debaty / ankiety i podsumowania

Posłuchaj

Przemysław Rojek

Głos Przemysława Rojka w debacie "Biurowe książki 2010 roku".

strona debaty

Biurowe książki 2010 roku

I.

Na koniec roku zwy­kli­śmy pod­su­mo­wy­wać. Zwy­kli­śmy też czy­nić obiet­ni­ce na przy­szłość, na tę moż­li­wą do ogar­nię­cia data­mi od naj­bliż­sze­go stycz­nia do następ­ne­go grud­nia (choć, jak gdzieś sły­sza­łem, muzuł­ma­nie twier­dzą, że wiel­kim zuchwal­stwem wobec Alla­ha jest pla­no­wa­nie cze­go­kol­wiek dalej niż na kolej­ny dzień). Podob­noż – jak twier­dzą ucze­ni w piśmie i życiu psy­cho­lo­go­wie – zarów­no takie pod­su­mo­wy­wa­nie, jak i obie­cy­wa­nie bywa­ją prak­ty­ka­mi jeśli już nie zgub­ny­mi, to przy­naj­mniej nie­bez­piecz­ny­mi: no bo prze­cież w taki czy inny spo­sób wyle­zą z nas pokła­dy czar­no­widz­twa i skłon­ność do auto­de­struk­cyj­nych prak­tyk samu­drę­cza­nia, samo­oskar­ża­nia, wcze­śniej czy póź­niej zła­mie­my jakieś szla­chet­ne posta­no­wie­nie…

Z tego punk­tu widze­nia pod­su­mo­wy­wa­nie kolej­ne­go roku dzia­łań wydaw­ni­czych Biu­ra Lite­rac­kie­go jest przed­się­wzię­ciem kom­for­to­wym, o trud­nych do prze­ce­nie­nia walo­rach tera­peu­tycz­nych. Jeśli się­gnie­my w prze­szłość, to napo­tka­my tam pokaź­ną licz­bę ksią­żek wybit­nych i/albo waż­nych; posłu­cha­my, co mają do powie­dze­nia tak debiu­tan­ci, jak i nesto­rzy; będzie­my mogli zaj­rzeć do wydaw­nictw sygno­wa­nych jed­nym tyl­ko nazwi­skiem, ale i do posia­da­ją­cych wybit­ny walor heu­ry­stycz­ny anto­lo­gii. Będzie pro­za, będzie też mowa wią­za­na; będzie to, co lite­rac­kie, i to, co komen­ta­tor­skie. Będzie nad­miar, od któ­re­go w świe­cie lite­rac­kim, zaiste, nikt jesz­cze nie umarł. A gdy popa­trzy­my w przy­szłość? Cóż… Nie trze­ba być wybit­nym spe­cja­li­stą od pro­ba­bli­sty­ki, by prze­wi­dy­wać, że będzie dobrze: zapo­wie­dzi brzmią bar­dziej niż obie­cu­ją­co, zadru­ko­wa­ne i te jesz­cze dru­ku spra­gnio­ne stro­ni­ce wyglą­da­ją coraz rychlej­szej wio­sny, a wszak Biu­ro Lite­rac­kie to nie Iwan Miczu­rin, geniusz sowiec­kie­go sadow­nic­twa, co to obie­cy­wał wyho­do­wać poma­rań­cze wiel­ko­ści dyni, wyra­sta­ją­ce wprost z zamar­z­nię­tej na wiecz­ność gle­by w sybe­ryj­skiej tun­drze… Co jak co, ale w sto­sun­ku do Biu­ra Lite­rac­kie­go fra­ze­olo­gizm o trzy­ma­niu za sło­wo moż­na trak­to­wać bynaj­mniej nie tyl­ko meta­fo­rycz­nie.

Co zatem pozo­sta­je? Ano, pozo­sta­je Rabih Ala­med­di­ne i jego Haka­wa­ti, mistrz opo­wie­ści. Wiel­kie dzie­ło libań­sko-ame­ry­kań­skie­go pisa­rza to współ­cze­sna inkar­na­cja wysił­ków Sze­he­re­za­dy, odra­cza­ją­cej śmierć (tu aku­rat jest to śmierć ojca) opo­wie­ścia­mi. Tych zaś jest w książ­ce mnó­stwo: prze­pla­ta­ją się ze sobą, nawar­stwia­ją, koli­du­ją i spół­ku­ją, pro­wa­dzą woj­ny i hodu­ją gołę­bie, wio­dąc ku krań­com egzy­sten­cji, kul­tu­ry, wyobraź­ni i zmy­śle­nia. Wszyst­kie jed­nak zawie­ra­ją się w jed­nym sło­wie, pysz­nią­cym się na począt­ku pierw­sze­go zda­nia pierw­szej stro­ny, w tym być może naj­waż­niej­szym sło­wie, od któ­re­go zaczy­na się histo­ria tego sza­leń­stwa zwa­ne­go czło­wie­kiem: posłu­chaj.

Tak zatem – posłu­chaj. Posłu­chaj tych prze­dziw­nych opo­wie­ści, udo­wad­nia­ją­cych (po raz kolej­ny), jak fascy­nu­ją­co nie­jed­no­znacz­ny­mi są świat i jego doświad­cza­nie. Posłu­chaj. Posłu­chaj.

II.

Moje słu­cha­nie zacznę od trzech ksią­żek, o któ­rych już ongiś mia­łem pewer­syj­ną (czyż bowiem piśmien­ne poświad­cza­nie czy­ta­ne­go, dokła­da­nie tek­stu do tek­stu nie jest naj­wy­myśl­niej­szą zgo­ła per­wer­sją?) przy­jem­ność dla Biu­ra Lite­rac­kie­go pisać: od Pol­skich zna­ków Woj­cie­cha Bono­wi­cza, Modrze­wio­wych koron Bian­ki Rolan­do i Pół Mar­ci­na Sen­dec­kie­go. A jako dodat­ko­wy akord w tej wysłu­chi­wa­nej prze­ze mnie melo­dii niech się poja­wią poems Andrze­ja Sosnow­skie­go.

Fascy­nu­ją mnie te książ­ki – fascy­nu­ją tym, czym lite­ra­tu­ra uwo­dzi mnie od zawsze (a przy­naj­mniej od momen­tu, gdy zaczą­łem czy­tać ją jako ktoś o tyle o ile świa­do­my – świa­do­my przede wszyst­kim tego, że czy­ta­ją­ce­go i czy­ta­ne łączą w pierw­szym rzę­dzie rela­cje wza­jem­nych ogra­ni­czeń: czy­ta­ją­cy nigdy do koń­ca nie roz­sz­czel­ni tego, co czy­ta­ne, czy­ta­ne nie­zbyt wie­le mówi o rze­czy­wi­sto­ści ota­cza­ją­cej czy­ta­ją­ce­go), a mia­no­wi­cie wie­lo­ję­zycz­no­ścią. Nie chcę tu pisać o tym, co wier­sze Bono­wi­cza, Rolan­do, Sen­dec­kie­go i Sosnow­skie­go zna­czą – tym bar­dziej że com miał napi­sać, już napi­sa­łem gdzie indziej, kie­dy indziej (chcia­ło­by się powie­dzieć: daw­no temu, w odle­głej galak­ty­ce – co wszak nie było­by nie­praw­dą; bez­myśl­nie prze­szcze­pia­na z grun­tu myśle­nia ści­słe­go i przy­rod­ni­cze­go na nie­obe­szłą zie­mię reflek­sji oko­ło­li­te­rac­kiej myśl o moż­li­wo­ści ści­słe­go powtó­rze­nia doświad­cze­nia lek­tu­ro­we­go jest jed­ną z naj­bar­dziej zgub­nych lite­ra­tu­ro­znaw­czych uto­pii)… Nie podej­mę się zatem rewi­zji tego, co sobie we mnie te książ­ki pomy­śla­ły: Pol­skie zna­ki niech pozo­sta­ną dla mnie miło­snym zma­ga­niem z nie­ła­twą pol­sko­ścią; Modrze­wio­we koro­ny niech nadal będą zde­rze­niem meta­fi­zy­ki nume­rycz­ne­go porząd­ku i meta­fi­zy­ki wizyj­ne­go roz­pa­sa­nia; Pół niech nadal opo­wia­da o wypra­wie w infer­no języ­ko­wej ohy­dy i kalec­twa; poems nie­chaj wciąż iro­nicz­nie roz­pra­wia­ją się z nie­moż­no­ścią nazy­wa­nia. Niech sobie trwa­ją, pra­co­wi­cie drą­żąc pod­skór­nie wszyst­kie pokła­dy mojej czy­tel­ni­czej świa­do­mo­ści, nad­świa­do­mo­ści obar­czo­nej zbyt wiel­ką ilo­ścią wchło­nię­tych prze­ze mnie meta­li­te­rac­kich „red pills”, nie­świa­do­mo­ści ogłu­pio­nej przez nie­wy­star­cza­ją­cą licz­bę połknię­tych „blue pills”. Niech, niech… A teraz – posłu­chaj. Niech sło­wa poetów dzia­ła­ją jak koan w bud­dzy­mie zen, powta­rza­ny tak dłu­go, aż stra­ci jaką­kol­wiek wła­dzę odsy­ła­nia ku spe­try­fi­ko­wa­nej zewnętrz­no­ści i obja­wi praw­dę naj­wyż­szą, nie­ocze­ki­wa­ną. Posłu­chaj.

Woj­ciech Bono­wicz: pre­cy­zja i powścią­gli­wość. Asce­za? Tak, ale w peł­ni domy­śla­na, zapro­jek­to­wa­na, nie­pod­da­ją­ca się sza­leń­stwu tych wszyst­kich, któ­rzy w uciecz­ce na pusty­nię szu­ka­li wciąż nowych i nowych demo­nów, jak­by nie dość im było tych, któ­re zna­li aż nad­to dobrze. Sło­wa poza­pla­ta­ne jak wymyśl­ny war­kocz: nit­ki sen­su wią­żą się ze sobą w tych, a nie innych miej­scach – i nie mogę oprzeć się wra­że­niu, że w innych nie mogą, że to już nie było­by to… Ale czy to zna­czy, że Bono­wicz wie­rzy w łatwą łącz­li­wość sło­wa i rze­czy, dys­kur­su i sen­su, że daje się zamo­tać w kla­sy­cy­stycz­ną uto­pię ut pic­tu­ra poesis? Nic z tych rze­czy – ale zamiast wpro­wa­dzać mię­dzy powie­dzia­ne a opo­wia­da­ne bez­ład, cha­os, wie­lo­sło­wie masku­ją­ce (bądź obna­ża­ją­ce) nazy­wa­ją­cy nie­do­wład (albo na odwrót: darem­nie usi­łu­ją­ce zasy­pać roz­ziew mię­dzy zna­czą­cym a zna­czo­nym), poeta pro­po­nu­je barie­rę skru­pu­lat­ne­go, epi­fa­nij­ne­go namy­słu: namy­słu, któ­ry pozwa­la prze­wie­trzyć zatę­chłe sądy na temat tego i owe­go. Tej zapo­ry nie da się sfor­so­wać na siłę, nie spo­sób jej też ani prze­sko­czyć, ani obejść – tak jak nie da się wygrać par­tii sza­chów, zmia­ta­jąc jed­nym gwał­tow­nym gestem figu­ry z sza­chow­ni­cy. Tu trze­ba się zatrzy­mać, poszu­kać przej­ścia – być może zama­sko­wa­ne­go, ale jed­nak ist­nie­ją­ce­go.

Bian­ka Rolan­do – czy­li logi­ka poezji, któ­rą śmia­ło moż­na umie­ścić na bie­gu­nie prze­ciw­nym do tego, w któ­ry swą fla­gę wbił Bono­wicz. Modrze­wio­we koro­ny to logo­rea, to język spusz­czo­ny z łań­cu­cha, któ­ry teraz już to fika kozły w nie­przy­tom­nym upo­je­niu wol­no­ścią, już to tarza się w tra­wie, już to kąsa na odlew. Powie­dział­bym, że w tej książ­ce jest coś baro­ko­we­go: jakieś roz­pa­sa­nie, jakaś nie­po­wścią­gli­wość języ­ko­wej cie­le­sno­ści, a wszyst­ko to pod­szy­te jakąś oso­bli­wą delec­ta­tio moro­sa – ktoś (Grud­nik? Roland? Jesz­cze ktoś inny spo­śród tych fan­ta­stycz­nych dzi­wo­two­rów poet­ki, powo­ły­wa­nych do życia z jakimś leśmia­now­skim zgo­ła bra­kiem sza­cun­ku do sza­cow­nych zale­ceń Wil­hel­ma Ockha­ma?) na korze tych modrze­wi już ryje zło­wróżb­ne sen­ten­cje, psu­je pysz­ną zaba­wę, zami­no­wu­je hedo­nizm tej poetyc­kiej orgii słów. Et in Arca­dia ego. Hodie mihi, cras tibi. Ale nie – jed­nak nie barok: raczej Bizan­cjum. Może – w osta­tecz­no­ści – kar­na­wał wenec­ki… Oczy­wi­ście, nie może być mowy o Bizan­cjum i Wene­cji histo­rycz­nych – a jedy­nie o takich, jakie do dziś funk­cjo­nu­ją w otchła­niach kolek­tyw­nej nie­świa­do­mo­ści kul­tu­ry euro­pej­skiej. Fan­ta­zmat zepsu­cia i wykwin­tu, uży­cia i roz­pa­czy, ele­gan­cji i per­wer­sji, prze­ra­fi­no­wa­nia i pry­mi­tyw­no­ści.

Mar­cin Sen­dec­ki. Jego roz­mia­ro­wo nie­wiel­ka książ­ka to w isto­cie pro­jekt rów­nie total­ny – i rów­nie nice­stwią­cy – co Podróż do kre­su nocy Louisa-Fer­di­nan­da Céli­ne­’a (aż pro­si się o sąd, że jakie cza­sy, takie opo­wie­ści: fran­cu­ski powie­ścio­pi­sarz mógł sobie pozwo­lić, by ze środ­ka szczy­tu­ją­ce­go moder­ni­zmu wywieść nar­ra­cję roz­pi­sa­ną na bli­sko tysiąc stron, współ­cze­sne­mu poecie muszą wystar­czyć frag­men­ty, okru­chy, skraw­ki i pozo­sta­ło­ści). Gdzie wie­dzie opo­wieść Sen­dec­kie­go, ku jakie­mu kre­so­wi zmie­rza, gdzie wybrzmie­wa ostat­ni jej akord? Tam, gdzie zaczy­na się nic – gdzie roz­snu­wa się mrok tego, co wymy­ka się jakie­mu­kol­wiek nazwa­niu. Pół to zapis języ­ka w sta­nie ago­nii, w przed­śmiert­nym char­cze­niu, wiją­ce­go się w kon­wu­sjach. To, co książ­ka ta ma do powie­dze­nia, nie jest powie­dzia­ne w sen­sie ści­słym – jeśli już, to raczej wyskan­do­wa­ne, wymam­ro­ta­ne, wybeł­ko­ta­ne. To opis świa­ta pod­ję­ty przez sło­wo ogar­nię­te para­li­żem, sło­wo afa­tycz­ne, sło­wo popeł­nia­ją­ce na naszych oczach mało spek­ta­ku­lar­ne samo­bój­stwo. W opo­wie­ści Sen­dec­kie­go sły­szę szum – jak w źle nastro­jo­nym radiu. Wsłu­chu­ję się zatem – niczym boha­ter Gło­su Pana Sta­ni­sła­wa Lema – w hip­no­ty­zu­ją­cy posiew pły­ną­cy z kosmo­su, usi­łu­jąc dociec w nim sen­su. I coraz bar­dziej utwier­dzam się w prze­ko­na­niu, że sen­sem tym jest wiel­kie, prze­ra­ża­ją­ce, zasy­sa­ją­ce, uwo­dzi­ciel­skie niczym oczy węża nic.

poems Andrze­ja Sosnow­skie­go docie­ra­ją do mnie przede wszyst­kim przy­to­czo­ne tam wyim­ki z tra­ge­dii Ajschy­lo­sa, Sofo­kle­sa i Eury­pi­de­sa, dida­ska­lia opi­su­ją­ce zacho­wa­nia chó­ru. Nic na to nie pora­dzę: im usil­niej sta­ram się objąć ostat­nią książ­kę auto­ra Sezo­nu na Helu jakimś cało­ściu­ją­cym spoj­rze­niem, im bar­dziej – by odwo­łać się do zwią­za­nej z foto­gra­fią ter­mi­no­lo­gii Rolan­da Bar­the­s’a – pró­bu­ję nadać jej ran­gę stu­dium, tym bar­dziej uwie­ra mnie owo punc­tum. Chór robi to, chór robi tam­to… niczym jakaś oso­bli­wa waria­cja na temat meto­dy poetyc­kiej „I do this, I do that” Fran­ka O’Ha­ry. Kto wie – być może w ten spo­sób sta­ram się znie­czu­lić wra­że­nie rady­kal­nej samo­ist­no­ści (a tym samym nie­sa­mo­wi­to­ści) nowych wier­szy Sosnow­skie­go? Może cze­piam się tego jedy­ne­go bodaj sta­łe­go punk­tu odnie­sie­nia w roz­wi­bro­wa­nym, zło­śli­wie roz­chi­cho­ta­nym wszech­świe­cie poems, aby nie osza­leć, aby nie przy­znać się, że oto moja inter­pre­ta­tor­ska wypor­ność musi ska­pi­tu­lo­wać? Sosnow­ski – ina­czej niż Sen­dec­ki i Rolan­do – ani nie nada­je swo­jej skraj­nej poetyc­kiej nie­od­po­wie­dzial­no­ści styg­ma­tu apo­ka­lip­sy, ani nie nurza się w eks­ta­zie. On gra: tka swo­je nie­do­cie­czo­ne ple­cion­ki z obse­sją god­ną Ray­mon­da Rous­se­la, zachwy­ca bły­skot­ka­mi sty­lu, a jed­no­cze­śnie drwi z czy­tel­ni­ka, któ­re­go wysił­ki zmie­rza­ją­ce ku rozu­mie­niu odbi­ja­ją się od powierzch­ni niczym pusz­czo­ny wpraw­ną ręką pła­ski kamyk od tafli wody – i jesz­cze raz, i jesz­cze raz…

Tyl­ko tyle? Aż tyle? Zde­cy­do­wa­nie to dru­gie – bo od poezji trud­no ocze­ki­wać cze­goś wię­cej niż walo­ry­zo­wa­nia nasze­go postrze­ga­nia tego, co poza tek­stem. Na tym – takie jest moje skrom­ne (i nie­skrom­ne zara­zem) zda­nie – pole­ga sens poetyc­kie­go poty­ka­nia się z wszel­ką inno­ścią. Nie na – za prze­pro­sze­niem – prze­sła­niu, sen­sie, uni­wer­sal­nych war­to­ściach, poucze­niu; wła­śnie na uka­zy­wa­niu, że wie­lość egzy­setn­cji zdol­na jest powo­ły­wać do życia wie­lość świa­tów, w któ­rych nie­za­wi­słość czy­tel­nik bywa łaska­wie dopusz­cza­ny, ale w któ­rych na zawsze pozo­sta­nie jedy­nie gościem. Gościem, któ­re­mu – owszem – powa­la się na wie­le, któ­ry czuć się winien w wier­szu jak u sie­bie w domu, ale któ­re­mu nie wol­no też zapo­mnieć, że pra­wa gościn­no­ści dzia­ła­ją w dwie stro­ny… „Czy podo­ba wam się ten ogród?” – takie pyta­nie wyczy­tu­je na przy­pad­ko­wo spo­tka­nej tabli­cy w par­ku Kon­sul z powie­ści Pod wul­ka­nem Mal­col­ma Low­ry­’e­go. I dalej: „czy nale­ży on do was?” – ostrze­gaw­czo zapy­tu­je ta sama tabli­ca; „uwa­żaj­cie, aby wasze dzie­ci go nie nisz­czy­ły”. Czy­tel­nik przed wier­szem sta­je wła­śnie jak Kon­sul, ten ostat­ni przy­czu­łek kul­tu­ry – i winien zacho­wać ostroż­ność. A zatem – słu­chać. Słu­chać.

Do tego wła­śnie – kolej­ny rok z rzę­du – zachę­ca­ją mnie książ­ki Biu­ra Lite­rac­kie­go: Sen­dec­kie­go, Rolan­do, Bono­wi­cza, Sosnow­skie­go. Ale nie tyl­ko te. Jesz­cze wie­le innych. Na przy­kład te dwie.

III.

Posłu­chaj. Była sobie poet­ka. Była sobie autor­ka wier­szy, któ­rej – przy­zna­ję ze wsty­dem – słu­chać nie potra­fi­łem. Któ­rej pro­jekt poetyc­ki do mnie nie docie­rał, a w związ­ku z tym nie poświę­ci­łem mu uwa­gi, któ­rej się doma­gał. Efekt był łatwy do prze­wi­dze­nia – i poli­to­wa­nia god­ny: mia­łem powi­dok jakichś lirycz­nych frag­men­tów, któ­re trak­to­wa­łem jako już to her­me­tycz­ne, już to naiw­ne. Nie­god­ne (o hań­bo! o wsty­dzie!, krzy­czę w ślad za Kor­dia­nem ze szczy­tu Bia­łej Góry) bar­dziej wytę­żo­ne­go – zna­czo­ne­go rów­nież odpo­wied­nio waż­ką ilo­ścią cza­su lek­tu­ro­we­go – namy­słu.

Posłu­chaj. Przy­szedł dzień, kie­dy poet­ka prze­sta­ła dla mnie być w cza­sie prze­szłym (i w naj­wyż­szym stop­niu nie­okre­ślo­nym), a zaist­nia­ła tu i teraz – i bodaj na zawsze… Bo oto spod pra­sy Biu­ra Lite­rac­kie­go wyszła księ­ga zbie­ra­ne, gubio­ne – poetyc­kie pisma wszyst­kie Kry­sty­ny Miło­będz­kiej. Owszem, na wstrząs tej lek­tu­ry byłem przy­go­to­wa­ny: już lek­tu­ra oso­bli­we­go zbio­ru zni­kam jestem, zapi­su spo­tkań autor­skich poet­ki, posta­wi­ła moją czy­tel­ni­czą kom­pe­ten­cję w obli­czu koniecz­no­ści grun­tow­ne­go zre­wi­do­wa­nia wła­sne­go zadu­fa­nia… Ale owo znie­czu­le­nie było jed­nak miej­sco­we: bo na total­ność świa­ta poetyc­kie­go Miło­będz­kiej nie ma anti­do­tum, nie ma szcze­pion­ki. Ta powy­krę­ca­na (a prze­cież tak uro­dzi­wa, peł­na dro­bia­zgów tak zachwy­ca­ją­cych) skład­nia roz­bły­sku­ją­ca olśnie­nia­mi naj­wyż­sze­go sen­su, ta prze­ni­kli­wość patrze­nia na świat idą­ca o lep­sze z kosmo­sem języ­ko­wej imma­nen­cji, ta czu­łość zma­ga­ją­ca się z okru­cień­stwem i bra­kiem jakich­kol­wiek złu­dzeń… W cza­sie mar­nym poetyc­kie­go roz­pro­sze­nia Kry­sty­na Miło­będz­ka wznio­sła gmach o roz­mia­rach przy­wo­dzą­cych na myśl naj­więk­sze, naj­peł­niej kohe­rent­ne, naj­głę­biej domy­śla­ne uni­wer­sa pol­skiej poezji: Nor­wi­da, Leśmia­na, Przy­bo­sia, Kar­po­wi­cza. Jak­kol­wiek gór­no­lot­nie by to brzmia­ło: słu­cha­nie Miło­będz­kiej jest par­ty­cy­po­wa­niem w opo­wie­ści o przy­wra­ca­niu sen­su poezji wład­nej cokol­wiek. Cokol­wiek – czy­li wszyst­ko.

IV.

Posłu­chaj. Jest sobie poet­ka. Nazy­wa się Mar­ty­na Buli­żań­ska. I mówi gło­sem dzie­cię­cym, choć – niczym w wie­rze­niach Etru­sków – dzie­cię­ciem tym jest Tages, chło­piec wyora­ny z zie­mi, któ­ry mimo nie­do­ro­słej postu­ry, był siwo­wło­sy i siwo­bro­dy. I wiesz­czył. A wszak wia­do­mo – co naj­mniej od cza­sów mądre­go pana Han­sa z Kopen­ha­gi – że dzie­cię­ciu jedy­nie przy­słu­gu­je pra­wo powie­dze­nia, że król jest nagi. Słu­chaj­my więc Buli­żań­skiej z uwa­gą – bo choć głos jej drży jesz­cze, roz­pi­sa­ny na led­wie dzie­sięć wier­szy pomiesz­czo­nych w anto­lo­gii Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2010, już sły­chać, że może to być głos moc­ny. I może – kto wie, kto wie – wywiesz­czy on to i owo w pol­skiej poezji… Na razie pozo­sta­je cie­szyć się, że może­my słu­chać poetyc­kich dźwię­ków tak wyra­zi­stych, tak nie­pod­ra­bial­nych, tak fra­pu­ją­cych, tak nad­spo­dzie­wa­nie doj­rza­le wydo­by­tych i tak świe­żych.

V.

Kto ma uszy do słu­cha­nia – jak powie­dzia­no Jano­wi w dzień Pań­ski na wyspie Pat­mos, kie­dy doznał on zachwy­ce­nia – nie­chaj słu­cha, co mówi Duch do Kościo­łów. Kto ma uszy, niech posłu­cha, co poezja mówi poetom, co poeci mówią poezji. A mówią rzecz bar­dzo krze­pią­cą: nie będzie, Janie – nie tym razem, nie teraz jesz­cze i nie tutaj – żad­nej apo­ka­lip­sy.

O AUTORZE

Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.