra­gnie­nia, przy­wo­łu­ją obra­zy i gło­sy, pozwa­la­jąc jed­nak nie­prze­rwa­nie pły­nąć stru­mie­nio­wi świa­do­mo­ści i pamię­ci, co nada­jąc nasze­mu ist­nie­niu sens, a nawet wyzna­cza­jąc cel, pozwa­la nam okre­ślić miej­sce, w któ­rym się znaj­du­je­my, wejść w zwią­zek z ota­cza­ją­cą rze­czy­wi­sto­ścią czy też uwol­nić się od tego związ­ku, co tak­że jest jed­ną z jego posta­ci; w tym krót­kim momen­cie powro­tu świa­do­mo­ści nie odczu­wa­łem żad­ne­go bra­ku, już choć­by dla­te­go, że pozba­wio­ny sen­su i celu fakt same­go ist­nie­nia wypeł­niał pust­kę, któ­rą w prze­ciw­nym wypad­ku bym odczu­wał; śli­skie, ostre kamie­nie pozwa­la­ły mi czuć wła­sne cia­ło, woda na twa­rzy gła­dzi­ła skó­rę, wie­dzia­łem, że są tu kamie­nie i jest tu woda, wie­dzia­łem, że mam cia­ło i skó­rę, ale wie­dza ta w swej praw­dzi­wej isto­cie nie koja­rzy­ła się w moim umy­śle z rze­czy­wi­stą sytu­acją, któ­rą w nor­mal­nym sta­nie rze­czy uznał­bym za nie­mi­łą, nie­bez­piecz­ną, a nawet nie­moż­li­wą do znie­sie­nia; tak sil­nym zmy­sło­wym prze­ży­ciem było bowiem odczu­wać to wszyst­ko, cze­go jesz­cze przed chwi­lą wca­le nie czu­łem, co jed­no­cze­śnie dobit­nie świad­czy­ło o tym, że moja świa­do­mość w nor­mal­ny dla sie­bie spo­sób zwra­ca się do pamię­ci i porów­nu­je róż­ne rze­czy, że wca­le nie chcia­łem na powrót posiąść tego wszyst­kie­go, co potra­fi dać przy­tom­na świa­do­mość, wręcz prze­ciw­nie, to nie­wie­le, woda, kamie­nie, skó­ra i cia­ło, któ­re odzy­ska­na świa­do­mość dała mi w posia­da­nie, choć ode­rwa­ne od wszel­kich związ­ków i rela­cji, mówi­ły o wie­le wię­cej o nie­po­ję­tej cało­ści, o głę­bo­kiej i odwiecz­nej peł­ni, o któ­rej darem­nie wszy­scy marzy­my na jawie i we śnie; i w tym sen­sie to, co już minę­ło, omdle­nie, któ­re pozba­wi­ło mnie moż­li­wo­ści odczu­wa­nia, oka­za­ło się sil­niej­szą zmy­sło­wą roz­ko­szą niż odczu­wa­nie cze­go­kol­wiek, jeśli więc cze­goś pra­gną­łem, to nie otrzeź­wieć, ale powró­cić w tam­ten stan omdle­nia, jesz­cze raz stra­cić przy­tom­ność, zamiast odzy­skać peł­ną świa­do­mość!, to była wła­śnie ta pierw­sza myśl, któ­ra wraz z powro­tem przy­tom­no­ści zro­dzi­ła się w moim mózgu, myśle­nie porów­ny­wa­ło stan „odczu­wa­nia cze­goś” nie ze sta­nem poprze­dza­ją­cym utra­tę świa­do­mo­ści, ale ze sta­nem omdle­nia, tęsk­no­ta za nie­przy­tom­no­ścią oka­za­ła się tak wiel­ka, że korze­nie pamię­ci chcia­ły wkraść się w nie­pa­mięć, by pamię­tać to, cze­go nie moż­na zapa­mię­tać, by zapa­mię­tać nicość, kie­dy odczu­wa­nie nie pozwa­la dostrzec szcze­gó­łów, a świa­do­mość może stra­cić czuj­ność, nie ma nic do zare­je­stro­wa­nia, bo nie ma cze­go się uchwy­cić, i dla­te­go wyda­wa­ło mi się, że wraz z przy­tom­no­ścią, pamię­cią i umie­jęt­no­ścią myśle­nia utra­ci­łem raj i szczę­ście, któ­re, choć ukry­te przede mną, były ponie­kąd moim szczę­ściem, pozo­sta­wia­ją­cym po sobie wspo­mnie­nia i strzę­py myśli, że nigdy nie byłem i już nigdy nie będę bar­dziej szczę­śli­wy niż teraz.

Wie­dzia­łem, że pierw­szym zna­nym mi, ziem­skim, zro­zu­mia­łym zja­wi­skiem był głos, nie woda, nie kamie­nie, nie skó­ra i nie cia­ło.

Ale ten szcze­gól­ny głos.

Kie­dy jed­nak leża­łem pomię­dzy kamie­nia­mi, ponow­nie w nie­mi­ły mi spo­sób zdol­ny myśleć i pamię­tać, wca­le nie roz­my­śla­łem nad tym, jak też mógł­bym odmie­nić swo­je nie­bez­piecz­ne prze­cież poło­że­nie, nie roz­wa­ża­łem w duchu moż­li­wo­ści uciecz­ki, choć prze­cież to było­by naj­bar­dziej wła­ści­we, lecz wczu­wa­łem się w prze­wa­la­ją­ce się nade mną fale, co chwi­lę zale­wa­ła mnie lodo­wa­ta woda, tym­cza­sem nawet przez myśl mi nie prze­szło, że mogę uto­nąć, chcia­łem tyl­ko jesz­cze raz usły­szeć ten dziw­ny, grom­ki, dale­ki głos, powró­cić w mrok i odczuć drżą­cą lek­kość bytu, kie­dy na dale­kim, nie­pew­nym hory­zon­cie, z hukiem i stu­kiem, głos ten ostrzegł mnie i uświa­do­mił, że jed­nak żyję.

Do dziś nie potra­fię sobie wytłu­ma­czyć, jak to wszyst­ko mogło się wyda­rzyć; kie­dy póź­niej w poko­ju hote­lo­wym ujrza­łem w lustrze wła­sną twarz, zma­sa­kro­wa­ną i zakrwa­wio­ną, byłem nad wyraz zasko­czo­ny, nie wiem nawet, jak dłu­go tam leża­łem, mimo naj­więk­szych wysił­ków nie zdo­ła­łem przy­po­mnieć sobie chwil bez­po­śred­nio poprze­dza­ją­cych utra­tę świa­do­mo­ści, fak­tem pozo­sta­je nato­miast, że było wpół do trze­ciej, wpół do trze­ciej nad ranem, co samo przez się wpraw­dzie nie­wie­le mówi, ot, pew­na pora o świ­cie, nic wię­cej, zaspa­ny por­tier otwie­ra prze­szklo­ne drzwi, nawet nie zauwa­ża, w jakim jestem sta­nie, w hal­lu pali się jed­na jedy­na mała lamp­ka, na wiszą­cym na ścia­nie zega­rze widzę, któ­ra jest godzi­na, jest wpół do trze­ciej, nie mam żad­nych wąt­pli­wo­ści, brak mi nato­miast jakie­go­kol­wiek punk­tu odnie­sie­nia, nadal nic nie wiem, praw­do­po­dob­nie porwa­ła mnie cięż­ka, wyso­ka na kil­ka metrów fala, aż strach pomy­śleć, jak nio­sła mnie na swo­im grzbie­cie, musia­łem w tam­tym momen­cie stra­cić przy­tom­ność, aż wresz­cie rzu­ci­ła mnie na kamie­nie jak nie­po­trzeb­ny przed­miot, ale wte­dy tam­to popo­łu­dnie, mój przy­jazd, któ­ry mimo iż pełen napię­cia, oka­zał się ostat­nim pew­nym cza­sem w moim dotych­cza­so­wym życiu, były już bar­dzo dale­ko.

Ale tam­te­go gło­su już nigdy wię­cej nie usły­sza­łem.

Nie przy­po­mi­nam sobie też, jak tra­fi­łem z powro­tem do hote­lu, w jaki spo­sób zna­la­złem się pomię­dzy kamie­nia­mi, jed­no i dru­gie bowiem dzia­ło się nie­za­leż­nie ode mnie, acz­kol­wiek nie ule­ga naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, że to ja byłem boha­te­rem i ofia­rą oby­dwu wyda­rzeń, z tą róż­ni­cą, że w pierw­szym przy­pad­ku byłem ska­za­ny na siłę wody i jedy­nie szczę­śli­wy zbieg oko­licz­no­ści spra­wił, iż pada­jąc, nie roz­trza­ska­łem sobie gło­wy, nie poła­ma­łem rąk i nóg, lecz uda­ło mi się ujść cało z kil­ko­ma nie­wiel­ki­mi zadra­pa­nia­mi i guza­mi, pod­czas gdy w dru­gim przy­pad­ku kie­ro­wa­ła mną jakaś suro­wa, bru­tal­na siła, któ­rą zwy­kli­śmy nazy­wać instynk­tem życia, i jeśli ucie­ka­jąc się do mate­ma­tycz­nych rachub, zba­da­li­by­śmy, co też kry­je się pomię­dzy tymi dwie­ma, nie­za­leż­ny­mi od nas, potęż­ny­mi siła­mi, co my sami nie bez dumy nazy­wa­my jaź­nią bądź naszym ego, wynik oka­zał­by się żało­sny, a może nawet śmiesz­ny, wyda­ło­by się bowiem, jak dale­ce bez­za­sad­ny jest ten podział, a my, choć tego nie­świa­do­mi, jeste­śmy tacy sami jak drze­wa i kamie­nie, zaś liście drzew poru­sza­ją się, kie­dy zawie­je na nie wiatr; jeste­śmy może szcze­gól­ni, ale nie jeste­śmy inni!, kie­dy bowiem moje nogi i ręce szu­ka­ły punk­tu opar­cia wśród roz­chy­bo­ta­nych i śli­skich kamie­ni, nie ja!, moje nogi i ręce!, mózg niczym bez­dusz­ny auto­mat obli­czał prze­rwy pomię­dzy ude­rze­nia­mi fal, a cia­ło, pod­po­rząd­ko­wu­ją­ce każ­dy swój ruch uciecz­ce, wie­dzia­ło, że dla wła­sne­go bez­pie­czeń­stwa musi przede wszyst­kim zsu­nąć się niżej po zbo­czu gro­bli i dopie­ro potem się wypro­sto­wać, cóż więc pozo­sta­ło we mnie z tej wyszu­ka­nie wynio­słej pychy, któ­ra mnie prze­peł­nia­ła, kie­dy wyru­sza­łem na swój popo­łu­dnio­wy spa­cer, co w ogó­le pozo­sta­ło z roz­ko­szy i cier­pie­nia, któ­rych przy­spa­rza­ła mi jaźń, igra­jąc z pamię­cią i wyobraź­nią?

Nie zosta­ło nic, powia­dam, tym bar­dziej, że kie­dy wyru­sza­łem w dro­gę, mój los wyda­wał mi się tak mar­ny i bez­na­dziej­ny, zamknię­ty i skoń­czo­ny, co wię­cej, skoń­czo­ny nie­za­leż­nie od mojej woli, że byłem prze­ko­na­ny, iż to ja sam winie­nem poło­żyć mu kres, a kil­ka godzin wcze­śniej, tego wła­śnie wie­czo­ra, któ­re­go zamie­rza­łem zażyć środ­ki nasen­ne, nie liczy­łem już na nic wię­cej jak tyl­ko na przy­jem­ny spa­cer, histo­ria zaś, któ­rą wymy­śli­łem po dro­dze, z tej tyl­ko przy­czy­ny była peł­na w swo­jej for­mie, że czu­łem, iż coś w moim życiu dobie­gło koń­ca, że wła­śnie nad­szedł kres, teraz jed­nak nogi i ręce, mózg i całe cia­ło nie­zwy­kle spraw­nie, pre­cy­zyj­nie i doj­rza­le wypeł­nia­ły swo­je zada­nia, by tyl­ko mnie ura­to­wać, i czy­ni­ły to nawet z nad­mier­ną gor­li­wo­ścią, tym­cza­sem tak zwa­na jaźń nie była zdol­na do nicze­go inne­go jak tyl­ko do infan­tyl­ne­go krzy­ku: „Chcę do domu! Chcę do domu!”, jak gdy­by krzy­cza­ła we mnie jakaś inna oso­ba, o któ­rej wiem, że jest mną, i być może rze­czy­wi­ście krzy­cza­łem, a nawet pła­ka­łem, w każ­dym razie to był mój głos; i tam­to roz­pacz­li­we, wzbu­dza­ją­ce strach prze­ra­że­nie tak bar­dzo mnie poni­ży­ło, że przy­ćmiw­szy wszyst­kie pozo­sta­łe wspo­mnie­nia, naj­moc­niej wry­ło się w moją pamięć; i tak jak śmiesz­nie obe­szła się ze mną wichu­ra, któ­rą jesz­cze przed chwi­lą skłon­ny byłem uznać za ład­nie wymy­ślo­ną deko­ra­cję, suge­styw­ny akom­pa­nia­ment moich uczuć, tak samo zabaw­nie i bez­par­do­no­wo moja wła­sna natu­ra pozba­wi­ła mnie pra­wa do pano­wa­nia nad sobą; nic wiel­kie­go prze­cież się nie wyda­rzy­ło, tro­chę zmo­kłem, powiedz­my, że nawet bar­dzo zmo­kłem, i naj­wy­żej dosta­nę kata­ru, roz­cią­łem skó­rę na czo­le, może nawet dość głę­bo­ko, ale to prze­cież kie­dyś się zagoi, z nosa poszła mi krew, ale już nie idzie, stra­ci­łem na pewien czas przy­tom­ność, ale już ją odzy­ska­łem, tym­cza­sem moje cia­ło z taką siłą uru­cho­mi­ło wszel­kie nie­zbęd­ne do uciecz­ki zwie­rzę­ce instynk­ty i prze­czu­cia, jak gdy­by nie przy­da­rzył mi się drob­ny wypa­dek, lecz gro­zi­ło śmier­tel­ne nie­bez­pie­czeń­stwo, zacho­wy­wa­ło się jak jasz­czur­ka, dla któ­rej nawet poru­sza­ją­cy się cień sygna­li­zu­je wiel­kie zagro­że­nie, przede wszyst­kim zaś zacho­wa­nie moje­go cia­ła prze­czy­ło temu, by kar­mio­na prze­czu­cia­mi jaźń mia­ła pra­gnąć śmier­ci; albo­wiem świa­do­mość, że jestem nikim, nie tyl­ko w odnie­sie­niu do prze­szło­ści czy­ni­ła śmiesz­nie małost­ko­wy­mi wszyst­kie moje dotych­cza­so­we prze­ży­cia, któ­re jesz­cze nie­daw­no wyda­wa­ły mi się wiel­kie i osta­tecz­ne, ale też pod­po­wia­da­ła, że nic waż­ne­go już się w moim życiu nie wyda­rzy, zosta­łem zde­ma­sko­wa­ny, jestem wiel­kim wor­kiem nico­ści, i choć wiem, co się ze mną dzie­je czy co może się stać, świa­do­mość ta na nic mi się nie zda.

Powo­li świ­ta­ło, na dwo­rze hulał wiatr.

Ubra­nia schły na kalo­ry­fe­rze, a ja sta­łem nagi przed lustrem; i kie­dy przy­glą­da­łem się sobie, usły­sza­łem puka­nie do drzwi.

Wie­dzia­łem, że to mili­cja, cały zadrża­łem, wpraw­dzie nie ze stra­chu, tyl­ko z powo­du mojej nago­ści, choć w grun­cie rze­czy nie­wie­le mnie to obcho­dzi­ło, widok moje­go nagie­go cia­ła bez resz­ty przy­kuł moją uwa­gę, a drże­nie wyda­ło mi się spo­wo­do­wa­ne nie puka­niem ani wro­dzo­ną wsty­dli­wo­ścią, lecz tym, że zosta­łem cał­ko­wi­cie zde­ma­sko­wa­ny, i wła­śnie to zaj­mo­wa­ło mnie wte­dy ponad wszyst­ko.

W ogó­le nie wiem, jak zro­dzi­ło się we mnie, może nie zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie, acz­kol­wiek w zaska­ku­ją­cej i wie­le mówią­cej for­mie, pra­gnie­nie, żeby wra­cać do domu, i dla­cze­go cia­ło poszu­ku­ją­ce bez­pie­czeń­stwa wła­śnie to sło­wo utrwa­li­ło w pod­świa­do­mo­ści, dla­cze­go to sło­wo wyda­ło mi się jed­no­cze­śnie dzi­wacz­ne i dzie­cin­ne, sko­ro wyra­żał się w nim naj­po­waż­niej­szy i naj­głęb­szy sens, czu­łem bowiem, że to jest ostat­nia rzecz, któ­rą mogę powie­dzieć, nawet jeśli przy peł­ni zmy­słów nie byłem w sta­nie okre­ślić, co ono zna­czy, bo wła­ści­wie co mia­ło­by zna­czyć?

Nim usły­sza­łem puka­nie do drzwi, musia­łem dotknąć rany na czo­le, by poczuć to, co zoba­czy­łem w lustrze, lek­ki ból, jaki powo­do­wać może takie nie­zbyt groź­ne ska­le­cze­nie, by jed­no­cze­śnie widzieć i czuć, prze­su­ną­łem pal­cem wzdłuż nosa, potem wzdłuż ust i bro­dy, nawet na krót­ką chwi­lę nie tra­cąc z oczu wido­ku moje­go cia­ła odbi­ja­ją­ce­go się w lustrze przy­mo­co­wa­nym do drzwi sza­fy, tak samo jak we wspo­mnie­niu doty­ku cia­ło jest jed­no­cze­śnie miej­scem akcji i jej boha­te­rem, na ustach jed­nak zatrzy­ma­łem palec na dłu­żej, choć sta­ra­łem się go prze­su­wać w rów­nym tem­pie, może dotyk ust moc­niej na mnie dzia­łał, potem dotkną­łem szyi, na noc­nej szaf­ce za moimi ple­ca­mi pali­ła się lamp­ka z papie­ro­wym aba­żu­rem, w żół­ta­wym świe­tle lustro uka­zy­wa­ło raczej tyl­ko kon­tu­ry cia­ła niż jego cały obraz, przez sko­śną kość oboj­czy­ka dotar­łem z ramion do mięk­kie­go wgłę­bie­nia, jakie two­rzą u zbie­gu kości mię­śnie pod­trzy­mu­ją­ce szy­ję, i teraz moje pal­ce już szyb­ko posu­wa­ły­by się po owło­sio­nej pier­si ku zagłę­bie­niu pęp­ka, by pod wypu­kło­ścią brzu­cha zsu­nąć się dalej i uchwy­cić w dłoń przy­ro­dze­nie, któ­re, wie­my to ponad wszel­ką wąt­pli­wość, jest naj­wia­ry­god­niej­szym miej­scem odczu­wa­nia nasze­go cia­ła, ale w tym momen­cie cały zadrża­łem, usły­szaw­szy puka­nie do drzwi.

Wła­ści­wie wca­le nie chcia­łem jechać do domu, nie i nie, w tym wzglę­dzie moje zacho­wa­nie zdra­dza­ło wie­le już poprzed­nie­go wie­czo­ru, a kie­dy w mrocz­nym przed­po­ko­ju Küh­ner­to­wa, odbie­ra­jąc tym swo­jej twa­rzy pocią­ga­ją­cą nagość, nagle wsu­nę­ła na nos oku­la­ry, a palą­cy się za jej ple­ca­mi bla­dym świa­tłem, okry­ty papie­ro­wym aba­żu­rem kin­kiet, oświe­tla­jąc jak gdy­by od środ­ka jej szkła, ukrył w swo­im bla­sku jej oczy, tak że led­wie mogłem widzieć jej twarz, poczu­łem, że nagle odda­li­ła się ode mnie, może pozna­łem po jej zmie­nio­nej pozy­cji, że moje chłod­ne, wyma­ga­ją­ce wyja­śnień sło­wa, mówią­ce sta­now­czo „nie” wza­jem­ne­mu pożą­da­niu naszych ciał, zro­bi­ły swo­je, nie była skłon­na znieść takie­go poni­że­nia, nawet pomi­mo swo­jej słu­żal­czej natu­ry nie była w sta­nie dłu­żej tego zno­sić; wypro­sto­wa­ła sztyw­no szy­ję, popa­trzy­ła na mnie z góry, odno­si­łem wra­że­nie, że patrząc w ten spo­sób, wró­ci­ła do bez­piecz­niej­szych, tra­dy­cyj­nych form, któ­re narzu­ca­ła wypró­bo­wa­na rela­cja ostroż­nej gospo­dy­ni, utrzy­mu­ją­cej wobec swo­je­go loka­to­ra wła­ści­wy pod każ­dym wzglę­dem dystans; wypro­sto­wa­ła ple­cy, wypię­ła pier­si ukry­te dotych­czas w obron­nym geście, znów odna­la­zła w sobie sub­tel­ną przy­tom­ność umy­słu, któ­ra do tej pory cha­rak­te­ry­zo­wa­ła nasz zwią­zek, w chwi­li jed­nak, kie­dy zro­zu­mia­łem, że to się dzie­je, że już się sta­ło albo nie­ba­wem się sta­nie, jako że wresz­cie uda­ło mi się prze­rwać tę coraz gwał­tow­niej żąda­ją­cą zaspo­ko­je­nia nić zmy­sło­wo­ści, któ­ra tak samo mogła wznie­cić pomię­dzy nami nie­na­wiść, jak i miłość, przed chwi­lą bowiem wyda­wa­ło się, że wystar­czy odro­bi­na lek­ko­myśl­no­ści, a moż­li­we sta­nie się zarów­no jed­no, jak i dru­gie, w zależ­no­ści od tego, na co się zde­cy­du­je­my, nie do prze­wi­dze­nia oka­za­ła się tyl­ko ta nie­mi­le chłod­na trzeź­wość umy­słu, niczym czło­wiek, któ­ry nagle stra­cił pano­wa­nie nad sobą i siłą wła­snej woli znisz­czył coś, co od tej woli jest waż­niej­sze, na prze­kór wła­snym prze­my­śle­niom poczu­łem chęć powro­tu do tam­tych nie­bez­piecz­nych i coraz waż­niej­szych dla mnie form, któ­re Küh­ner­to­wa chcia­ła wła­śnie porzu­cić, a któ­re poprzez napię­cie i ucisk w dole brzu­cha dawa­ły wyraz swo­jej wadze, zna­la­zły tam swój wyraz, może jesz­cze nie w peł­nej erek­cji, i dla­te­go, nie bez ukry­te­go zamia­ru szan­ta­żo­wa­nia jej lub czy­nie­nia pogró­żek, powie­dzia­łem, że znik­nę stąd raz na zawsze, co nie tyle mia­ło być alu­zją do powro­tu do domu, ile raczej suge­ro­wa­ło chęć samo­uni­ce­stwie­nia; i nie spo­tka­ło mnie roz­cza­ro­wa­nie, moje sło­wa, kry­ją­ce nie­ja­sne i wie­lo­znacz­ne tre­ści, wywar­ły na niej dokład­nie takie wra­że­nie, jakie zamie­rza­łem osią­gnąć, zasko­czy­ły ją, acz­kol­wiek nie sądzę, by dokład­nie zro­zu­mia­ła moją alu­zję, jed­nak drę­czą­ca mnie od mie­się­cy, a teraz obró­co­na w osta­tecz­ną decy­zję myśl tak bar­dzo zmie­ni­ła mój głos, że stał się szcze­ry i poważ­ny, i tego wła­śnie potrze­bo­wa­łem, by z powro­tem zapro­wa­dzić ją tam, skąd pró­bo­wa­ła mi uciec; jaki mia­łem w tym napraw­dę cel, poza zaspo­ko­je­niem wła­snej próż­no­ści, dopraw­dy nie jestem w sta­nie powie­dzieć, zapew­ne pra­gną­łem, by moja zbli­ża­ją­ca się śmierć wywo­ła­ła w niej uczu­cie żalu, a może nie chcia­łem zostać sam na sam z tele­gra­mem, któ­ry, to już wie­dzia­łem, nie­za­leż­nie od tre­ści, jaką zawie­rał, nie zmie­ni mojej decy­zji, i kie­dy wresz­cie na jej pyta­nie, za pomo­cą któ­re­go spró­bo­wa­ła wyba­dać ewen­tu­al­ne zagro­że­nie, odpo­wie­dzia­łem nie tak, jak powi­nie­nem, nie powie­dzia­łem, by zosta­wi­ła mnie w spo­ko­ju, już i tak wszyst­ko jed­no, jest za póź­no, ale jeśli chce, może zdjąć bluz­kę, bym wresz­cie musiał zamknąć oczy, nie chcę nicze­go widzieć ani nicze­go sły­szeć, miej­my oby­dwo­je spo­kój choć­by przez tę jed­ną jedy­ną chwi­lę, ale nie to powie­dzia­łem, nie to, lecz przy­po­mniaw­szy sobie uprzed­nie pró­by zapa­no­wa­nia nad peł­ną napię­cia sytu­acją, pra­gnąc uspo­ko­ić ją co do tre­ści słów mówią­cych o moim znik­nię­ciu, wspo­mnia­łem o powro­cie do domu, co natu­ral­nie nie było niczym innym jak ponow­ną uciecz­ką przed nią i przede mną samym, sło­wa te bowiem nie zna­czy­ły wów­czas nicze­go wię­cej jak bar­dzo dale­ką i niczym nie­uza­sad­nio­ną nadzie­ję, „do domu” było po pro­stu peł­nym wyro­zu­mie­nia łgar­stwem, i znów zoba­czy­łem moje cia­ło odbi­ja­ją­ce się w hote­lo­wym lustrze, cia­ło, któ­re­go ani widok, ani świa­do­mość, że je czu­ję, nie oka­za­ły się wystar­cza­ją­ce, by mnie prze­ko­nać o wadze czy potrze­bie jego ist­nie­nia, nie potra­fi­łem jed­nak wymy­śleć nic inne­go, co lepiej by świad­czy­ło o mojej obec­no­ści, jak wła­śnie ono.

Jak­kol­wiek bowiem nie­spo­dzie­wa­nie zasko­czy­ło mnie puka­nie do drzwi, nie mogłem oprzeć się uczu­ciu, że od daw­na na nie cze­kam, nic w tym zresz­tą dziw­ne­go, było prze­cież bez­po­śred­nią kon­se­kwen­cją wyda­rzeń, musia­ło nastą­pić, a kie­dy już roz­legł się jego głos, nie wysze­dłem naprze­ciw wyda­rze­niom, nie zaczą­łem ner­wo­wo szu­kać ubra­nia, nawet nie prze­szło mi to przez myśl, lecz jak gdy­bym nicze­go nie usły­szał, sta­łem jak wry­ty, zagłę­bio­ny w stu­dio­wa­niu moje­go cia­ła, niczym się nie przej­mu­jąc, i wte­dy, w zagad­ko­wy spo­sób, przy­po­mnia­ła mi się nagle pew­na wyda­ją­ca się odle­głą histo­ria, a mia­no­wi­cie przy­po­mnia­ła mi się Thea, Thea Sand­stuhl, jak gdy­bym miał czas na takie wspo­min­ki, przy­po­mniał mi się jej gest, gdy­by­śmy więc spró­bo­wa­li prze­śle­dzić bieg sko­ja­rzeń, odkry­li­by­śmy kolej­ną cudow­ną wła­ści­wość ludz­kiej duszy, a to, co dale­kie, wyda­ło­by się nam bli­skie, zadzia­łał tu bowiem bar­dzo pro­sty mecha­nizm, tam­te­go wie­czo­ru pozna­łem Mel­chio­ra, a puka­nie do drzwi wyda­ło mi się kon­se­kwen­cją jego uciecz­ki; przy­po­mnia­ła mi się chwi­la, kie­dy pod­czas pró­by Lan­ger­hans, klasz­cząc szyb­ko w tłu­ściut­kie dło­nie, nie­mi­le wyso­kim gło­sem wrza­snął: „Dość! Mówi­łem, że nie trze­ba było tak wyso­ko przy­cze­piać gar­bu!”, po czym zerwaw­szy z pulch­nej twa­rzy oku­la­ry w zło­tej opraw­ce, zaczął się wście­kać, a Thea znie­wo­lo­na wła­sny­mi gesta­mi sta­ła w bez­ru­chu, jak ja teraz przed lustrem, i choć zazwy­czaj czymś cał­ko­wi­cie prze­ciw­nym wpro­wa­dza­ła obser­wa­to­rów pró­by w osłu­pie­nie, szyb­ko i łatwo zmie­nia­jąc nastrój na każ­de pole­ce­nie reży­se­ra, pła­ka­ła, krzy­cza­ła albo miło­śnie wzdy­cha­ła, by za moment z naj­więk­szą cie­ka­wo­ścią słu­chać kolej­nych wska­zó­wek, jak gdy­by pomię­dzy nastro­ja­mi psy­chicz­ny­mi nie ist­nia­ły dla niej żad­ne gra­ni­ce, jeden wyni­kał z dru­gie­go, a przej­ście pomię­dzy nimi nie spra­wia­ło jej żad­nych trud­no­ści, co w nie­wta­jem­ni­czo­nym obser­wa­to­rze nie­uchron­nie musia­ło wzbu­dzać podej­rze­nie, że nie prze­ży­wa tak napraw­dę żad­nej z tych emo­cji, choć za każ­dym razem wyda­je się wia­ry­god­na w każ­dym szcze­gó­le, teraz jed­nak cza­ru­ją­ca była powol­ność, z jaką prze­cho­dzi­ła z jed­ne­go nastro­ju w dru­gi, tą wła­śnie powol­no­ścią bez­wied­nie i wyraź­nie demon­stro­wa­ła łagod­nie zmie­nia­ją­ce się pozio­my, jakie muszą prze­być nasze uczu­cia, by z jed­ne­go przed­mio­tu mogły skie­ro­wać się na dru­gi; głos musnął jej cia­ło niczym spóź­nio­ny cios, krzyk roz­legł się bowiem, kie­dy w sza­leń­czym gnie­wie zamie­rza­ła się cięż­kim mie­czem w nagą pierś klę­czą­ce­go przed nią Hüb­che­na, czy­niąc to tak, jak gdy­by nie usły­sza­ła tego, co już musia­ła usły­szeć, i w ten spo­sób widocz­na sta­ła się ostra gra­ni­ca dzie­lą­ca wewnętrz­ne prze­ko­na­nie od zewnętrz­ne­go przy­mu­su, cia­ło Thei zadrża­ło, kie­dy było już za póź­no, i dopie­ro w ślad za tym ona sama zasty­gła zakło­po­ta­na w nie­win­nej i pięk­nej pozie.

Wyglą­da­ła cudow­nie w obci­słej, ciem­no­fio­le­to­wej, boga­to zdo­bio­nej koron­ka­mi suk­ni, jed­no­cze­śnie pod­kre­śla­ją­cej i ukry­wa­ją­cej łuk cia­ła tłu­mią­ce­go w sobie dra­ma­tycz­ne napię­cie, pierś i szy­ję obró­ci­ła w bok, jak gdy­by napraw­dę ode­pchnął ją ten głos, nie pozwo­liw­szy zbli­żyć się do wzbu­dza­ją­ce­go pożą­da­nie nagie­go cia­ła, nie mogła zatem dać ujścia wewnętrz­nej potrze­bie zada­nia miło­sne­go cio­su, tak samo jak nie mogła wyko­nać tego, cze­go z nie­zro­zu­mia­łych przy­czyn od niej ocze­ki­wa­no, i kie­dy wresz­cie powo­li opu­ści­ła trzy­ma­ny w oby­dwu dło­niach miecz, ostrze stuk­nę­ło o pod­ło­gę, nie roz­strzy­ga­ło to jed­nak, czy postę­pu­je tak z wła­snej wewnętrz­nej potrze­by, czy jedy­nie wypeł­nia pole­ce­nie, jej zacho­wa­nie tyl­ko nie­udol­nie pozo­ro­wa­ło posłu­szeń­stwo i wpo­jo­ną wycho­wa­niem ule­głość; i cho­ciaż uwa­ża­ła się za mądrą aktor­kę i zawsze czu­ła głę­bo­ką pogar­dę do tych, któ­rzy wyka­zy­wa­li dyle­tanc­kie skłon­no­ści do prze­ży­wa­nia gra­nej roli: „Ojej, ale bie­da­czek prze­ży­wa, tak się przej­mu­je, tak pły­ną mu łzy, że aż chęt­ka mnie bie­rze, by po cichut­ku podra­pać go za uchem, żeby nie­szczę­śnik już prze­stał pła­kać, albo zapy­tać szep­tem: »Czy ci się, synecz­ku, przy­pad­kiem nie chce srać?«, a publicz­ność jest takie­mu bez­gra­nicz­nie wdzięcz­na, och, nie wol­no mu prze­szka­dzać, prze­cież to jest arty­sta, praw­dzi­wy arty­sta, widzi­my na wła­sne oczy, ile musi się, bie­da­czek, natru­dzić i wycier­pieć dla szla­chet­nej sztu­ki, to dla nas tak cier­pi, dla nas tak prze­ży­wa, przej­mu­je się, dureń, bo dla sie­bie same­go nie potra­fi!” – powta­rza­ła, teraz jed­nak poza jej cia­ła i zmie­sza­ne spoj­rze­nie zdra­dza­ły, jak bar­dzo znie­wo­li­ła ją ta sytu­acja, któ­ra, choć nie mia­ła nic wspól­ne­go z manie­rą prze­ży­wa­nia roli, wyma­ga­ła od niej tak wiel­kie­go psy­chicz­ne­go zaan­ga­żo­wa­nia, że na prze­kór swo­im naj­głęb­szym zamia­rom musia­ła się otwo­rzyć, zatra­cić w gra­nej roli, zapo­mnieć o wszyst­kich doświad­cze­niach zawo­do­wych i porzu­cić sto­so­wa­ną dotych­czas tech­ni­kę gry, dopie­ro napię­cie mogło zamie­nić ją w uży­tecz­ne narzę­dzie sytu­acji, któ­rą stwo­rzy­ła nie ona, lecz spryt­ny i agre­syw­ny Lan­ger­hans.
Powstał tedy zaklę­ty krąg, kie­dy bowiem Hüb­chen zerwał z sie­bie gru­bą płó­cien­ną koszu­lę, przed jej oczy­ma sta­nął tak znie­wa­la­ją­cy widok jego cia­ła, że nie potra­fi­ła ukryć zasko­cze­nia, póź­niej pró­bo­wa­li tę samą sce­nę chy­ba już dzie­sią­ty raz, i nic, wszyst­ko na próż­no, i będą tak pró­bo­wać w nie­skoń­czo­ność, sko­ro ich gra cią­gle będzie peł­na zmy­sło­wo­ści, celo­wo zamie­rzo­nej wpraw­dzie przez Lan­ger­han­sa, ale w pod­stęp­ny spo­sób peł­nej jej wła­snych myśli i pra­gnień.

Teraz już ktoś dobi­jał się i walił pię­ścia­mi w drzwi.

„Jak tak wyso­ko przy­kle­jasz, będzie widać!”, wrzesz­czał Lan­ger­hans i nie było wia­do­mo, czy rze­czy­wi­ście jest wście­kły, czy zna­lazł wresz­cie pre­tekst, by i tak uciąż­li­wą dla wszyst­kich dys­cy­pli­nę uczy­nić jesz­cze bar­dziej nie­zno­śną; łysy cha­rak­te­ry­za­tor, któ­ry lubił prze­sia­dy­wać na skra­ju pode­stu, w wyni­ku cze­go z bie­giem cza­su wsze­dłem w bli­ski kon­takt z jego czer­wo­ną, pokry­tą pie­ga­mi i pusz­kiem wło­sów gło­wą, zerwał się z miej­sca i puścił pędem ku oświe­tlo­nej reflek­to­ra­mi sce­nie, uno­sząc jak skrzy­dła swój bia­ły far­tuch, a Lan­ger­hans z każ­dym zda­niem powo­li się uspo­ka­jał, mówił coraz ciszej, aż wresz­cie wró­cił do swo­je­go sztucz­ne­go, bli­skie­go szep­to­wi tonu, któ­ry zazwy­czaj cecho­wał jego głos, „Wła­śnie tak trze­ba, żeby zapre­zen­to­wał swo­ją uro­dę, nic wię­cej!”, wrzesz­czał, „Potrze­bu­je­my jego uro­dy!”, powie­dział już ciszej, „Żeby każ­da kobie­ta, natych­miast, cho­ciaż­by tutaj, na oczach wszyst­kich, goto­wa była roz­ło­żyć przed nim nogi. Rozu­miesz?”, wyszep­tał, wyra­fi­no­wa­nym mięk­kim ruchem popra­wia­jąc oku­la­ry na swo­im pła­skim nosie, „Sło­wem, dużo niżej, tak jak ci poka­za­łem!”.

Thea dopie­ro wte­dy jed­nak odwró­ci­ła wzrok od nagie­go tor­su i, jeśli moż­na się tak wyra­zić, peł­ne­go czu­ło­ści i har­mo­nii cia­ła Hüb­che­na, dopie­ro wte­dy przy­mknę­ła nie­wia­ry­god­nie sze­ro­ko otwar­te oczy, kie­dy reży­ser i cha­rak­te­ry­za­tor sta­li już obok nas, by przyj­rzeć się z bli­ska źle przy­mo­co­wa­ne­mu gar­bo­wi, ale i tak nie była w sta­nie poru­szyć się z miej­sca czy odwró­cić, było widać, że nie potra­fi roz­ła­do­wać burzy emo­cji, nie wie, co ma z nimi począć, sko­ro niko­mu nie są potrzeb­ne, czy ma je w sobie stłu­mić, czy cze­kać, aż skądś nie­spo­dzie­wa­nie nadej­dzie pomoc, podob­nie jak ja, kie­dy sta­łem bez­rad­nie, słu­cha­jąc, jak ktoś dobi­ja się do drzwi, nagle bowiem zda­łem sobie spra­wę, że cały czas wpa­tru­ję się w sie­bie oczy­ma Mel­chio­ra; dokład­nie to samo musiał wte­dy czuć Hüb­chen, on też się nie ruszał, klę­cząc na jed­nym kola­nie, patrzył Thei w oczy, i nie­do­rzecz­nie, bez żad­ne­go powo­du się roze­śmiał, zarżał jak nasto­la­tek, co zapew­ne w innych oko­licz­no­ściach zabrzmia­ło­by nie­mi­ło, tam jed­nak nikt nie przej­mo­wał się praw­dzi­wy­mi uczu­cia­mi i emo­cja­mi, któ­re niczym drwa rąba­ne­go drew­na lata­ły we wszyst­kie stro­ny; prze­cież nie o to szło, że cia­ło Hüb­che­na, jego zabaw­nie dzie­wi­cza skó­ra, obu­dzi­ło w Thei miło­sną żądzę, i wca­le nie było w tym nic dziw­ne­go, acz­kol­wiek kobie­ty lubią upar­cie twier­dzić, że uro­da męskie­go cia­ła nie robi na nich nie­mal żad­ne­go wra­że­nia, cze­go naj­do­bit­niej­szym dowo­dem może być fakt, że budo­wa kości, pro­por­cje mię­śni, ich siła czy też nie­do­ro­zwój i zwiot­cza­łość albo nad­miar tłusz­czu nie pozo­sta­ją w żad­nej zauwa­żal­nej zależ­no­ści z tak zwa­ną miło­sną namięt­no­ścią, wystar­czy przy­po­mnieć, że już w chwi­li pene­tra­cji zewnętrz­ne for­my cia­ła tra­cą swo­je zna­cze­nie, odgry­wa­ją jedy­nie rolę pośred­ni­ka, a mimo to trze­ba przy­znać, że sym­bo­licz­na waga wido­ku nie jest jed­nak nie­istot­na, pięk­no tego, co widzi­my, wyzwa­la w nas pożą­da­nie, jest zna­kiem obie­cu­ją­cym roz­kosz, i oby­dwie płcie, tak samo jed­na, jak i dru­ga, chęt­niej zbli­ża­ją się do tego, co forem­ne, twar­de, pręż­ne i sil­ne, niż do tego, co bez­kształt­ne, wiot­kie, roz­la­złe i sła­be, w tym sen­sie zewnętrz­ny wygląd cia­ła nie sta­no­wi jedy­nie kwe­stii z zakre­su este­ty­ki, lecz jest spra­wą doty­czą­cą instynk­tu życia; cia­ło Hüb­che­na zaś nie tyl­ko było dosko­na­łe, ale Lan­ger­hans kazał, z typo­wą dla nie­go per­wer­sją, ubrać go w spodnie o wymyśl­nym kro­ju, któ­rych pas znaj­do­wał się dużo niżej niż zwy­kle, tak jak gdy­by przez przy­pa­dek się obsu­nę­ły, odkry­wa­jąc kości­ste bio­dra i lek­ko wypu­kły brzuch, co spra­wia­ło wra­że­nie, że jest obna­żo­ny, jak gdy­by nic nie miał pod tymi opa­da­ją­cy­mi spodnia­mi, tak więc mimo iż miał na nogach mięk­kie, wyso­kie buty, a na sobie te u góry ską­po okry­wa­ją­ce cia­ło spodnie, widz odno­sił wra­że­nie, że jest zupeł­nie nagi; kie­dy jed­nak kie­ro­wał wzrok ku przy­ro­dze­niu, napo­ty­kał na zasło­nę kostiu­mu.

Thea wresz­cie spoj­rza­ła w moją stro­nę.

Z tru­dem mogła mnie dostrzec, sie­dzia­łem zbyt dale­ko, stam­tąd, gdzie sta­ła, ludz­ki wzrok mógł naj­wy­żej nie­pew­nie dostrzec ostrą gra­ni­cę oddzie­la­ją­cą od sie­bie świa­tło i cień, ale mgli­ste uczu­cie, że ktoś tam wygod­nie sie­dzi i z zaan­ga­żo­wa­niem się jej przy­glą­da, wystar­czy­ło, aby z nie­mi­łej otwar­to­ści cywi­la powró­ci­ła do bez­piecz­ne­go ukry­cia, jakie daje maska noszo­na przez gra­ją­ce­go swą rolę akto­ra, w każ­dym razie czu­łem, że pomoc­na jest jej już sama moja obec­ność, i w tym samym momen­cie, choć uczy­niw­szy to może zbyt póź­no, Lan­ger­hans też dostrzegł na jej twa­rzy tę tra­gicz­ną kon­ster­na­cję i deli­kat­nie, z pro­fe­sjo­nal­ną obo­jęt­no­ścią czło­wie­ka, do któ­re­go zawo­do­wych obo­wiąz­ków nale­ży zająć się tak­że duszą akto­ra, poło­żył dłoń na jej ramie­niu i jak­by chcąc dodać jej otu­chy, przy­tu­lił, wie­dział, że w ten spo­sób pomo­że jej odzy­skać rów­no­wa­gę, Thea zaś, poczuw­szy bli­skość obce­go cia­ła, nie poru­sza­jąc się z miej­sca, prze­chy­li­ła na bok gło­wę i wtu­li­ła poli­czek w jego dłoń, zamknąw­szy rękę męż­czy­zny pomię­dzy swo­im ramie­niem a twa­rzą.

I w takiej pozie zasty­gli na wiel­kiej, zaj­mu­ją­cej nie­mal całą salę prób, lek­ko wzno­szą­cej się szkla­nej tafli.

Hüb­chen klę­czał, cha­rak­te­ry­za­tor pochy­lał się nad jego gar­bem, by go odkle­ić, Lan­ger­hans wpa­try­wał się w twarz aktor­ki, a Thea, trzy­ma­jąc w dło­ni opusz­czo­ny miecz, poło­ży­ła gło­wę na dło­ni reży­se­ra.

Zasty­gła w obra­zie sce­na wyda­wa­ła się peł­na czu­ło­ści, i tyl­ko nie­przy­jem­nie odbi­ja­ją­ca świa­tło, mie­nią­ca się zie­lon­ka­wym bla­skiem szkla­na tafla czy­ni­ła ją sztyw­ną i zim­ną.

Było już póź­ne popo­łu­dnie, zosta­li­śmy tam tyl­ko w kil­ka osób, pano­wa­ła taka cisza, że sły­chać było kro­ple desz­czu ude­rza­ją­ce o dach hali i cichut­ki szum kalo­ry­fe­rów.

„Wca­le nie było­by źle, gdy­bym widzia­ła, że ma garb!”, ode­zwa­ła się Thea, na próż­no jed­nak ści­szy­ła głos, pró­bu­jąc dopa­so­wać go do czu­łe­go gestu, Lan­ger­hans nie dał się tak łatwo wywieść w pole, nie namy­śla­jąc się wie­le, szyb­ko wysu­nął dłoń spo­mię­dzy jej policz­ka i ramie­nia, i jak zawsze, kie­dy ktoś mu się sprze­ci­wiał, zro­bił się cały czer­wo­ny, „Wyda­je mi się, że cią­gle jesz­cze nie rozu­miesz swo­jej roli, Theo”, powie­dział rów­nie cicho, a jego głos zda­wał się być pozba­wio­ny wszel­kich nie­do­ty­czą­cych sed­na spra­wy emo­cji; ten głos spra­wiał, że Lan­ger­hans wyda­wał się wszyst­kim nie­na­wist­ny i nie­przy­stęp­ny, „Nie musisz się nicze­go oba­wiać, prze­cież nic wiel­kie­go się nie sta­nie. Bądź tro­chę odważ­niej­sza i bar­dziej wul­gar­na. Spo­koj­nie. To prze­cież tyl­ko biz­nes. Zwy­czaj­ny biz­nes. Sprze­da­jesz swo­je cia­ło, mówiąc ści­ślej: pew­ną szpa­rę w swo­im cie­le, bo poza nią już nic wię­cej nie masz. Poza tą szpa­rą. Życie uka­za­ło ci teraz swo­ją praw­dzi­wą natu­rę. Jest tyl­ko cia­ło, tyl­ko ta dziu­ra, two­je cia­ło, nic wię­cej. Zabił two­je­go męża. Trud­no. Zabił two­je­go teścia. Trud­no. Two­je­go ojca tak­że on zabił. Też nie szko­dzi. A ty się boisz, bo zosta­łaś sama; ale ty żyjesz, a oni umar­li, i kie­dy zerwie z sie­bie koszu­lę, zoba­czysz, że jest bar­dzo pocią­ga­ją­cy, i nawet nie będziesz chcia­ła widzieć jego gar­bu, więc pro­po­zy­cja jest ze wszech miar korzyst­na. Bądź dziw­ką, pro­szę cię, i nie chciej być jego mat­ką”.

– Ale dziw­ka też może być mat­ką, o tym nie pomy­śla­łeś, kocha­nie? – odpar­ła Thea jesz­cze cich­szym gło­sem.

– Spo­koj­nie, wykrzycz się do woli.

– Miły jesteś.

– Nie, pró­bu­ję cię tyl­ko zro­zu­mieć.

– Ale co mam zro­bić, jak od tego zło­rze­cze­nia aż robi mi się nie­do­brze? Co mam robić? W tej sce­nie chy­ba bym powin­na go opluć. Szko­da było to wykre­ślać. Omal się nie udu­szę. Co mam robić?

– Prze­łknij śli­nę.

– Ale nie mogę! Nie mogę!

– Nie­ste­ty na szkla­ną pod­ło­gę nie możesz napluć. Jeśli to mia­łaś na myśli.

Thea wzru­szy­ła ramio­na­mi.

– Mam jesz­cze zostać?

– Zrób­my krót­ką prze­rwę – powie­dział Lan­ger­hans, a ja, widząc, że Thea zbli­ża się do nas, wsta­łem z krze­sła, na któ­rym tak miło się huś­ta­łem.

To była w sumie nud­na pró­ba, jak zawsze, kie­dy prze­dłu­ża­ła się aż do popo­łu­dnia, i nawet gdy­by wyso­kich aż po sufit, wąskich okien nie przy­sła­nia­ły czar­ne kota­ry, wzrok szu­ka­ją­cy poprzez gęste kra­ty kon­tak­tu z zewnętrz­nym świa­tem nie zoba­czył­by nic poza kil­ko­ma strze­li­sty­mi komi­na­mi wzno­szą­cy­mi się ponad szyb­ko ciem­nie­ją­cą w nad­cho­dzą­cym zmierz­chu śle­pą ścia­ną, czer­nie­ją­cy­mi dachów­ka­mi domów naprze­ciw i nie­bem, któ­re naj­czę­ściej bywa­ło posęp­ne i mono­ton­nie sza­re, od cza­su do cza­su sta­wa­łem za kota­rą, zazwy­czaj wte­dy, kie­dy moje krze­sło uprzej­mie odda­wa­łem Thei, któ­ra kie­dy nie gra­ła, lubi­ła sie­dzieć obok Küh­ner­to­wej przy sto­licz­ku u brze­gu sce­ny; uprzej­mość ta przy­no­si­ła mi zresz­tą korzyść, o tej porze bowiem, w popo­łu­dnio­wych czy raczej już wie­czor­nych godzi­nach, niczym brak powie­trza doku­cza­ło mi uczu­cie nie­pew­no­ści lub, wyra­ża­jąc się pro­ściej, lęku, w isto­cie rze­czy bowiem nie mia­łem tam inne­go zada­nia, jak przy­glą­dać się pró­bie, co po jakimś cza­sie oka­zy­wa­ło się nie tyle męczą­ce, ile wręcz nie­zdro­we, co jakiś czas więc musia­łem wstać i poszu­kać sobie zaję­cia, widok z okien zaś już choć­by dla­te­go nie łago­dził moje­go lęku, że sto­jąc w oknie, też tyl­ko przy­glą­da­łem się cze­muś, wpraw­dzie nie były to gesty, twa­rze czy akcen­ty, któ­re w sali oświe­tlo­nej sztucz­nym świa­tłem poma­ga­ły mi poru­szać się pomię­dzy tajem­ny­mi, intym­ny­mi wąt­ka­mi tej gry, lecz mury, dach i nie­bo za masyw­ną, żela­zną kra­tą, acz­kol­wiek gdy wyglą­da­łem przez okno, też byłem zmu­szo­ny dostrze­gać związ­ki, z któ­ry­mi mia­łem tyle wspól­ne­go, że to ja je obser­wo­wa­łem, a to prze­cież nie­ma­ło, gdyż nie­bo, nawet mono­ton­ne i sza­re, i gra świa­teł wystar­czą, by jed­ne frag­men­ty sta­ły się wyraź­niej­sze od dru­gich, widok zaś bez­u­stan­nie sta­wał się inny i nowy, tak samo jak jed­no­staj­ne oświe­tle­nie sali też potra­fi­ło dostar­czyć nie­spo­dzia­nek, któ­re zna­ne gesty i ich zna­cze­nie umia­ły uka­zać w zaska­ku­ją­co nowym świe­tle; bez­sku­tecz­nie jed­nak w tych lep­szych chwi­lach pró­bo­wa­łem czuć się bogat­szy, na próż­no gro­ma­dzi­łem wie­dzę o naj­roz­ma­it­szych szcze­gó­łach i związ­kach pomię­dzy nimi, sko­ro musia­łem zre­zy­gno­wać z natu­ral­nej potrze­by czyn­ne­go uczest­nic­twa w pró­bie, mój mózg na próż­no słu­żył goto­wy­mi i zręcz­ny­mi pomy­sła­mi, sko­ro nie mia­łem tu do ode­gra­nia żad­nej okre­ślo­nej roli, nie mia­łem swo­je­go miej­sca, i ten brak przy­szło mi odczu­wać w śro­do­wi­sku, w któ­rym miej­sce w ści­śle prze­strze­ga­nej hie­rar­chii okre­śla­ła gra­na rola, gdzie uwa­gę, jaką ktoś był obda­rza­ny, wyzna­czał zakres jego kom­pe­ten­cji, pod­czas gdy mnie, sie­dzą­ce­go na tym krze­śle, co naj­wy­żej tole­ro­wa­no, było to dodat­ko­we krze­sło, nie byłem nikim wię­cej jak „Węgrem, któ­ry inte­re­su­je się teatrem”, jak powie­dzia­ła kie­dyś oso­ba sto­ją­ca za moimi ple­ca­mi, nie­zbyt zwa­ża­jąc na to, czy przy­pad­kiem nie usły­szę tej szcze­gól­nej w każ­dym wzglę­dzie oce­ny, któ­ra być może nie była obraź­li­wa, a poprzez swo­ją rze­czo­wość oka­za­ła się może nawet bar­dziej traf­na, niż zamie­rzył to jej autor; sama sytu­acja nie mogła być dla mnie nie­zna­na czy nie­zwy­kła, a w tym, że nie mam żad­nej moż­li­wo­ści, by włą­czyć się w bieg wyda­rzeń, pró­bo­wa­łem nawet szu­kać sym­bo­licz­ne­go zna­cze­nia; jestem tu nie­mym świad­kiem, ska­za­nym na bez­czyn­ność i mil­cze­nie, i nawet nie jest mi dane, by napię­cie i strach zro­dzo­ne z tłu­mio­nych potrzeb roz­ła­do­wać w natu­ral­nym w takich oko­licz­no­ściach wybu­chu histe­rii, rze­czy­wi­ście, byłem Węgrem, w tym sen­sie bar­dzo Węgrem, toteż nic dziw­ne­go, że miła uważ­ność, jaką ota­cza­ła mnie Küh­ner­to­wa, i wyróż­nia­ją­ce mnie zain­te­re­so­wa­nie Thei odczu­wa­łem jako nie­zwy­kle przy­jem­ne.

Thea sta­nę­ła przed nami, a ja z goto­wo­ścią chwy­ci­łem opar­cie krze­sła, by ustą­pić jej miej­sca, acz­kol­wiek w tej goto­wo­ści była jakaś spe­cy­ficz­na prze­sa­da, nie musia­łem aż tak bar­dzo się oba­wiać, że utra­cę tę odro­bi­nę życz­li­wo­ści, ona jed­nak nie chcia­ła sia­dać, nawet nie weszła tak jak zawsze na podest, lecz oby­dwo­ma łok­cia­mi opar­ła się o stół i, nie spoj­rzaw­szy nawet na nas, opar­ła bro­dę o skraj sto­łu, niczym małe dziec­ko wspi­na­ją­ce się na pal­cach, dosię­gnę­ła bla­tu i poło­żyw­szy gło­wę na wła­snych rękach, powo­li przy­mknę­ła oczy.

„Co to za obrzy­dli­wa spra­wa!”, powie­dzia­ła cicho, nie pod­no­sząc nawet wzro­ku; z pew­no­ścią mia­ła peł­ną świa­do­mość, że choć zacho­wu­je się jak mar­na aktor­ka, to wywie­ra na nas wystar­cza­ją­co duże wra­że­nie, byśmy jej słu­cha­li, wresz­cie popi­sy­wa­ła się przed nami napraw­dę wiel­ka aktor­ka, chcia­ła się w ten spo­sób uspo­ko­ić, i to zdra­dzi­ło, jak bar­dzo jest zde­ner­wo­wa­na; Küh­ner­to­wa nic nie odpo­wie­dzia­ła, pozwa­la­ła jej mówić, ja nie pod­sze­dłem do okna, by ukryć się za zasło­ną, cie­ka­wi­ła mnie, zro­bi­ła dłu­gą, fra­pu­ją­cą prze­rwę, i dając nam czas, byśmy zauwa­ży­li jej lek­ko wzno­szą­ce się i opa­da­ją­ce ramio­na, wes­tchnę­ła, po czym, nie otwo­rzyw­szy nawet oczu, gło­sem tak cichym, że sło­wa były led­wie zro­zu­mia­łe, jak śmier­tel­nie zmę­czo­ny czło­wiek, któ­ry jed­nak nie potra­fi zapa­no­wać nad natło­kiem wła­snych myśli, roz­kosz­nym gło­sem dokoń­czy­ła roz­po­czę­te zda­nie: „On mnie zupeł­nie wykoń­czy, już mnie wykoń­czył tym swo­im ohyd­nym cze­pial­stwem!”.

Na sali pano­wa­ła tak głę­bo­ka cisza, że sły­chać było stu­ka­ją­ce o dach kro­ple desz­czu i szum kalo­ry­fe­rów, a nawet odgłos sce­na­riu­sza zamy­ka­ne­go przez Küh­ner­to­wą na sto­li­ku, roz­legł się trzask, jej szyb­ki ruch nie był jed­nak niczym innym jak nie­udol­nym wpro­wa­dze­niem do kolej­ne­go, tym razem już bar­dziej sen­sow­ne­go ruchu; zamy­kać sce­na­riusz bowiem tak samo nie mia­ło sen­su, jak trzy­mać otwar­ty, Küh­ner­to­wa zna­ła tekst już na pierw­szej pró­bie, akto­rzy też umie­li swo­je role, nie mia­ła więc inne­go zada­nia poza tym, że musia­ła wpi­sy­wać ołów­kiem do tek­stu zmie­nia­ne pod­czas pra­cy frag­men­ty, wresz­cie wytrzeć je gum­ką i wpi­sać dłu­go­pi­sem, a tak­że zadbać, by zmia­ny tra­fi­ły do wszyst­kich egzem­pla­rzy, no i dla pew­no­ści musia­ła tu sie­dzieć nad swo­im gru­bym zeszy­tem, skon­cen­tro­wa­na i przy­go­to­wa­na do pomo­cy, gdy­by ktoś się zaciął, i wte­dy z goto­wo­ścią, jak dobry uczeń, pod­po­wie­dzieć szep­tem ostat­nie sło­wa, co oczy­wi­ście nie zda­rza­ło się zbyt czę­sto, teraz jed­nak, jak ktoś, kto zabie­ra się do praw­dzi­wej pra­cy, kto wresz­cie otrzy­mał do wyko­na­nia zada­nie, któ­re wypeł­ni z wła­snej, wewnętrz­nej potrze­by, wspar­ła na zamknię­tym sce­na­riu­szu męską, żyla­stą rękę, po czym czu­łym, zachłan­nym gestem poło­ży­ła dłoń na gło­wie Thei.

– Chodź tu, ser­dusz­ko, usiądź, odpocz­nij sobie! – szep­nę­ła, i choć wszy­scy mogli z łatwo­ścią usły­szeć jej sło­wa, byli zbyt zmę­cze­ni, by odwró­cić ku nam wzrok.

– Kom­plet­nie mnie wykoń­czył.

– Chodź, nasz mło­dy przy­ja­ciel ustą­pi ci miej­sca.

Były dobrze zgra­ne w tej swo­jej zaba­wie, ale Thea nawet nie drgnę­ła, jej twarz przy­po­mi­na­ła otwar­tą prze­strzeń, któ­rą każ­dy może podzi­wiać, kie­dy zechce, odpo­czy­wa­ła zamy­ślo­na.

„Trze­ba do chłop­czy­ka zadzwo­nić. Sie­glin­de, zrób to dla mnie, zadzwoń”, ode­zwa­ła się tym samym, cich­szym od szep­tu gło­sem, „Pro­szę cię. Czu­ję, że nawet nie mam siły pójść do domu. Jak tyl­ko pomy­ślę, że mój sta­ry sie­dział tam sam cały dzień, już na samą tę myśl robi mi się nie­do­brze. Chcia­ła­bym się tro­chę zaba­wić. Pomy­śla­łam sobie, że może byśmy dokądś poszli. Nie wiem, dokąd, dokądś, a ty zadzwoń po chłop­czy­ka. Dobrze? Zadzwo­nisz?”.

Jak gdy­by gra­ła, że mówi przez sen, dziś jed­nak z taką prze­sa­dą odda­wa­ła się ich wspól­nej grze, bo chcia­ła nakło­nić Küh­ner­to­wą do wypeł­nie­nia nie­mi­łe­go zada­nia; aż wresz­cie prze­cią­gnę­ła stru­nę.

„Nie mam odwa­gi, ostat­nim razem powie­dział, żebym wię­cej nie dzwo­ni­ła. Bar­dzo mnie pro­si, żebym wię­cej do nie­go nie dzwo­ni­ła. No cóż, chło­piec nie jest zbyt uprzej­my. Jak ty zadzwo­nisz, to jed­nak to nie będę ja, i może zmięk­nie. Zmięk­czysz go dla mnie? Możesz go dla mnie uro­bić? Będziesz musia­ła tyl­ko go tro­chę pomę­czyć!”, i, jak gdy­by cze­ka­jąc na odpo­wiedź, umil­kła, ale zanim Küh­ner­to­wa zdą­ży­ła coś odpo­wie­dzieć, znów poru­szy­ła nie­uma­lo­wa­ny­mi war­ga­mi, „A sta­re­mu kie­dyś kupię duży ogród, kie­dyś, jak będę mia­ła pie­nią­dze, bo dla nie­go to musi być strasz­ne, sie­dzieć w tym miesz­ka­niu. Mnie ono wystar­cza, tyl­ko jakoś nie chce mi się iść teraz do domu. Od tej jego krzą­ta­ni­ny miesz­ka­nie robi się przy­tła­cza­ją­ce, aż śmier­dzi, sie­dzi, wyobraź sobie, sie­dzi, wsta­je, kła­dzie się, zno­wu sia­da, i tak upły­wa bie­da­ko­wi całe życie. Gdy­by miał ogród, przy­naj­mniej tro­chę by się poru­szał. Chy­ba muszę kupić mu ogród. Zadzwo­nisz?”.

O autorach i autorkach

Elżbieta Sobolewska

Hungarystka, redaktorka, tłumaczka współczesnej prozy węgierskiej, głównie z nurtu postmodernizmu. Laureatka Nagrody im. Milána Füsta za całokształt pracy translatorskiej (2015) oraz Angelusa 2018 za najlepszy przekład roku za Pamięć Pétera Nádasa. Autorka kilkudziesięciu przekładów współczesnej prozy węgierskiej, esejów i tekstów publicystycznych, a także rozmów z tłumaczonymi przez nią najważniejszymi pisarzami węgierskimi, takimi jak Imre Kertész, László Krasznahorkai, Péter Nádas. Menadżerka projektów wydawniczych, popularyzatorka literatury węgierskiej.

Péter Nádas

Ur. w 1942 roku w Budapeszcie. Węgierski pisarz, eseista, dramaturg, fotograf. Jeden z czołowych pisarzy postmodernistycznych w europejskiej literaturze. Autor powieści Egy családregény vége (1977, Koniec pewnej sagi rodzinnej), Párhuzamos történetek (2005, Historie równoległe) czy Emlékiratok könyve (1986, Pamięć), nowel opublikowanych w zbiorach A Biblia és más régi történetek (1988, Biblia i inne dawne opowieści) i Szerelem (Miłość, polskie wyd. 1998). Pisał również eseje filozoficzne, w tym Az égi és a földi szerelemről (1991, O miłości niebiańskiej i ziemskiej). Jego utwory zostały przetłumaczone na wiele europejskich i światowych języków.

Powiązania

Literatura stanowi jedność

wywiady / o książce Elżbieta Sobolewska Endre Kukorelly

Roz­mo­wa Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej z Endre Kuko­rel­lym, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Dom, woj­na, umar­li Endre Kuko­rel­ly­ego w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 19 maja 2025 roku.

Więcej

Rozmowy na koniec: odcinek 22 Jacek Godek, Katarzyna Skórska, Elżbieta Sobolewska

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Dwu­dzie­sty dru­gi odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Wściekłość i gniew

wywiady / o książce Benedek Totth Elżbieta Sobolewska

Roz­mo­wa Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej z Bene­de­kiem Tot­them, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Tru­pi bieg Bene­de­ka Tot­tha w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Trupi bieg (2)

utwory / zapowiedzi książek Benedek Totth Elżbieta Sobolewska

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Tru­pi bieg Bene­de­ka Tot­tha w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Trupi bieg (1)

utwory / zapowiedzi książek Benedek Totth Elżbieta Sobolewska

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Tru­pi bieg Bene­de­ka Tot­tha w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Jak czytać Magnetyczną górę?

recenzje / ESEJE Elżbieta Sobolewska

Szkic Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, towa­rzy­szą­cy wyda­niu książ­ki Réki Mán-Vár­he­gyi Magne­tycz­na góra, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 6 lip­ca 2020 roku.

Więcej

Magnetyczna góra (fragment)

utwory / zapowiedzi książek Elżbieta Sobolewska Réka Mán-Várhegyi

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Réki Mán-Vár­he­gyi Magne­tycz­na góra, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 6 lip­ca 2020 roku.

Więcej

Kroniki ukrytej prawdy, Sroga zima oraz Biblia i inne historie

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie wokół ksią­żek Kro­ni­ki ukry­tej praw­dy Pere­’a Cal­der­sa, Sro­ga zima Ray­mon­da Quene­au i Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa z udzia­łem Anny Sawic­kiej, Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, Anny Wasi­lew­skiej, Anny Kału­ży i Jaku­ba Skur­ty­sa w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 24.

Więcej

Podskórne zło

wywiady / o książce Elżbieta Sobolewska Juliusz Pielichowski

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Elż­bie­tą Sobo­lew­ską, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Historie chłopców dorastających w realiach komunistycznego reżimu

recenzje / KOMENTARZE Elżbieta Sobolewska

Komen­tarz Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej towa­rzy­szą­cy wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Biblia i inne historie

utwory / zapowiedzi książek Elżbieta Sobolewska Péter Nádas

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Péte­ra Náda­sa Biblia i inne histo­rie, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Drogi Wydawco i moja jeszcze droższa Tłumaczko,

recenzje / KOMENTARZE Péter Nádas

Komen­tarz Péte­ra Náda­sa do nomi­na­cji do Lite­rac­kiej Nagro­dy Euro­py Środ­ko­wej „Ange­lus” 2018.

Więcej

Wielka rzeka ludzkiej pamięci

wywiady / o książce Elżbieta Sobolewska Krzysztof Sztafa

Roz­mo­wa Krzysz­to­fa Szta­fy z Elż­bie­tą Sobo­lew­ską, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Pamięć Péte­ra Náda­sa, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2017 roku, a wer­sji elek­tro­nicz­nej 2 paź­dzier­ni­ka 2017 roku.

Więcej

Pamięć – spowiedź tłumacza

recenzje / KOMENTARZE Elżbieta Sobolewska

Autor­ski komen­tarz Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej do prze­kła­du Pamię­ci Pete­ra Náda­sa, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2017 roku.

Więcej

Spoczęliśmy na dłoni Boga

utwory / zapowiedzi książek Péter Nádas

Frag­ment książ­ki Pamięć Pete­ra Nada­sa, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2017 roku.

Więcej

Drogi Wydawco i moja jeszcze droższa Tłumaczko,

recenzje / KOMENTARZE Péter Nádas

Komen­tarz Péte­ra Náda­sa do nomi­na­cji do Lite­rac­kiej Nagro­dy Euro­py Środ­ko­wej „Ange­lus” 2018.

Więcej

Wielka rzeka ludzkiej pamięci

wywiady / o książce Elżbieta Sobolewska Krzysztof Sztafa

Roz­mo­wa Krzysz­to­fa Szta­fy z Elż­bie­tą Sobo­lew­ską, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Pamięć Péte­ra Náda­sa, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2017 roku, a wer­sji elek­tro­nicz­nej 2 paź­dzier­ni­ka 2017 roku.

Więcej

Śmierć zegarkom

recenzje / ESEJE Piotr Prachnio

Recen­zja Pio­tra Prach­nio książ­ki Pamięć Pete­ra Nada­sa w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w wer­sji elek­tro­nicz­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 2 paź­dzier­ni­ka 2017 roku.

Więcej

Pamięć

recenzje / ESEJE Rafał Hetman

Recen­zja Rafa­ła Het­ma­na książ­ki Pamięć Pete­ra Nada­sa w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w wer­sji elek­tro­nicz­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 2 paź­dzier­ni­ka 2017 roku.

Więcej

Erotyczna komunia i odzyskana rzeczywistość

recenzje / ESEJE Gábor Csordás

Recen­zja Gábo­ra Csor­dása, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Pamięć Péte­ra Náda­sa, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2017 roku.

Więcej

Pamięć – spowiedź tłumacza

recenzje / KOMENTARZE Elżbieta Sobolewska

Autor­ski komen­tarz Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej do prze­kła­du Pamię­ci Pete­ra Náda­sa, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2017 roku.

Więcej

Pamięć

utwory / zapowiedzi książek

Frag­ment książ­ki Pamięć Péte­ra Náda­sa w prze­kła­dzie Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2017 roku.

Więcej

Spoczęliśmy na dłoni Boga

utwory / zapowiedzi książek Péter Nádas

Frag­ment książ­ki Pamięć Pete­ra Nada­sa, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2017 roku.

Więcej

Miejsca spotkania, linie podziału

recenzje / ESEJE Adam Partyka

Recen­zja Ada­ma Par­ty­ki towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Historie chłopców dorastających w realiach komunistycznego reżimu

recenzje / KOMENTARZE Elżbieta Sobolewska

Komen­tarz Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej towa­rzy­szą­cy wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej